Za darmo

Arena Jeden

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Zaczekaj! – krzyczy. – Nie odjeżdżaj! Proszę! Zabierz mnie ze sobą! Mają mojego brata! Muszę go odzyskać. Usłyszałem motocykl i pomyślałem, że jesteś jedną z nich, więc zablokowałem drogę. Nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś ocalałą. Proszę! Pozwól mi jechać razem z tobą!

Przez chwilę współczuję mu, ale wtedy odzywa się mój instynkt przetrwania i już nie jestem tego taka pewna. Z jednej strony, jego obecność może okazać się pomocna, zważywszy na to, że w grupie siła; z drugiej strony, nie znam go ani jego charakteru. Czy w walce nie stchórzy? Czy w ogóle umie walczyć? Jeśli pozwolę mu jechać w przyczepie, zużyję więcej paliwa i dodatkowy ciężar tylko mnie spowolni. Waham się, rozważając opcje, potem w końcu decyduję, że go nie zabiorę.

– Wybacz – mówię, opuszczając osłonę i przygotowując się do drogi. – Tylko mnie spowolnisz.

Zaczynam podkręcać obroty i wtedy on znów krzyczy.

– Jesteś mi to winna!

Zatrzymuję się na sekundę, zdezorientowana jego słowami. Winna mu? Co takiego?

– Tamtego dnia, kiedy przyjechałaś – kontynuuje. − Razem z młodszą siostrą. Przyniosłem wam jelenia. Wystarczyłby na tydzień. Dałem wam go. I nigdy nie prosiłem o nic w zamian.

Jego słowa wstrząsają mną do głębi. Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj oraz to, jak wiele to dla nas znaczyło. Nigdy nie pomyślałabym, że kiedyś wpadnę na tego, który zostawił nam tamtego jelenia. Musiał tu być przez ten cały czas, tak blisko – ukrywając się w górach, tak jak my. Starając się przetrwać. Trzymając się na uboczu. Razem ze swoim młodszym bratem.

Rzeczywiście czuję, że jestem jego dłużnikiem. I zmieniam zdanie. Nie lubię być komukolwiek cokolwiek winna. Może jednak rzeczywiście w grupie siła. I wiem, co czuje: zabrali mu brata, tak jak moją siostrę. Może to wystarczający powód. Może razem zdołamy wyrządzić większe szkody.

– Proszę – błaga. – Muszę uratować brata.

– Wsiadaj – mówię, gestem wskazując miejsce w przyczepie.

Wskakuje na nie bez wahania.

– W środku jest zapasowy kask.

Chwilę później siedzi już i szarpie się z moim starym kaskiem. Nie zwlekam ani chwili dłużej. Wyrywam szybko przed siebie.

Motocykl jest cięższy, ale również sprawia wrażenie bardziej stabilnego. Po kilku chwilach znów jadę sześćdziesiątką po stromej, górskiej drodze. Tym razem nic mnie nie zatrzyma.

*

Pędzę krętymi, wiejskimi drogami, skręcając co chwilę i kiedy mijam kolejny zakręt, przede mną rozpościera się panoramiczny widok doliny. Widzę stąd wszystkie drogi i dwa samochody łowców w oddali. Są przynajmniej dwie mile przed nami. Musieli pojechać drogą numer dwadzieścia trzy, dzięki czemu jechali teraz z tak dużą prędkością, co oznacza, że górę mają już za sobą i jadą teraz szeroką, prostą szosą. Myśl o tym, że Bree jest w którymś z tych samochodów pali mnie do żywego. Przychodzi mi na myśl, że musi być bardzo przerażona. Zastanawiam się, czy ją skrępowali, czy cierpi. Biedne dziecko musi być teraz w głębokim szoku. Modlę się, aby tylko nie musiała oglądać, jak umierała Sasha.

Dodaję gazu z poczuciem nowej siły, skręcając o wiele za ostro. Oglądam się i widzę, że Ben trzyma się kurczowo krawędzi przyczepy z przerażeniem na twarzy, obawiając się o swoje życie. Po kilku kolejnych ostrych zakrętach zjeżdżamy z szosy i pędzimy 23-cią. Nareszcie jesteśmy na normalnej autostradzie, na płaskim podłożu. Teraz mogę przyspieszyć do maksymalnej prędkości.

I tak robię. Zmieniam bieg i podkręcam gaz najwyżej, jak się da. Nigdy jeszcze nie jechałam tym motocyklem – ani czymkolwiek innym – z taką prędkością. Widzę, jak wskazówka mija setkę, potem sto dziesięć, sto dwadzieścia… Na drodze nadal leży śnieg, który wzbija się w powietrze i osypuje mi twarz, odbijając się od osłony. Czuję, jak płatki śniegu chłoszczą mi skórę na szyi. Wiem, że powinnam zwolnić, ale nie robię tego. Muszę złapać tych zbirów.

Sto trzydzieści… sto czterdzieści… Jedziemy tak szybko, że z trudem oddycham. Wiem też, że jeśli z jakiegoś powodu będę musiała zahamować, nie będę w stanie tego zrobić. Przewrócimy się z takim impetem, że w żaden sposób tego nie przeżyjemy. Ale nie mam innego wyboru. Sto pięćdziesiąt… sto sześćdziesiąt….

– ZWOLNIJ! – krzyczy Ben. – ZGINIEMY!

Odnoszę dokładnie takie samo wrażenie: że umrzemy. W zasadzie, jestem tego pewna. Ale nie dbam już o to. Wszystkie te lata spędzone na ustawicznym zachowywaniu ostrożności i ukrywaniu się, w końcu zaszły mi za skórę. Chowanie się nie leży w mojej naturze; wolę zmierzyć się z czymś z podniesionym czołem. Chyba pod tym względem przypominam tatę: raczej staję do walki. I teraz, w końcu, po tylu latach, nadeszła szansa, by walczyć. A świadomość tego, że Bree jest tam, przed nami, tak blisko, w jakiś sposób na mnie wpłynęła: doprowadziła mnie do szału. Nie potrafię zmusić się, by zwolnić. Widzę przed sobą ich auta i to pobudza mnie jeszcze bardziej. Zaczynam zdecydowanie ich doganiać. Są już mniej niż milę ode mnie i po raz pierwszy naprawdę czuję, że ich dogonię.

Autostrada zakręca i znikają mi z pola widzenia. Kiedy wyjeżdżam za zakręt, ich nie ma już na autostradzie; jakby nagle zniknęli. Jestem zdezorientowana. Po chwili jednak, kiedy spoglądam przed siebie, dostrzegam przyczynę. I ona sprawia, że wciskam mocno hamulec.

W poprzek autostrady leży zwalone ogromne drzewo, blokując całkowicie przejazd. Na szczęście mam jeszcze czas, by bezpiecznie przyhamować. Zauważam ślady opon samochodowych łowców, którzy zjechali z drogi i objechali przeszkodę poboczem. Kiedy dojeżdżamy do drzewa, zatrzymując się prawie i zjeżdżając z drogi w ślad na łowcami, dostrzegam na korze świeże ślady po nacięciu. I wtedy uświadamiam sobie, co się stało: ktoś musiał niedawno je ściąć. Jakiś ocalały, zgaduję. Jeden z naszych. Musiał widzieć, co się stało, zauważył łowców niewolników i powalił drzewo, by ich zatrzymać. I nam pomóc.

Gest ten zaskakuje mnie i dodaje otuchy. Zawsze podejrzewałam, że istnieje nieoficjalna sieć ocalałych, ukrywających się w górach, którzy dbają o siebie nawzajem. Teraz już jestem tego pewna. Nikt nie lubi łowców niewolników. I nikt nie chce, by coś takiego przydarzyło się również im samym.

Ślady opon łowców są wyraźne. Podążam nimi wzdłuż pobocza, po czym, ostro skręcając, wjeżdżam z powrotem na autostradę. Wkrótce zjeżdżam z powrotem na 23-cią i widzę ich wyraźnie jakieś pół mili przed sobą. Nadrobiłam trochę dzielącą nas odległość. Znów dodaję gazu i jadę najszybciej, jak motocykl daje radę, ale oni teraz również wciskają gaz do dechy. Musieli mnie zauważyć. Napis na starym, zardzewiałym znaku oznajmia: „Cairo: 2.” Jesteśmy blisko mostu. Zostało już tylko kilka mil.

Teren jest tu bardziej zabudowany. Po drodze mijamy stojące wzdłuż pobocza popadające w ruinę budowle. Porzucone fabryki. Hurtownie. Centra handlowe. Nawet domy mieszkalne. Wszystko wygląda tak samo: spalone, splądrowane, zniszczone. Są tu nawet porzucone pojazdy, a raczej ich puste karoserie. Jakby na całym świecie nic już nie działało.

Widzę ich cel na horyzoncie: most Ripa Van Winkle’a. Nieduży, z dwoma pasami ruchu i zabezpieczony stalowymi belkami, spina obydwa brzegi rzeki Hudson, łącząc niewielkie miasto Catskill z większym miastem Hudson po wschodniej stronie. Nieznany zbyt wielu osobom, kiedyś używany głównie przez tutejszych, obecnie tylko łowcy z niego korzystają. Idealnie nadaje się do ich celów, prowadząc wprost do Drogi 9-tej, którą docierają do Taconic Parkway i dalej, po około dziewięćdziesięciu milach, wprost do samego serca miasta. To ich arteria.

Ale straciłam już dużo czasu i bez względu na to, jak bardzo przyspieszam, po prostu nie mogę ich dogonić. Nie będę w stanie ich ubiec w wyścigu do mostu. Jednakże, nadrabiam dzielącą nas odległość i jeśli zdołam jechać wystarczająco szybko, może wyprzedzę ich, zanim przekroczą rzekę.

U podstawy mostu stoi dom byłego poborcy myta, zmuszając przejezdnych, by ustawiali się w kolejce i pojedynczo przejeżdżali przy bramce do poboru opłat. Kiedyś stała tu barykada uniemożliwiająca przejazd, ale dawno już została staranowana. Łowcy niewolników suną wąskim przejazdem, mijając zardzewiały, zwisający znak z napisem: PRZEJŚĆIE E-Z.

Jadę za nimi i wpadam na most z rzędem zardzewiałych, powykręcanych i powyginanych ulicznych latarni, które nie działają od wielu lat. Nabierając prędkości, zauważam, jak jeden z pojazdów zatrzymuję się z piskiem opon w oddali. Jestem zdumiona – nie mogę zrozumieć, z jakiego powodu to robią. Nagle widzę, jak jeden z łowców wyskakuje z samochodu, umieszcza coś na drodze, po czym wskakuje do samochodu i ten rusza dalej. Dzięki temu zyskuję drogocenny dla mnie czas. Zbliżam się do ich samochodu jadącego ćwierć mili przede mną i mam wrażenie, że za chwilę ich dogonię. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego się zatrzymali – ani też co podłożyli.

Nagle to do mnie dociera – i ostro hamuję.

– Co robisz? – wrzeszczy Ben. – Dlaczego się zatrzymujesz!?

Ale ignoruję go, dociskając hamulce jeszcze bardziej. Robię to zbyt mocno i zbyt szybko. Motocykl nie może złapać przyczepności na śniegu i zaczynamy się ślizgać, obracając się wielkim kołem wokół własnej osi. Na szczęście, stoją tam metalowe bariery i to w nie uderzamy z impetem, zamiast wpaść do lodowatej wody w rzece.

Obracając się, zsuwamy do środka mostu. Powoli zaczynamy wyhamowywać, wytracać prędkość, a ja mogę tylko mieć nadzieję, że zdążymy zatrzymać się w porę. Ponieważ dopiero teraz zdaję sobie sprawę – o wiele za późno – co takiego podrzucili na drodze.

Następuje potężna eksplozja. Kiedy ich bomba wybucha, ogień sięga do nieba.

Fala gorąca i odłamki lecą wprost na nas. Wybuch jest niesamowity, płomienie wystrzeliwują wszędzie dokoła, a jego siła uderza niczym tornado, odrzucając nas w tył. Czuję żar, który pali skórę nawet przez odzież, który pochłania nas całkowicie. Od mojego kasku odbijają się setki odłamków, rozbrzmiewając głośnym echem w uszach.

 

Bomba wyrwała tak wielką dziurę w moście, że rozpołowiła go na dwoje, tworząc przerwę długości dziesięciu jardów między obydwoma końcami. Nie ma już mowy o tym, by nim przejechać. Co gorsza, ześlizgujemy się do dziury i za chwilę runiemy setki stóp w dół. Dobrze, że zahamowałam w tamtym momencie, kiedy od wybuchu dzieliło nas całe pięćdziesiąt jardów. Niestety, motocykl nieustannie ześlizguje się coraz bliżej ku przepaści.

W końcu nasza prędkość spada do trzydziestu, potem dwudziestu, a potem dziesięciu… Ale motocykl, sunąc po oblodzonej nawierzchni, nie chce się zatrzymać, a ja nie mogę powstrzymać jego ślizgu ku środkowi mostu – ku ziejącej niedaleko otchłani.

Wciskam hamulce z całych sił, próbując wszystkiego. Ale uświadamiam sobie, że na nic zdadzą się moje wysiłki, ponieważ wciąż zsuwamy się w niekontrolowany sposób ku przepaści.

Ostatnia myśl, jaka przychodzi mi do głowy, zanim motocykl zaczyna spadać, jest to, iż mam nadzieję, że Bree umrze lżejszą śmiercią.

CZĘŚĆ II

PIĘĆ

Piętnaście stóp… dziesięć… pięć… Motocykl zwalnia, lecz niewystarczająco i znajdujemy się tylko kilka stóp od krawędzi. Przygotowuję się na upadek, ledwie pojmując, że właśnie w ten sposób przyjdzie mi umrzeć.

I wtedy staje się coś niewyobrażalnego: słyszę głośny huk i czuję ostre szarpnięcie do przodu, kiedy motocykl uderza w coś i całkowicie się zatrzymuje. Z mostu wystaje, wyrwany wybuchem, kawałek metalu, który dostaje się w szprychy przedniego koła.

Jestem w szoku, siedząc tak w bezruchu na motocyklu. Powoli spoglądam w dół i serce mi staje, kiedy uzmysławiam sobie, że wiszę w powietrzu nad przepaścią. Pode mną nie ma dosłownie nic. Setki stóp poniżej dostrzegam białą taflę lodu na rzece Hudson. Jestem zdezorientowana i nie wiem, dlaczego nie spadam.

Odwracam się i widzę, że druga połowa motocykla – ta z przyczepą – nadal stoi na moście. Ben nadal w niej siedzi, wyglądając na bardziej oszołomionego ode mnie. Gdzieś po drodze zgubił swój kask i jego policzki, osmalone od wybuchu, pokrywa sadza. Ogląda się na mnie, potem na przepaść, potem znowu na mnie z niedowierzaniem, jakby zdumiony faktem, że jeszcze żyję.

Uzmysławiam sobie, że jego waga, siedzącego wciąż w przyczepie, jest jedyną rzeczą, która równoważy moją i nie pozwala, bym runęła w dół. Gdybym go wtedy nie zabrała ze sobą, teraz byłoby już po mnie.

Muszę coś zrobić zanim cały motocykl przechyli się i spadnie. Powoli, ostrożnie podciągam obolałe ciało w górę i wspinam się na przyczepę, na Bena. Potem przesuwam się po nim, staję obiema nogami na jezdni i powoli wyciągam motocykl.

Ben zauważa, co robię i próbuje mi pomóc. Razem wyciągamy go znad przepaści i cofamy w bezpieczne miejsce.

Ben spogląda na mnie dużymi, niebieskimi oczyma, wyglądając, jakby właśnie wrócił z wojny.

– Skąd wiedziałaś, że to bomba? – pyta.

Wzruszam ramionami. Po prostu wiedziałam.

– Gdybyś wtedy nie zahamowała, już bylibyśmy martwi – mówi z wdzięcznością.

– Gdybyś nie siedział w przyczepie, już bym nie żyła – odpowiadam.

Właśnie. Obydwoje zawdzięczamy sobie życie.

Spoglądamy w dół w przepaść. Podnoszę wzrok i w oddali dostrzegam samochód łowców zjeżdżający na drugi brzeg rzeki.

– I co teraz? – pyta Ben.

Rozglądam się wokoło, rozważając różne opcje. Znów spoglądam w dół, na rzekę. Jest całkiem biała, zamarznięta i pokryta śniegiem. Rozglądam się wzdłuż i wszerz rzeki w poszukiwaniu innych mostów, jakichkolwiek przejść. Nie dostrzegam żadnych.

Wtedy dociera do mnie, co muszę zrobić. To ryzykowne. W gruncie rzeczy, prawdopodobnie skończy się naszą śmiercią. Ale muszę spróbować. Przyrzekłam sobie. Nie poddam się. Bez względu na wszystko.

Wskakuję z powrotem na motocykl. Ben rusza za mną, wsiadając do przyczepy. Wkładam swój kask i otwieram przepustnicę, odjeżdżając z powrotem w kierunku, z którego przyjechaliśmy.

– Gdzie jedziesz? – woła Ben. – To nie w tym kierunku!

Ignoruję go, dodając gazu i pokonując most z powrotem na naszą stronę Hudsonu. Zaraz za mostem skręcam w ulicę Spring Street, kierując się w stronę miasta Catskill.

Pamiętam, jak przyjeżdżałam tu z tatą, będąc dzieckiem, i drogę, która prowadziła wprost nad rzekę. Często łowiliśmy tam ryby. Podjeżdżaliśmy nad sam brzeg i nawet nie musieliśmy wysiadać z samochodu. Pamiętam, że byłam zdumiona tym, że mogliśmy podjechać do samej wody. I teraz w myślach zradza się pewien plan. Bardzo, ale to bardzo ryzykowny plan.

Po prawej mijamy niewielki, opuszczony kościół i cmentarz, na którym nagrobki wystają wprost ze śniegu w tak typowy dla miasta położonego w Nowej Anglii sposób. Zdumiewa mnie to, że choć cały świat został splądrowany i zniszczony, cmentarze pozostają pozornie nietknięte. Jakby to umarli władali pod ziemią.

Droga kończy się skrzyżowaniem; skręcam w prawo na Bridge Street i zjeżdżam ze stromego wzgórza. Pokonawszy kilka przecznic, przejeżdżam obok ruin ogromnego, marmurowego budynku z widniejącym wciąż na portyku napisem „Gmach Administracji Hrabstwa Greene”, skręcam w lewo w Main Street i mknę przez Catskill będące kiedyś senną, nadrzeczną mieściną. Po obu stronach widnieją sklepy, wypalone doszczętnie szkielety budynków, ruiny, wybite okna i porzucone pojazdy. W zasięgu wzroku nie ma ani jednej żywej duszy. Pędzę środkiem Main Street pozbawionej elektryczności, mijając od dawna niedziałającą sygnalizację. Nie, żebym się zatrzymała, gdyby działały.

Po lewej mijam ruiny poczty i gwałtownie skręcam, by ominąć stertę gruzu na ulicy, pozostałości rezydencji, która kiedyś w przeszłości tu runęła. Ulica ciągnie się dalej z górki, wijąc się i zwężając. Mijam zardzewiałe kadłuby łodzi, wyciągnięte na brzeg, ze zniszczonym poszyciem. Za nimi znajdują się ogromne, skorodowane konstrukcje byłych składów paliwa, okrągłe i wznoszące się wysoko do nieba.

Skręcam w lewo, w stronę nadbrzeżnego parku, porośniętego w tej chwili chwastami. Resztka znaku oznajmia, iż jest to „Dutchman’s Landing”. Park wrzyna się w rzekę i jedyną barierą odgradzającą od niej drogę są nieliczne, wolnostojące głazy. Skręcam w kierunku prześwitu, zsuwam osłonę kasku i dodaję gazu, ile tylko można. Teraz albo nigdy. Już czuję, że serce zaczyna bić jak oszalałe.

Ben musi przeczuwać, co zamierzam. Siedzi sztywno wyprostowany, kurczowo trzymając się przyczepy ze strachu.

– STÓJ! – krzyczy. – CO ROBISZ?

Ale nie ma już szans. Sam zgłosił się na tę przejażdżkę i nie ma odwrotu. Pozwoliłabym mu wysiąść, ale nie mam czasu do stracenia; poza tym, gdybym się zatrzymała, mogłabym już nigdy nie odważyć się zrobić to, co zamierzam.

Sprawdzam prędkościomierz: sześćdziesiąt… siedemdziesiąt… osiemdziesiąt….

– WPAKUJESZ NAS PROSTO DO RZEKI! – krzyczy Ben.

– JEST SKUTA LODEM! – krzyczę do niego.

– NIE WYTRZYMA! – odkrzykuje.

Dziewięćdziesiąt… sto… sto dziesięć.

– PRZEKONAMY SIĘ! – wołam.

Ma rację. Lód może nas nie utrzymać. Ale nie widzę innego sposobu. Muszę przekroczyć tę rzekę, a nie przychodzi mi do głowy żaden inny pomysł.

Sto dwadzieścia… sto trzydzieści… sto czterdzieści…

Rzeka zbliża się coraz szybciej.

– WYPUŚĆ MNIE! – krzyczy zrozpaczony Ben.

Ale nie ma już na to czasu. Wiedział, na co się pisze.

Dodaję gazu jeszcze jeden, ostatni raz.

I wtedy nasz świat spowija biel.

SZEŚĆ

Kieruję motocykl w przerwę między kamieniami i następną rzeczą, z której zdaję sobie sprawę jest to, że lecimy. Przez sekundę unosimy się w powietrzu, a ja zastanawiam się, czy lód wytrzyma, kiedy w niego uderzymy – czy też przebijemy się przez niego i wpadniemy do lodowatej wody, gdzie z pewnością czeka nas brutalna śmierć.

Sekundę później czuję wstrząs na całym ciele, kiedy uderzamy o coś mocno.

Lód.

Uderzamy przy prędkości sto czterdzieści, szybszej niż mogłabym to sobie wyobrazić i kiedy lądujemy, tracę panowanie nad pojazdem. Opony nie mogły złapać przyczepności i moja jazda przypomina kontrolowany poślizg; robię, co mogę, by utrzymać kierownicę, która okręca się jak szalona. Lecz, ku memu zaskoczeniu i uldze, lód przynajmniej wytrzymuje. Suniemy po solidnej tafli lodu pokrywającej Hudson, okręcając się raz w prawo, raz w lewo, ale przynajmniej zmierzamy w dobrym kierunku. Modlę się do Boga, by lód wytrzymał.

Nagle słyszę za sobą przeraźliwy odgłos pękającego lodu, głośniejszy nawet od ryku silnika. Rzucam okiem ponad ramieniem i widzę ogromną szczelinę powstającą w ślad za naszym motocyklem. Tuż za nami rzeka otwiera odmęty. Ratuje nas tylko to, że suniemy tak szybko, że szczelina nie może nas dogonić, pozostając zawsze jakąś stopę za nami. Jeśli silnik i opony wytrzymają jeszcze przez kilka sekund, być może, ale tylko może, uda nam się przed nią umknąć.

– SZYBCIEJ! – krzyczy Ben z szeroko otwartymi ze strachu oczyma, spoglądając ponad ramieniem za siebie.

Dodaję gazu na ile to tylko możliwe, dochodząc prawie do stu pięćdziesięciu. Jesteśmy trzydzieści jardów od przeciwległego brzegu i szybko zmniejszamy tę odległość.

Dalej, dalej! myślę. Jeszcze tylko kilka jardów.

W następnej chwili czuję potężne uderzenie i szarpnięcie całego mojego ciała w przód, a potem tył. Ben jęczy z bólu. Mój cały świat trzęsie się i obraca, i właśnie wtedy uświadamiam sobie, że dotarliśmy do brzegu. Uderzamy przy prędkości sto pięćdziesiąt, waląc mocno w strome podłoże, a nasze głowy lecą w tył w chwili zderzenia. Po kilku straszliwych uderzeniach wjeżdżamy jednak na brzeg.

Dokonaliśmy tego. Jesteśmy z powrotem na suchym lądzie.

Za nami, tafla dzieli się na dwoje, ukazując rzeczny nurt, którego wody wylewają się na lód. Nie sądzę, żeby udał nam się taki manewr drugi raz.

Nie mam jednak czasu, by teraz o tym myśleć. Staram się odzyskać panowanie nad motocyklem, zwolnić, jako że jedziemy za szybko. Jednak motocykl wciąż ze mną walczy, opony nadal nie mogą złapać przyczepności – i nagle przejeżdżamy przez coś niewiarygodnie twardego i nierównego, co powoduje, że uderzam szczęką w górne zęby.

Spoglądam w dół: tory kolejowe. Zapomniałam. Stare szyny pozostałe po czasach, kiedy jeździły tu pociągi, wciąż są, ciągnąc się wzdłuż brzegu rzeki. Uderzamy o nie mocno, przekroczywszy rzekę. Kiedy podskakujemy na nich, motocykl trzęsie tak mocno, że niemal wypuszczam kierownicę z rąk. O dziwo, opony wytrzymują i to. Wjeżdżamy na drogę położoną równolegle do rzeki. Wreszcie jestem w stanie przyhamować, zwalniając do siedemdziesięciu. Mijamy zardzewiały korpus starej, ogromnej spalonej lokomotywy, leżącej na boku. Skręcam ostro w lewo na wiejską drogę, przy której wisi znak z napisem: Greendale. Jest to wąska, wiejska drożyna wznosząca się stromo pod górę i odbijająca od rzeki.

Jadąc pod górę, tracimy prędkość. Modlę się, by motocykl zdołał wspiąć się na wzgórze i nie ześlizgnął się w tył. Dodaję gazu, kiedy prędkość spada jeszcze bardziej. Jedziemy jakieś dwadzieścia na godzinę, kiedy w końcu docieramy na szczyt. Wyrównujemy na płaskim podłożu i znów zaczynamy nabierać prędkości w miarę zjeżdżania wąską, wiejską drogą, wiodącą przez las, potem uprawne pola, znów las i dalej przy starej, opuszczonej remizie strażackiej. Droga ciągnie się, to opadając, to wznosząc, wijąc się i zakręcając, prowadząc nas obok porzuconych wiejskich domostw, stad jeleni i gęsi, a nawet po niewielkim wiejskim moście spinającym strumień.

W końcu zbiega się z inną drogą, Church Road, trafnie nazwaną, jako że po lewej mijamy ruiny ogromnego kościoła Metodystów oraz cmentarz – oczywiście nietknięty.

Jest tylko jedna droga, którą łowcy mogą jechać. Jeśli chcą dotrzeć do Taconic, a na tym im zależy, poza Drogą 9-tą nie ma tam innego dojazdu. Kierują się z północy na południe – my zaś z zachodu na wschód. Planuję przeciąć im drogę. I tym razem, wreszcie, to ja mam przewagę. Przekroczyłam rzekę około mili dalej na południe. Jeśli tylko będę jechać wystarczająco szybko, wyprzedzę ich. W końcu zaczynam odczuwać optymizm. Mogę ich powstrzymać – nawet nie będą się tego spodziewali. Uderzę w nich prostopadle i być może uda mi się wyrzucić ich z drogi.

Podkręcam obroty, rozpędzając motocykl do ponad stu czterdziestu.

– GDZIE JEDZIESZ? – krzyczy Ben.

Nadal wygląda na zszokowanego, ale nie mam czasu tłumaczyć mu tego: w oddali nagle dostrzegam ich samochody. Są dokładnie tam, gdzie podejrzewałam, że będą. Nie widzą, że nadjeżdżam. Nie widzą, że przygotowuję się, by uderzyć w ich samochód.

Samochody łowców jadą w rzędzie, oddalone od siebie o około dwadzieścia jardów. Uświadamiam sobie, że nie dam rady zdjąć ich obu na raz. Będę musiała wybrać. Postanawiam uderzyć w ten na przedzie: jeśli uda mi się strącić go z drogi, być może ten za nim gwałtownie zahamuje, albo wykręci i również się rozbije. Ryzykowny plan; uderzenie może równie dobrze zabić nas oboje. Ale nie widzę innego rozwiązania. Nie mogę przecież poprosić ich, by się zatrzymali. Modlę się tylko o to, by jeśli mi się uda, Bree przeżyła zderzenie.

 

Zwiększam prędkość, zmniejszając tym samym dzielącą nas odległość. Jeszcze sto jardów… pięćdziesiąt… trzydzieści…

W końcu Ben uświadamia sobie, co mam zamiar zrobić.

– CO ROBISZ!? – krzyczy, a w jego głosie rozbrzmiewa strach. – UDERZYSZ W NICH!

Wreszcie to do niego dociera. Dokładnie do tego mam nadzieję doprowadzić.

Dodaję gazu po raz ostatni, przekraczając sto pięćdziesiąt na godzinę. Pędzę z maksymalną prędkością po wiejskiej drodze, z ledwością łapiąc oddech. Kilka sekund później wpadamy na Drogę 9-tą – i uderzamy bezpośrednio w pierwszy samochód. Trafiam idealnie.

Dochodzi do potwornej kolizji. Czuję metal uderzający o metal, czuję, jak moje ciało zostaje brutalnie zatrzymane, a potem wystrzeliwuje z motocykla i leci w powietrzu. Widzę gwiazdy dokoła. Unosząc się coraz wyżej, uświadamiam sobie, że tak musi wyglądać umieranie.