Blask Chwały

Tekst
Przeczytaj fragment
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Od tego dnia – zagrzmiał dowódca. – Niech będzie wiadome, że już ci nie służymy. Sam stawisz czoła armii Imperium. Oby potraktowali cię dobrze. Lepiej niż ty swego ojca!

Żołnierze wypadli z sali. Towarzyszył im szczęk ich zbroi.

Dziesiątki członków rady, sług i możnowładców, którzy pozostali w pomieszczeniu, stali w ciszy, szepcząc między sobą.

– Zostawcie mnie! – krzyknął Gareth. – WSZYSCY!

Wszyscy szybko wyszli, włącznie z siłą zbrojną Garetha.

Jeden człowiek stał w miejscu i czekał, aż sala opustoszeje.

Pan Kultin.

On i Gareth byli sami w sali. Podszedł do Garetha, zatrzymując się kilka stóp przed nim i badawczo na niego spojrzał, jak gdyby go oceniał. Jak zwykle na jego twarzy nie było śladu żadnej emocji. Była to twarz prawdziwego najemnika.

– Nie dbam o to, co zrobiłeś, ani dlaczego – zaczął głosem chropowatym i ponurym. – Nie dbam o politykę. Jestem wojownikiem. Dbam jedynie o wynagrodzenie, które wypłacasz mnie i moim ludziom.

Zamilkł.

– Jednak ciekawi mnie i chciałbym wiedzieć: rzeczywiście rozkazałeś tym ludziom zabrać miecz?

Gareth spojrzał na mężczyznę. W jego oczach kryło się coś, co Gareth dostrzegał także u siebie: były zimne, bezlitosne, wyrachowane.

– A jeśli tak było? – zapytał Gareth.

Pan Kultin przypatrywał mu się przez długi czas.

– Ale dlaczego? – zapytał.

Gareth patrzył na niego w milczeniu.

Oczy Kultina rozszerzyły się, kiedy zrozumiał.

– Nie potrafiłeś go podnieść, więc nie chciałeś nikomu na to zezwolić? – zapytał Kultin. – O to chodziło? – zamyślił się nad możliwymi konsekwencjami. – Niemniej jednak – dodał Kultin. – Z całą pewnością wiedziałeś, że kiedy go odeślesz, Tarcza opadnie i narazi nas na atak.

Oczy Kultina otworzyły się szerzej.

– Chciałeś, aby nas zaatakowano, prawda? W głębi duszy pragniesz zniszczyć Królewski Dwór – powiedział, nagle wszystko pojmując.

Gareth uśmiechnął się.

– Nie wszystkim miejscom – powiedział powoli. – Przeznaczone jest trwać wiecznie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gwendolyn szła z ogromną świtą żołnierzy, doradców, sług, członków rady, Srebrną Gwardią, Legionem i połową Królewskiego Dworu, oddalając się – jak jedno wielkie, przemieszczające się miasto – od Królewskiego Dworu. Gwen czuła, jak buzują w niej emocje. Z jednej strony, była zachwycona tym, że uwolniła się od swojego brata Garetha i ten już jej nie dosięgnie, że otaczają ją zaufani żołnierze, którzy mogli ją obronić, że nie musiała się już obawiać, że Gareth ją zdradzi lub o to, że przyrzeknie komuś jej rękę. I nie będzie musiała już oglądać się ciągle za siebie ze strachu przed jego zabójcami.

Gwen odczuwała również natchnienie i pokorę płynącą z tego, że to ją wybrano, by rządziła, by przewodziła tej ogromnej grupie ludzi. Ogromna świta podążała za nią, jak gdyby była jakimś prorokiem, krocząc po niekończącej się drodze do Silesii. Widzieli w niej swego przywódcę – dostrzegała to w każdym ich spojrzeniu – i liczyli na nią. Czuła się winna, chciała by to jeden z jej braci dostąpił tego zaszczytu – ktokolwiek, byle nie ona. Widziała jednak, ile nadziei daje ludziom to, że mają sprawiedliwego i uczciwego przywódcę, i radowało ją to. Jeśli mogła być dla nich takim władcą, zwłaszcza w tych mrocznych chwilach, to nim będzie.

Gwen pomyślała o Thorze, o ich smutnym pożegnaniu przy Kanionie, i to wspomnienie rozdarło jej serce; widziała, jak znika we mgle na moście nad Kanionem, wyruszając na wyprawę, która najpewniej doprowadzi go do śmierci. Była to bohaterska i szlachetna wyprawa – nie mogła mu jej odmówić – i wiedziała, że ktoś musi na nią wyruszyć, dla dobra królestwa, dla dobra Kręgu. Jednak wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego to właśnie on musiał się na nią wybrać. Chciałaby, by był to ktokolwiek inny. Nigdy tak bardzo jak dziś nie pragnęła, by był przy niej. W tym czasie chaosu, ogromnych zmian, gdy musiała rządzić zupełnie sama nosząc w łonie jego dziecko, chciała, by był u jej boku. Jednak jeszcze bardziej martwiła się o niego. Nie wyobrażała sobie życia bez niego; na samą myśl łzy cisnęły jej się do oczu.

Gwen odetchnęła głęboko i wzięła się w garść. Wiedziała, że wszystkie oczy zwrócone są na nią w tej niekończącej się karawanie na zakurzonej drodze, prowadzącej daleko na północ, w kierunku odległej Silesii.

Gwen była też wciąż w szoku, oderwana od rodzinnych ziem. Nie mieściło jej się w głowie, że pradawna Tarcza opadła, że wróg przekroczył Kanion. Odlegli szpiedzy donosili, że Andronicus już dotarł na ziemie McClouda. Nie miała pewności, którym wieściom zawierzyć. Trudno było jej pojąć, że to wszystko mogło dziać się tak szybko – przecież Andronicus musiałby przerzucić całą swoją flotę przez ocean. Chyba że jakimś cudem to McCloud stał za kradzieżą miecza i ukartował osłabienie Tarczy. Ale jak? Jak udało mu się go ukraść? Dokąd go zabrał?

Gwen wyczuwała zniechęcenie wszystkich dokoła i nie miała im tego za złe. W tym tłumie panowała atmosfera przygnębienia; i był ku temu powód; bez Tarczy wszyscy stali się bezbronni. Była to tylko kwestia czasu – jeśli nie dziś, to nazajutrz lub dzień później – kiedy Andronicus ich najedzie. A kiedy to zrobi, nie będą w stanie odeprzeć jego ludzi. Wkrótce miejsce, które nauczyła się kochać i o które się troszczyła, zostanie zdobyte, a wszyscy, których kocha – zamordowani.

Szli, jak gdyby gotowali się na spotkanie ze śmiercią. Andronicus jeszcze tu nie dotarł, lecz oni już czuli się, jakby zostali pojmani. Przypomniało jej się coś, co jej ojciec kiedyś powiedział: podbij ducha armii, a bitwa jest już wygrana.

Gwen wiedziała, że to ona musi ich wszystkich natchnąć, dzięki niej muszą się poczuć bezpieczni, chronieni – i nawet, w jakiś sposób, musi tchnąć w nich optymizm. Była silnie zmotywowana, by to zrobić. Nie mogła pozwolić na to, by jej osobiste obawy lub pesymizm zwyciężyły w takiej chwili. I nie pozwalała sobie rozczulać się nad sobą. Teraz nie chodziło już wyłącznie o nią. Chodziło o tych ludzi, ich życia, ich rodziny. Potrzebowali jej. Wszyscy liczyli na jej pomoc.

Gwen pomyślała o swym ojcu i o tym, jak on postąpiłby na jej miejscu. Uśmiechnęła się na myśl o nim. Robiłby dobrą minę do złej gry, bez względu na okoliczności. Mówił jej zawsze, by skrywała strach za przechwałkami. Gwen pomyślała o jego życiu, i zdała sobie sprawę z tego, że jej ojciec nigdy nie wyglądał na przestraszonego. Ani razu. Być może było to jedynie przedstawienie, lecz było to dobre przedstawienie. Wiedział, że jako przywódca jest cały czas na świeczniku, wiedział, że ludziom potrzebne jest takie przedstawienie, może nawet bardziej niż przywództwo. Za bardzo skupiał się na innych, by pogrążać się w swoich obawach. Będzie brała z niego przykład. Podobnie jak on nie pozwoli, by jej obawy przejęły nad nią kontrolę.

Gwen obejrzała się i zobaczyła idącego obok Godfreya, a przy nim Illeprę, uzdrowicielkę; ci dwoje zajęci byli rozmową. Zauważyła, że zaczynali pałać do siebie coraz większą sympatią od chwili, gdy Illepra uratowała Godfreyowi życie. Gwen zapragnęła, by była przy niej reszta jej rodzeństwa. Lecz Reece wyruszył z Thorem, Garetha rzecz jasna pożegnała na zawsze, a Kendrick tkwił wciąż na swojej placówce gdzieś na wschodzie, pomagając w odbudowie jednego z odległych miast. Wysłała do niego posłańca z wiadomością – była to pierwsza rzecz, jaką zrobiła – i modliła się, by dotarła do niego na czas, by go sprowadzić, by zdążył dotrzeć do Silesii i pomóc jej w obronie. Wtedy przynajmniej dwóch spośród jej rodzeństwa – Kendrick i Godfrey – mogłoby znaleźć schronienie z nią w Silesii; i byliby wszyscy razem. Oczywiście poza jej najstarszą siostrą, Luandą.

Po raz pierwszy od długiego czasu myśli Gwen skierowały się ku Luandzie. Między nią a jej starszą siostrą zawsze istniała zaciekła rywalizacja; Gwen nie zdziwiło więc zupełnie, gdy Luanda skorzystała z pierwszej możliwości, by opuścić Królewski Dwór i poślubiła tego McClouda. Luanda zawsze była ambitna i zawsze chciała być pierwsza. Gwendolyn ją kochała i chciała być jak ona, gdy była młodsza; lecz Luanda, która chciała zawsze wygrywać, nie odwzajemniała tej miłości. Po jakimś czasie Gwen przestała się starać.

Teraz jednak było jej żal siostry; zastanawiała się, co się z nią stanie teraz, gdy Andronicus najechał McCloudów. Czy zostanie zabita? Gwen zadrżała na tę myśl. Były rywalkami, ale ostatecznie liczyło się tylko to, że były siostrami i nie chciała, by zginęła nim nadejdzie jej czas.

Gwen pomyślała o swojej matce, jedynym poza Garethem członku rodziny, który został tam, opuszczony w Królewskim Dworze, z Garethem, w tak okropnym stanie. Ta myśl przyprawiła ją o dreszcze. Mimo gniewu, jaki do niej czuła, Gwen nie chciała, by matka skończyła w ten sposób. Co się stanie, jeśli Królewski Dwór zostanie podbity? Czy jej matka zginie?

Gwen czuła, że jej starannie poukładane życie się rozsypuje, a ona nie może temu zaradzić. Miała wrażenie, że ledwie wczoraj było przesilenie letnie, ślub Luandy, wystawna uczta, Królewski Dwór opływający w dostatki, cała rodzina razem, świętowanie – a Kręgowi nic nie zagrażało. Wydawało jej się wtedy, że będzie to trwało wiecznie.

Teraz wszystko się rozsypywało. Nic nie było już takie, jak niegdyś.

Podniosły się chłodne podmuchy jesiennego wiatru i Gwen otuliła się ciaśniej wełnianym okryciem. Jesień była zbyt krótka tego roku; zbliżała się już zima. Czuła lodowaty wiatr, tym wilgotniejszy, im dalej na północy się znajdowali, idąc wzdłuż Kanionu. Zaczynało się szybciej ściemniać i powietrze przepełniał inny dźwięk – krzyki Zimowych Ptaków, czerwono-czarnych sępów, które pojawiały się wraz z nadejściem niższych temperatur. Ich nieustanne krakanie czasem drażniło Gwen. Było niczym dźwięk zbliżającej się śmierci.

Od chwili pożegnania z Thorem kierowali się wzdłuż Kanionu, na północ, wiedząc, że ta droga doprowadzi ich do najbardziej na zachód wysuniętego miasta w zachodniej części Kręgu – Silesii. Kiedy tak szli, przedziwna mgła wypływała falami z Kanionu, oplatając kostki Gwen.

 

– Niebawem będziemy na miejscu, pani – dobiegł ją głos.

Gwen odwróciła się i ujrzała obok siebie Sroga, w charakterystycznej czerwonej zbroi Silesii. Otaczało go kilku jego żołnierzy w czerwonych kolczugach i butach. Gwen urzekła dobroć, jaką okazywał jej Srog, jego lojalność wobec pamięci jej ojca, jego propozycja, by schronili się w Silesii. Nie wiedziała, co ona i pozostali zrobiliby w przeciwnym razie. Najpewniej tkwiliby dalej w Królewskim Dworze na łasce zdrajcy Garetha.

Srog był jednym z najbardziej honorowych możnowładców, jakich znała. Miał do dyspozycji tysiące żołnierzy i kontrolował słynną twierdzę zachodniej części Kręgu – nie musiał składać nikomu hołdu. A jednak złożył go jej ojcu. Układ sił między nimi zawsze był delikatny. W czasach ojca jej ojca Silesia potrzebowała Królewskiego Dworu;  w czasach jej ojca – już mniej; a w jej czasach – wcale. Tak naprawdę przez to, że Tarcza opadła, a w Królewskim Dworze zapanował chaos, to oni potrzebowali Silesii.

Oczywiście Srebrna Gwardia i Legion byli najświetniejszymi wojownikami, jacy chodzili po tej ziemi – podobnie jak tysiące oddziałów towarzyszących Gwen, które składały się na połowę armii Króla. Srog mógł jednak, podobnie jak większość możnowładców, zwyczajnie zamknąć bramy i dbać o własne interesy.

Zamiast tego odszukał Gwen, poprzysiągł jej lojalność i nalegał, że przyjmie ich wszystkich. Za tę dobroć Gwen pewnego dnia z pewnością w jakiś sposób mu odpłaci. Rzecz jasna, jeśli przeżyją.

– Nie troskaj się tym – odrzekła łagodnie, kładąc swą delikatną dłoń na jego nadgarstku. – Poszlibyśmy na koniec świata, gdyby tam leżało twoje miasto. Mamy dużo szczęścia, że okazujesz nam dobroć w tych ciężkich dla nas chwilach.

Srog się uśmiechnął. Był to wojownik w średnim wieku, o twarzy pooranej bliznami zebranymi na polach bitwy, kasztanowatych włosach, wyraźnie zarysowanej linii szczęki, bez brody. Srog był bardzo męski, był nie tylko panem, ale i prawdziwym wojownikiem.

– Skoczyłbym w ogień za twoim ojcem – odrzekł. – Nie należą mi się podziękowania. To ogromny zaszczyt móc spłacić ten dług, pomagając jego córce. Wszak jego wolą było, byś to ty objęła rządy. Odpowiadając przed tobą, odpowiadam przed nim.

Nieopodal Gwen szli Kolk i Brom, a za nimi rozchodził się niecichnący brzęk tysięcy ostróg, mieczy szczękających w pochwach, tarczy obijających się o zbroje. Była to ogromna kakofonia, przemieszczająca się coraz dalej na północ przy brzegu Kanionu.

– Pani – rzekł Kolk. – Dręczy mnie poczucie winy. Nie powinniśmy byli pozwolić Thorowi, Reece’owi i pozostałym wyruszyć samotnie do Imperium. Więcej żołnierzy powinno było się zgłosić, by wyruszyć z nimi. Będę winił siebie, jeśli coś im się stanie.

– Wybrali tę wyprawę – odrzekła Gwen. – To szczytna wyprawa. Kto miał na nią pójść, poszedł. Poczucie winy nic tu nie zmieni.

– A co się stanie, jeśli nie wrócą z Mieczem na czas? – zapytał Srog. – Armia Andronicusa rychło stanie u naszych bram.

– Wtedy stawimy opór – rzekła Gwen śmiało, zbierając w głosie tyle odwagi, ile potrafiła, w nadziei, że uspokoi pozostałych. Zauważyła, że inni generałowie odwrócili się i spojrzeli na nią.

– Będziemy się bronić do ostatniego uderzenia – dodała. – Nie uciekniemy, nie poddamy się.

Wyczuła, że generałowie są pod wrażeniem. Sama była pod wrażeniem własnego głosu. Wezbrała w niej taka siła, że nawet ją samą to zaskoczyło. Była to siła jej ojca, siła siedmiu pokoleń królów z rodu MacGil.

Nie zatrzymywali się. Nagle droga skręciła ostro w lewo i kiedy Gwen minęła zakręt, stanęła w miejscu. Ten widok zaparł jej dech w piersi.

Silesia.

Gwen pamiętała, że ojciec zabierał ją tu, kiedy była małą dziewczynką. Było to miejsce, które widywała od tamtej pory w swoich snach, miejsce, które wtedy owiane było jakąś magią. Teraz, gdy stanęła przed nim jako dorosła kobieta, nadal zapierało jej dech w piersi.

Silesia była najniezwyklejszym miastem, jakie Gwen kiedykolwiek widziała. Wszystkie budynki, fortyfikacje, kamień – wszystko zostało wzniesione ze starożytnej, błyszczącej czerwieni. Górna połowa Silesii, wysoka, strzelista, pełna balustrad i wież, została wybudowana nad ziemią, a dolna połowa miasta – pod nią, w ścianie Kanionu. Wirujące mgły Kanionu wpływały i wypływały, otulając miasto, roziskrzając czerwień w słońcu – i sprawiając wrażenie, że Silesia została wzniesiona w chmurach.

Fortyfikacje wznosiły się na sto stóp, zwieńczone były balustradami i umocnione niekończącym się rzędem murów. To była forteca. Nawet gdyby armia jakimś cudem przekroczyła mur, i tak musiałaby jeszcze zejść w dolną część miasta, klifami, i walczyć na skraju Kanionu. Była to wojna, której żaden najeźdźca nie chciałby prowadzić. Właśnie dlatego miasto stało niewzruszone od tysiąca lat.

Jej ludzie zatrzymali się, patrząc na miasto, i Gwen czuła, że ich także ogarnął zachwyt.

Po raz pierwszy od długiego czasu Gwen poczuła przypływ optymizmu. To było miejsce, w którym mogli się zatrzymać, gdzie nie dosięgnie ich Gareth, miejsce, które mogli obronić. Miejsce, w którym mogła rządzić. I może – żywiła nadzieję – w którym królestwo MacGilów mogłoby się odrodzić.

Srog stał z rękoma wspartymi na biodrach, przyglądając się swemu miastu, jak gdyby widział je po raz pierwszy. W jego oczach błyszczała duma.

– Witajcie w Silesii.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Thor otworzył oczy o brzasku i ujrzał delikatnie kołyszące się wody oceanu, wznoszące się i opadające wysokie grzbiety fal rozświetlone miękkimi promieniami pierwszego słońca. Jasnożółte wody Tartuwianu skrzyły się w porannej mgle. Łódź unosiła się cicho na wodzie, a ciszę przerywał jedynie odgłos uderzających o nią fal.

Thor podniósł się i rozejrzał. Powieki ciążyły mu ze zmęczenia – tak naprawdę nigdy nie czuł się tak wykończony, jak teraz. Płynęli wiele dni i wszystko tutaj, po tej stronie świata, zdawało się inne. Powietrze było gęste od wilgoci, a temperatura – znacznie wyższa i Thor czuł się, jak gdyby oddychał pod nieustannym strumieniem wody. Morzył go przez to sen, a jego kończyny sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich. Czuł się, jak gdyby przybył do lata.

Thor rozejrzał się i zauważył, że jego przyjaciele, zwykle na nogach przed świtem, teraz jeszcze spali, rozrzuceni w niedbałych pozach po pokładzie. Nawet Krohn, który nigdy nie spał, teraz drzemał obok niego. Gęsta tropikalna pogoda dała się wszystkim we znaki. Nikt już nawet nie próbował trzymać steru – poddali się kilka dni temu. Nie było sensu: żagle były zawsze w pełni rozwinięte i dął w nie silny zachodni wiatr, a magiczne fale tego oceanu nieustannie pchały ich łódź w jednym kierunku, jak gdyby przyciągało ich jedno miejsce. Kilka razy próbowali chwycić ster albo zmienić kurs – lecz ich wysiłki na nic się nie zdawały. Poddali się więc Tartuwianowi i pozwolili mu nieść się tam, gdzie zamierzał ich doprowadzić.

I tak nie wiedzieli, w którą część Imperium się udać, pomyślał Thor. O ile fale doprowadzą ich na suchy ląd, myślał, to im wystarczy.

Krohn podniósł się i miauknął, po czym podszedł do Thora i polizał go po twarzy. Thor sięgnął do swojej sakwy, niemal pustej, i dał Krohnowi swój ostatni kawałek suszonego mięsa. Ku zaskoczeniu Thora, Krohn nie wyrwał mu go z dłoni jak zwykle; zamiast tego spojrzał na mięso, na pustą sakwę, a potem znacząco na Thora. Wahał się, czy wziąć jedzenie i Thor zrozumiał, że Krohn nie chciał pozbawiać go ostatniego kawałka pożywienia.

Thora poruszyło zachowanie Krohna, ale nalegał, wpychając mięso do pyska swojego przyjaciela. Thor wiedział, że niedługo skończy im się jedzenie i modlił się, by dotarli do lądu. Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze potrwa ta podróż; co, jeśli będą tak płynąć miesiącami? Czym będą się żywić?

Słońce szybko wędrowało tu po nieboskłonie, i zbyt szybko jego promienie zaczynały oślepiać i palić. Mgła powoli podnosiła się znad wody. Thor wstał i przeszedł na dziób łodzi.

Zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Pokład pod jego stopami delikatnie się kołysał. Thor spojrzał przed siebie, na rozpraszającą się mgłę. Zamrugał, zastanawiając się, czy mu się nie przywidziało – na horyzoncie pojawił się odległy zarys lądu. Serce zaczęło mu bić szybciej. Ląd! To naprawdę ląd!

Ziemia, która ukazała się jego oczom, odznaczała się najniezwyklejszym kształtem: były to dwa długie, wąskie półwyspy wysunięte w morze, niczym dwa końce wideł, i kiedy mgła się podniosła, Thor rozejrzał się na boki i z zaskoczeniem spostrzegł dwa pasy ziemi po każdej stronie, każdy w odległości około pięćdziesięciu jardów. Wciągało ich prosto w środek długiej zatoczki.

Thor gwizdnął, budząc swoich braci legionistów. Podpierając się rękami, szybko się podnieśli i pospieszyli w jego stronę. Stanęli na dziobie i rozejrzeli się.

Zaparło im dech w piersi: ta kraina miała najbardziej egzotyczne brzegi, jakie do tej pory widzieli, porośnięte gęstą puszczą, o strzelistych drzewach wczepionych w linię brzegową, rosnących tak gęsto, że nie dało się dostrzec, co kryje się za nimi. Thor spostrzegł ogromne paprocie, wysokie na trzydzieści stóp, pochylające się nad wodą oraz żółte i fioletowe drzewa, które zdawały się sięgać niebios. Zewsząd dochodziły ich nieznane i niecichnące odgłosy zwierząt, ptaków, owadów i kto wie, czego jeszcze, warczących, krzyczących i śpiewających.

Thor przełknął ślinę. Czuł, że wkraczają w nieprzeniknione królestwo zwierząt. Wszystko było tu inne; powietrze pachniało inaczej, obco. Nic tutaj ani trochę nie przypominało Kręgu. Pozostali legioniści odwrócili się i spojrzeli po sobie. Thor dostrzegł wahanie w ich oczach. Wszyscy zastanawiali się, jakie stwory czekały na nich w gęstwinie tej dżungli.

I tak nie mieli wyboru. Prąd znosił ich w jednym kierunku i najwidoczniej to tutaj musieli wysiąść na ziemie Imperium.

– Patrzcie! – krzyknął O’Connor.

Podbiegli do burty, za którą wychylał się O’Connor i spojrzeli w kierunku czegoś, co wskazywał im w wodzie. Przy łodzi płynął ogromny owad, świetliście fioletowy, długi na dziesięć stóp, o setkach odnóży. Pobłyskiwał pod falami, po czym częściowo się wynurzył; wtedy tysiące jego małych skrzydełek zaczęły poruszać się z niezwykłą szybkością i owad uniósł się tuż nad wodę. Po chwili znowu ślizgał się po jej powierzchni, po czym gwałtownie rzucił się w dół. I powtórzył wszystko od początku.

Kiedy się mu przyglądali, nagle uniósł się wyżej, na wysokość wzroku chłopców i zawisł w powietrzu, wpatrując się w nich swoimi czterema sporymi zielonymi ślepiami. Zasyczał i wszyscy mimowolnie odskoczyli, chwytając za miecze.

Elden postąpił naprzód i zamachnął się na niego. Lecz kiedy jego miecz przecinał powietrze, owad był już z powrotem w wodzie.

Thor i pozostali przewrócili się na pokład, gdy ich łódź gwałtownie zatrzymała się na brzegu.

Serce Thora zabiło szybciej, gdy spojrzał za burtę: pod nimi znajdował się wąski pas plaży składający się z tysięcy małych, ostro zakończonych kamyków w kolorze żywego fioletu.

Ląd. Udało im się.

Elden jako pierwszy ruszył do kotwicy. Pozostali chłopcy podążyli za nim i wspólnymi siłami unieśli ją i przerzucili na zewnątrz. Wszyscy zeszli po łańcuchu, zeskakując z niego na ziemię. Thor podał Eldenowi Krohna, gdy posuwał się w dół.

Thor westchnął, kiedy postawił stopę na lądzie. Dobrze było poczuć ziemię – suchy, stały ląd – pod stopami. Nie miałby nic przeciwko temu, by już nigdy nie wsiadać na łódź.

Chwycili liny i wciągnęli łódź tak głęboko na brzeg, jak się dało.

– Myślicie, że przypływ ją zabierze? – spytał Reece, przypatrując się łodzi.

Thor spojrzał na nią; wydawała się tkwić mocno w piasku.

– Nie z tą kotwicą – powiedział Elden.

– Przypływ jej nie zabierze – powiedział O’Connor. – Lecz to nie oznacza, że nie zrobi tego nikt inny.

Thor przyjrzał się łodzi po raz ostatni i zdał sobie sprawę z tego, że przyjaciel ma rację. Nawet jeśli odnajdą miecz, po powrocie mogą zastać pusty brzeg.

– Jak wtedy wrócimy? – spytał Conval.

Thor miał wrażenie, że na każdym kroku tej wyprawy palą za sobą kolejne mosty.

– Znajdziemy jakiś sposób – powiedział Thor. – Wszak w Imperium muszą być inne łodzie, prawda?

Thor starał się brzmieć pewnie, by uspokoić swoich przyjaciół. Jednak gdzieś w głębi duszy sam nie był do końca przekonany. Miał coraz gorsze przeczucia co do tej wyprawy.

Jak jeden mąż wszyscy odwrócili się i spojrzeli na dżunglę. Była to ściana listowia, za którą kryła się czerń. Odgłosy zwierząt rozchodziły się wokół nich kakofonią tak głośną, że Thor ledwie słyszał własne myśli. Jak gdyby każda bestia Imperium krzyczała, by ich powitać.

 

Albo ostrzec.

*

Thor i pozostali przedzierali się ramię przy ramieniu, ostrożnie, przez gęstą tropikalną dżunglę. Każdy z nich był czujny. Thorowi trudno było usłyszeć własne myśli – tak natarczywe były krzyki i nawoływania orkiestry owadów i ptaków dokoła. Mimo tego, gdy próbował dojrzeć coś w ciemności, nie udawało mu się nic zobaczyć.

Krohn szedł przy jego nodze powarkując, z sierścią najeżoną na grzbiecie. Thor nigdy nie widział, by był tak czujny. Obejrzał się na swoich towarzyszy broni i zobaczył, że wszyscy, jak on, trzymają dłoń na rękojeści miecza, a nerwy mają napięte jak postronki.

Wędrowali już kilka godzin, zapuszczając się coraz głębiej w dżunglę, powietrze stawało się coraz cieplejsze i gęstsze, bardziej wilgotne, coraz trudniej było oddychać. Szli po śladach czegoś, co kiedyś było chyba przesieką – kilka złamanych gałęzi wskazywało na drogę, którą mogli obrać przybyli tu ludzie. Thor żywił nadzieję, że była to ścieżka tych, którzy ukradli miecz.

Thor spojrzał w górę, podziwiając przyrodę: wszystko tu osiągało niebosiężne rozmiary, każdy liść był tak wielki, jak on sam. Czuł się jak owad w krainie olbrzymów. Widział, że coś porusza się za liśćmi, ale nie mógł dostrzec, co się tam kryło. Miał złe przeczucie, że są obserwowani.

Szlak zakończył się nagle gęstą ścianą listowia. Wszyscy zatrzymali się i spojrzeli po sobie, zbici z pantałyku.

– Szlak nie może po prostu zniknąć! – powiedział O’Connor, nagle tracąc nadzieję.

– Nie zniknął – powiedział Reece, przyglądając się liściom. – Dżungla po prostu ponownie zarosła.

– Którędy teraz? – spytał Conval.

Thor obrócił się i rozejrzał wokół, zastanawiając się nad tym samym. Zewsząd otaczała ich gęsta ściana listowia i zdawało się, że nie ma stamtąd wyjścia. Thor miał złe przeczucie i czuł się coraz bardziej zagubiony.

Nagle coś przyszło mu do głowy.

– Krohn – powiedział, klękając i szepcząc mu do ucha. – Wdrap się na to drzewo. Bądź naszymi oczami. Powiedz nam, którędy wiedzie droga.

Krohn spojrzał na niego przenikliwie i Thor czuł, że go zrozumiał.

Krohn pognał w stronę ogromnego drzewa, o pniu szerokim na dziesięciu mężczyzn, bez zastanowienia na nie skoczył i zaczął piąć się w górę. Wspiął się na jego wierzchołek, po czym przeskoczył na jedną z najwyższych gałęzi. Przeszedł na sam jej koniec i rozejrzał się, uszy postawił na sztorc. Thor zawsze przeczuwał, że Krohn go rozumie, a teraz miał co do tego pewność.

Kron odchylił się w tył i wydał z siebie dziwny, gardłowy pomruk, po czym zbiegł w dół pnia i wystrzelił w jednym kierunku. Chłopcy wymienili zaciekawione spojrzenia, po czym wszyscy się odwrócili i podążyli za Krohnem w leśną gęstwinę, odgarniając grube liście, które zagradzały im drogę.

Po kilku minutach Thor z ulgą zauważył, że ścieżka znowu się pojawia – ślady w postaci złamanych gałęzi i listowia wskazywały drogę, którą podążali mężczyźni. Thor pochylił się i poklepał Krohna, całując go w głowę.

– Nie wiem, co byśmy zrobili bez niego – rzekł Reece.

– Ja również – odpowiedział Thor.

Krohn zamruczał, dumny i zadowolony.

Kiedy zapuścili się krętą ścieżką głębiej w dżunglę, natrafili na ścianę nowego listowia, o ogromnych kwiatach wielkości Thora, mieniących się wszystkimi możliwymi barwami. Z innych drzew zwieszały się owoce wielkości głazów.

Wszyscy zatrzymali się w zadziwieniu, a Conval podszedł do jednego z owoców, kuszącego czerwienią i wyciągnął rękę, chcąc go dotknąć.

Nagle rozległ się głęboki, gardłowy warkot.

Conval cofnął się i chwycił swój miecz, a pozostali spojrzeli po sobie z niepokojem.

– Co to było? – spytał Conval.

– Odgłos dobiegł stąd – powiedział Reece, wskazując na inną część dżungli.

Wszyscy odwrócili się i spojrzeli. Lecz Thor nie dostrzegł nic prócz liści. Krohn zawarczał na coś w ciemności.

Dźwięk narastał i stawał się coraz bardziej natarczywy. W końcu liście zaczęły się poruszać. Thor i pozostali cofnęli się o krok, dobyli mieczy i trwali w bezruchu, spodziewając się najgorszego.

To, co wyłoniło się z leśnej gęstwiny, przekroczyło nawet najśmielsze oczekiwania Thora. Stał przed nimi ogromny owad, pięć razy większy od Thora, przypominający modliszkę, o dwóch tylnych odnóżach i dwóch mniejszych przednich, które zwisały w powietrzu i były zakończone ostrymi szponami. Był fluorescencyjnie zielony, pokryty łuskami i miał niewielkie skrzydła, brzęczące i rozedrgane. Na czubku jego głowy znajdowało się dwoje ślepi i trzecie na czubku nosa. Wyciągnął odnóża i odsłonił jeszcze więcej szponów – skrytych pod gardłem – które drgały i uderzały o siebie z trzaskiem.

Owad stał tak nad nimi, gdy kolejne szpony wysuneły się z jego brzucha – długa, stercząca, chuda ręka – i nagle tak szybko, że nikt nie zdołał zareagować, sięgnął po O’Connora. Chwycił go, zaciskając na nim trzy rozrastające się szpony, które owinęły się wokół jego pasa. Uniósł go wysoko w górę, jak gdyby był piórkiem.

O’Connor zamachnął się mieczem, lecz zrobił to zdecydowanie za wolno. Stwór potrząsnął nim kilka razy, po czym otworzył nagle paszczę, ukazując rzędy ostrych zębów, odwrócił O’Connora bokiem i zaczął zbliżać do paszczy.

O’Connor wydał z siebie krzyk, gdy w oczy zajrzało mu widmo nagłej i bolesnej śmierci.

Thor nie zwlekał. Bez zastanowienia umieścił kamień w swojej procy, obrał cel i cisnął nim w trzecie ślepie stwora, znajdujące się na czubku jego nosa.

Był to celny strzał. Stwór wrzasnął – a był to okropny dźwięk, głośny na tyle, by przeciąć drzewo wpół. Wypuścił O’Connora, który obróciwszy się kilka razy w powietrzu wylądował na miękkim runie dżungli.

Wtedy bestia, rozwścieczona, przeniosła wzrok na Thora.

Thor wiedział, że stawianie oporu i walka z tym stworem byłyby daremne. Najmniej jeden z jego braci by zginął, Krohn pewnie też, i pozbawiłoby ich to cennych resztek sił. Pomyślał, że może weszli na jego terytorium i jeśli szybko stamtąd odejdą, bestia zostawi ich w spokoju.

– UCIEKAJCIE! – krzyknął.

Odwrócili się i zaczęli biec. Bestia ruszyła za nimi.

Thor słyszał, jak szpony stwora przecinają gęste listowie tuż za nimi, świszcząc w powietrzu i omijając jego głowę o kilka stóp. Strzępy liści fruwały w powietrzu i spadały na nich. Legioniści biegli jak jeden mąż i Thor przeczuwał, że jeśli tylko uda im się zyskać przewagę nad stworem, uda im się też znaleźć schronienie. Jeśli nie, będą musieli stanąć do walki.

Nagle biegnący obok niego Reece przewrócił się, potknąwszy się o gałąź i wpadłszy twarzą w listowie. Thor wiedział, że nie zdąży wstać, zatrzymał się więc przy nim, dobył miecza i zagrodził drogę bestii.

– BIEGNIJCIE DALEJ! – krzyknął Thor przez ramię do pozostałych, stojąc obok Reece’a, gotów go bronić.

Stwór rzucił się na niego z rykiem i zamachnął szponem na jego twarz. Thor zrobił unik i jednocześnie zamachnął się mieczem. Bestia wydała z siebie przeraźliwy krzyk, kiedy Thor odciął jeden z jej szponów. Zielony płyn wytrysnął z rany i opryskał Thora, który podniósł wzrok i zobaczył z przerażeniem, że szpon bestii odrasta równie szybko, jak został odcięty. Jak gdyby Thor nigdy jej nie zranił.

Thor przełknął ślinę. Nie da się zabić tej bestii. A on ją rozwścieczył.

Bestia zamachnęła się jeszcze inną ręką, sięgającą z jakiegoś innego miejsca na jej ciele i uderzyła Thora mocno w brzuch, wyrzucając go w powietrze tak, że wylądował na kępie drzew. Zbliżyła jeden ze swych szponów ku Thorowi i Thor wiedział, że jest w tarapatach.

Elden, O’Connor i bliźniacy rzucili się naprzód i gdy stwór zbliżył się z kolejnym szponem do Thora, O’Connor posłał strzałę prosto w jego paszczę. Strzała utkwiła w tyle gardła i bestia wydała z siebie głośny ryk. Elden sięgnął po swój dwuręczny topór i uderzył w plecy stwora, a Conven i Conval rzucili po włóczni, trafiając z obu stron jego gardła. Reece skoczył na nogi i zatopił ostrze miecza w jej brzuchu. Thor podskoczył i zamachnął się mieczem na kolejną rękę bestii, odcinając ją. Krohn dołączył do nich, skoczył na stwora i zanurzył kły w jego gardle.

To koniec darmowego fragmentu. Czy chcesz czytać dalej?