Za darmo

Arena Jeden

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Kiedy tak klęczę i obejmuję Bree, dochodzi do mnie, że powinnam zabrać się do pracy, wejść na górę, przeszukać nasz nowy dom i znaleźć jedzenie. Żołądek podchodzi mi do gardła, kiedy rozważam przekazanie tych wieści Bree, obawiając się jej reakcji. Nie mogłam trafić na gorszy moment. Jak miałabym jej teraz powiedzieć, że muszę ją tu zostawić? Choćby tylko na godzinę, czy dwie? Właściwie sama chcę tu zostać, czuwać nad nią przez cały dzień; ale wiem też, że muszę iść i im wcześniej przez to przejdę, tym szybciej będziemy bezpieczne. Nie mogę tak po prostu siedzieć cały dzień i nic nie robić, czekając aż zapadnie zmrok. Nie mogę ryzykować zmiany planu i przenieść nas za dnia tylko z powodu naszych głupich snów.

Odsuwam Bree od siebie, odgarniając jej włosy z twarzy i uśmiechając się do niej jak najmilej potrafię. Przybieram najpoważniejszy, najbardziej dorosły ton głosu.

– Bree, musisz mnie wysłuchać – mówię do niej. – Muszę teraz wyjść, tylko na małą chwilę…

– NIE! – zawodzi. – WIEDZIAŁAM! Jest tak, jak w moim śnie! Zostawisz mnie! I nigdy nie wrócisz!

Trzymam mocno jej ramiona, próbując dodać jej otuchy.

– Wcale tak nie jest – mówię zdecydowanym głosem. – Muszę wyjść tylko na godzinę lub dwie. Muszę upewnić się, że nasz nowy dom jest bezpieczny, abyśmy mogły przeprowadzić się do niego tej nocy. I muszę zapolować. Proszę, Bree. Zrozum. Zabrałabym cię ze sobą, ale jesteś jeszcze zbyt chora i musisz wypoczywać. Wrócę za kilka godzin. Obiecuję. A potem, w nocy, razem tam wejdziemy. A wiesz, co w tym jest najlepsze?

Powoli podnosi na mnie wzrok, wciąż płacząc, i w końcu potrząsa głową.

– Począwszy od tej nocy, będziemy tam razem, całe i zdrowe, i każdego wieczoru będziemy rozpalać ogień i jeść wszystko, czego zapragniesz. Mogę tam polować, łowić i robić wszystko, co trzeba wprost przed chatą. Nigdy już nie będę musiała cię zostawić.

– Sasha też może iść? – pyta przez łzy.

– Sasha również – mówię. – Obiecuję. Proszę, uwierz mi. Wrócę po ciebie. Nigdy cię nie opuszczę.

– Obiecujesz? – pyta.

Zdobywam się na najwyższą powagę i spoglądam na nią śmiertelnie poważnym wzrokiem.

– Obiecuję – odpowiadam.

Bree powoli przestaje płakać i w końcu przytakuje skinięciem głowy, wyglądając na zadowoloną.

Z pękającym sercem nachylam się i składam pocałunek na jej czole, po czym wstaję, przechodzę przez pokój i wychodzę drzwiami. Wiem, że gdybym została jeszcze sekundę dłużej, nigdy już nie zdobyłabym się na decyzję, by wyjść.

I kiedy drzwi zamykają się za mną dźwięcznie, nie mogę otrząsnąć się ze strasznego przeczucia, że już nigdy więcej nie zobaczę swojej siostry.

TRZY

Wspinam się stromo pod górę w jaskrawym, słonecznym świetle, odbijającym się intensywnie od śniegu. Świat okrył się bielą. Słońce świeci tak ostro, że ledwie cokolwiek dostrzegam. Oddałabym wszystko za okulary przeciwsłoneczne lub czapkę baseballową.

Dziś jest na szczęście bezwietrznie, cieplej niż wczoraj, i kiedy się wspinam, wszędzie wokół słyszę topniejący śnieg, sączący się niewielkimi strużkami w dół zbocza i opadający wielkimi grudami z gałęzi sosen. Śnieg jest również bardziej miękki i łatwiej jest po nim stąpać.

Sprawdzam ponad ramieniem, przeczesując wzrokiem rozpostartą przede mną w dole dolinę i widzę, że w porannym słońcu drogi są znów częściowo widoczne. To mnie martwi, ale potem besztam samą siebie ze złości, że pozwalam, by rozpraszały mnie jakieś omamy. Powinnam być twardsza, Bardziej racjonalna, tak jak tata.

Mam podniesiony kaptur, lecz kiedy schylam głowę przed wiatrem, który wieje coraz silniej, im wyżej się znajduję, żałuję, że nie wzięłam ze sobą nowego szalika. Zaciskam dłonie w kułak i rozcieram je, żałując, że nie mam również rękawiczek. Podwajam tempo. Jestem zdecydowana dotrzeć tam szybko, zrobić zwiad w chacie, poszukać jelenia i wrócić szybko do Bree. Może uda mi się również zdobyć kilka kolejnych słoików z dżemem; poprawią nastrój Bree.

Idę po moich wczorajszych śladach wciąż widocznych w topniejącym śniegu. Tym razem wspinaczka nie jest taka trudna. Po około dwudziestu minutach docieram w miejsce, w którym byłam poprzedniego dnia, okrążając najwyżej położony płaskowyż.

Jestem pewna, że jestem w tym samym miejscu, co wczoraj, ale kiedy szukam wzrokiem chaty, nie mogę jej znaleźć. Jest tak dobrze schowana, że mimo, iż wiem, gdzie patrzeć, nie widzę jej. Zaczynam zastanawiać się, czy jestem we właściwym miejscu. Idę dalej po swoich śladach, aż w końcu docieram dokładnie do punktu, w którym wczoraj stałam. Wyciągam szyję i wreszcie ją dostrzegam. Jestem zdumiona tym, jak dobrze jest ukryta i czuję jeszcze większą chęć, by tu zamieszkać.

Stoję i nasłuchuję. Poza odgłosem sączących się z wolna strumyków panuje idealna cisza. Uważnie sprawdzam śnieg, szukając jakichkolwiek śladów poza moimi, które mógł tu ktoś od wczoraj pozostawić. Nie znajduję żadnych.

Podchodzę do drzwi, staję przed domem i obracam się o trzysta sześćdziesiąt stopni, lustrując okoliczne lasy, sprawdzając drzewa, szukając jakichkolwiek anomalii, jakiegokolwiek dowodu na to, że był tu ktoś jeszcze. Stoję przez przynajmniej minutę i nasłuchuję. Nic. Kompletnie nic.

W końcu jestem usatysfakcjonowana i czuję ulgę na myśl, że to miejsce naprawdę należy do nas i tylko do nas.

Pociągam za ciężkie drzwi przywalone śniegiem i wnętrze zalewa jasne światło. Kiedy schylam głowę i wchodzę do środka, czuję się, jakbym widziała je po raz pierwszy w dziennym świetle. Jest tak samo niewielkie i przytulne, jak je zapamiętałam. Zauważam, że na podłodze leżą oryginalne szerokie deski, które wyglądają, jakby miały ze sto lat. Panuje tu cisza. Niewielkie okna po obu stronach chaty również wpuszczają całkiem pokaźną ilość światła.

Przeczesuję pokój wzrokiem w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłam wcześniej przeoczyć – ale nic nie znajduję. Spuszczam wzrok i dostrzegam uchwyt od klapy, klękam i ciągnę ją w górę. Otwiera się, wzbijając wiry kurzu unoszącego się w rozjaśnionym słońcem powietrzu.

Schodzę po drabinie i tym razem, dzięki odbijającemu się światłu, mam przed sobą o wiele wyraźniejszy widok ukrytych tu zapasów. Całych setek słoików. Dostrzegam kilka kolejnych z malinowym dżemem i chwytam dwa, wciskając po jednym do kieszeni. Bree będzie wniebowzięta. Sasha również.

Przeglądam pobieżnie pozostałe słoiki i widzę, że zawierają różnego rodzaju zaprawy: pikle, pomidory, oliwki, kiszoną kapustę. Znajduję też dżemy w kilku różnych smakach, przynajmniej po tuzinie z każdego. Jeszcze więcej znajduje się z tyłu, ale nie mam czasu, by przyjrzeć się im uważnie. Myśl o Bree ciąży mi przez cały ten czas.

Wspinam się po drabinie, zamykam klapę i pospiesznie wychodzę z chaty, zamykając za sobą starannie drzwi. Przystaję i ponownie lustruję otoczenie, gotowa zareagować na widok kogokolwiek, kto mógłby mnie teraz obserwować. Wciąż żywię obawę, że to wszystko jest zbyt piękne, by było prawdą. Lecz kolejny raz okazuje się, że nikogo tam nie ma. Może po prostu jestem ostatnio zbyt zestresowana.

Ruszam w kierunku miejsca, w którym wczoraj widziałam jelenia, jakieś trzydzieści jardów dalej. Kiedy tam docieram, wyjmuję nóż myśliwski taty i trzymam go przy boku. Wiem, że szanse na zobaczenie go tam ponownie są mocno przesadzone, ale może te zwierzę tak samo jak ja ma swoje przyzwyczajenia. Nie ma mowy, żebym była na tyle szybka, by je dogonić, czy choćby skoczyć mu na grzbiet – nie mam też pistoletu, ani żadnej prawdziwej broni myśliwskiej. Ale mam jedną szansę i tą szansą jest nóż. Zawsze szczyciłam się swoją umiejętnością trafienia w środek tarczy ustawionej trzydzieści jardów dalej. Rzucanie nożem było moją jedyną umiejętnością, dla której tata zawsze nie mógł wyjść z podziwu – był na tyle pod wrażeniem, że nigdy nie próbował nawet mnie poprawiać, czy doskonalić. Zasługę natomiast przypisywał sobie, twierdząc, że to jemu zawdzięczałam mój talent. W rzeczywistości, nie potrafił rzucać nożem choćby w połowie tak dobrze jak ja.

Klękam w miejscu, w którym byłam wczoraj, chowając się za drzewem, obserwując płaskowyż, trzymając nóż w dłoni i czekając. I modląc się. Słyszę jedynie odgłos szumiącego wiatru.

Powtarzam w myślach, co zrobię, jeśli zobaczę jelenia: wstanę powoli, wyceluję i rzucę nóż. Najpierw myślę, że rzucę w oko, ale potem postanawiam trafić w gardło: jeśli chybię o kilka cali, wciąż będzie istnieć szansa, że trafię w inną część ciała. Jeśli moje dłonie nie będą zbyt zmarznięte i wyceluję dokładnie, wówczas, być może zdołam je zranić. Ale wiem, że zbyt dużo tych jeśli.

Mijają minuty. Mam wrażenie, że minęło dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści…. Wiatr zamiera i za chwilę powraca w podmuchach. W tym samym momencie czuję, jak płatki śniegu zdmuchiwane z drzew opadają wprost na moją twarz. Wraz z upływającym czasem robi mi się zimno, coraz bardziej drętwieję i zaczynam zastanawiać się, czy aby to nie jest zły pomysł. Czuję jednak kolejne ostre ukłucie głodu i wiem, że muszę spróbować. Moje ciało będzie potrzebowało wszystkich dostępnych białek, by sprawnie przeprowadzić przeprowadzkę – zwłaszcza jeśli mam wepchnąć na górę ten motocykl.

Po niemal godzinie czekania czuję, że jestem przemarznięta do kości. Zastanawiam się, czy po prostu nie dać sobie spokoju i nie wrócić z powrotem na dół. Może zamiast tego powinnam znowu spróbować coś złowić.

Postanawiam wstać i pochodzić w kółko, by rozruszać kości i przywrócić zwinność palcom; gdybym próbowała użyć ich w tej chwili, prawdopodobnie nie zdałyby się na nic. Kiedy podnoszę się na nogi, w kolanach i plecach odzywa się ból od zesztywnienia. Zaczynam dreptać w śniegu, stawiając na początku małe kroki. Podnoszę i uginam kolana, wyginam plecy na lewo i prawo. Zatykam nóż z powrotem za pas, potem rozcieram dłonie jedna o drugą, dmuchając na nie, próbując przywrócić w nich czucie.

Nagle, nieruchomieję. W oddali pęka gałązka i wyczuwam jakiś ruch.

 

Powoli odwracam się. Na szczycie wzgórza, w zasięgu mojego wzroku, pojawia się jeleń. Stąpa powoli, ostrożnie po śniegu, delikatnie podnosząc kopyta i je opuszczając. Opuszcza głowę, przeżuwa liście, po czym robi kolejny krok do przodu.

Moje serce bije mocno z podekscytowania. Rzadko odczuwam obecność taty, ale dziś czuję, że właśnie jest przy mnie. Słyszę jego głos w głowie: Spokojnie. Oddychaj powoli. Nie pozwól, by zwietrzył, że tu jesteś. Skup się. Jeśli uda mi się powalić to zwierzę, będziemy mieć jedzenie – prawdziwe – wystarczy dla Bree, Sashy i dla mnie przynajmniej na tydzień. Potrzebujemy go.

Wychodzi na polanę kilka kolejnych kroków i mogę przyjrzeć się mu lepiej: jest wielki. Stoi jakieś trzydzieści jardów ode mnie. Czułabym się znacznie pewniej, gdyby to było dziesięć jardów, lub nawet dwadzieścia. Nie wiem, czy zdołam trafić z tej odległości. Gdyby było cieplej i gdyby stał nieruchomo, wtedy tak, udałoby mi się. Ale moje dłonie są skostniałe, jeleń cały czas jest w ruchu, a po drodze jest tak wiele drzew. Po prostu nie wiem. Wiem za to, że jeśli chybię, nigdy więcej tu nie wróci.

Czekam i obserwuję uważnie, obawiając się go spłoszyć. Przywołuję go w myślach do siebie. Ale jakoś nie bardzo ma na to ochotę.

Zastanawiam się, co zrobić. Mogę runąć na niego, dostać się jak najbliżej i wtedy rzucić nóż. Ale to byłoby głupie: pokonałabym zaledwie jeden jard i jeleń z pewnością rzuciłby się do ucieczki. Przychodzi mi na myśl, że może powinnam podkraść się do niego. Ale wątpię, czy to zda egzamin. Wystarczy najmniejszy hałas i jeleń czmychnie.

Stoję więc, rozważając różne opcje. Robię jeden niewielki krok do przodu, ustawiając się do rzutu w razie, gdyby zaszła taka potrzeba. I przez ten jeden mały krok popełniam błąd.

Pod moją stopą pęka gałązka i jeleń natychmiast podnosi głowę, i odwraca się do mnie. Nasze spojrzenia spotykają się. Wiem, że mnie widzi i że za chwilę ucieknie. Serce mi wali, bo wiem, że to moja ostatnia szansa. Wyłączam myślenie.

I wtedy ruszam z miejsca. Sięgam w dół, chwytam nóż, robię duży wykrok do przodu i, polegając na swych umiejętnościach, odchylam się i rzucam, celując w gardziel zwierzęcia.

Ciężki, wojskowy nóż taty obraca się w powietrzu, a ja modlę się, by nie uderzył w drzewo. Obserwując jego ruch, odbijające się w nim słońce, przekonuję się, iż to istne cudo. W tej samej chwili dostrzegam, jak jeleń odwraca się i próbuje uciekać.

Jest zbyt daleko, bym mogła zobaczyć, co dokładnie się tam dzieje, lecz chwilę później mogę przysiąc, że słyszę odgłos ostrza wbijającego się w ciało. Jeleń wystrzela do przodu i nie mogę stwierdzić, czy jest ranny.

Rzucam się w pogoń za nim. Docieram do miejsca, w którym był przed chwilą i z zaskoczeniem dostrzegam jasnoczerwoną krew na śniegu. Serce mi drży, pobudzone zachętą.

Biegnę śladem krwi coraz dalej, skacząc przez skały i po około pięćdziesięciu jardach znajduję go: oto jest, leży na boku w śniegu, wierzgając nogami. Widzę nóż, który utkwił w jego gardle. Dokładnie w miejscu, w które celowałam.

Jeleń żyje jeszcze, a ja nie wiem, jak skrócić jego męki. Czuję, jak cierpi i sama czuję się okropnie. Chcę zadać mu szybką i bezbolesną śmierć, ale nie wiem jak.

Klękam i wyciągam nóż, potem nachylam się i jednym szybkim ruchem podcinam mu głęboko gardziel, mając nadzieję, że to wystarczy. Chwilę później tryska krew, a po około dziesięciu kolejnych sekundach nogi jelenia przestają w końcu wierzgać. Jego powieki również przestają drżeć i w końcu wiem, że nie żyje.

Stoję nad nim, spoglądając w dół, trzymając nóż w dłoni i czuję się przytłoczona poczuciem winy. Niczym barbarzyńca, który zabił tak piękne i bezbronne stworzenie. W tej jednej chwili z trudem przychodzi mi myśleć o tym, jak okropnie potrzebne jest nam to jedzenie, jakie wielkie szczęście miałam, że w ogóle udało mi się złapać jelenia. Mogę jedynie myśleć o tym, że jeszcze kilka minut temu oddychał, żył tak jak i ja. A teraz jest martwy. Spoglądam na niego leżącego idealnie nieruchomo w śniegu i wbrew sobie czuję wstyd.

I właśnie wtedy słyszę to pierwszy raz. Na początku lekceważę to, sądząc, że mi się coś przesłyszało, gdyż po prostu to jest niemożliwe. Ale po kilku chwilach dźwięk staje się nieco głośniejszy, bardziej wyraźny i już wiem, że jest prawdziwy. Serce zaczyna walić mi w piersi jak oszalałe, kiedy rozpoznaję ten dźwięk. Słyszałam go tu jak dotąd tylko jeden raz. Zawodzenie silnika. Silnika samochodu.

Stoję oniemiała, zbyt przerażona, by się poruszyć. Silnik warczy coraz głośniej, coraz wyraźniej, a ja wiem, że może oznaczać tylko jedno. Łowców niewolników. Nikt inny nie śmiałby zapuszczać się tak wysoko, ani nie ma powodu, by to robić.

Ruszam sprintem, pozostawiając jelenia za sobą, gnając przez las, mijając chatę i w dół zbocza. Wciąż zdaje mi się, że biegnę za wolno. Myślę o Bree, która siedzi tam w domu teraz sama, a odgłos silnika rośnie coraz bardziej i bardziej. Staram się przyspieszyć, zbiegając wprost w dół po ośnieżonym zboczu, potykając się i czując, jak serce podchodzi mi do gardła.

Biegnę tak szybko, że w pewnej chwili upadam twarzą w przód, ocierając kolano i łokieć, pozbawiając się tchu. Z trudem podnoszę się, zauważając krew na kolanie i ręce, ale nie dbam o to. Zmuszam się z powrotem do biegu, potem sprintu.

Ześlizgując się co chwilę, docieram w końcu na płaskowyż i stąd widzę całą drogę w dół do naszego domu. Serce skacze mi do gardła: w śniegu widnieją wyraźne ślady opon prowadzące prosto do naszego domu. Drzwi wejściowe są otwarte. A najbardziej złowieszczą rzeczą jest to, że nie słyszę szczekania Sashy.

Zbiegam, coraz niżej, przyglądając się w międzyczasie dwóm pojazdom zaparkowanym przed naszym domem: samochodom łowców. Całe czarne i zawieszone nisko nad ziemią wyglądają niczym podrasowane steroidami bolidy z potężnymi oponami i kratami na każdym oknie. Ich maski zdobi emblemat Areny Jeden, rozpoznawalny nawet z tej odległości – diament z szakalem po środku. Przybyli tu, by zaopatrzyć arenę.

Puszczam się sprintem dalej w dół po zboczu. Muszę być lżejsza. Sięgam do kieszeni, wyciągam słoiki z dżemem i rzucam je na ziemię. Słyszę za sobą rozbijające się szkło, ale nie przejmuję się. Nic innego teraz się nie liczy.

Jestem ledwie sto jardów od domu, kiedy widzę, jak samochody ruszają i odjeżdżają. Kierują się z powrotem na krętą, wiejską drogę. Chcę mi się płakać, kiedy uświadamiam sobie, co się stało.

Trzydzieści sekund później docieram do domu i mijam go, kierując się wprost na drogę, mając nadzieję, że ich jeszcze złapię. Wiem, że dom jest już pusty.

Spóźniłam się. Ślady po oponach mówią same za siebie. Kiedy spoglądam w dół, dostrzegam je pół mili dalej, widzę jak przyspieszają. Nie ma mowy o tym, żeby doścignąć je na piechotę.

Biegnę z powrotem do domu, tak na wszelki wypadek, gdyby jakimś cudem Bree udało się ukryć, lub gdyby ją tu zostawili. Wpadam przez otwarte drzwi wejściowe i ze zgrozą patrzę na to, co tam zastaję: wszędzie jest krew. Na podłodze leży martwy łowca ubrany w czarny kombinezon, a z jego gardła płynie krew. Obok niego leży Sasha, na boku, martwa. Z rany, która wygląda jakby od kuli, cieknie krew. Jej kły wciąż tkwią w gardle łowcy. Wszystko staje się oczywiste: Sasha musiała próbować ocalić Bree, skacząc na mężczyznę, kiedy wszedł do domu i zaciskając mu zęby na gardle. Pozostali musieli ją zastrzelić. A mimo to, nie puściła.

Przebiegam przez dom, pokój po pokoju, wykrzykując imię Bree, słysząc we własnym głosie rozpacz. Nie rozpoznaję już tego głosu: brzmi, jakby należał do szaleńca.

Wszystkie drzwi są jednak otwarte i nie ma tu nikogo.

Łowcy zabrali moją siostrę.

CZTERY

Stoję w salonie taty, będąc w szoku. Z jednej strony, zawsze obawiałam się, że ten dzień nadejdzie; a jednak teraz, kiedy już przyszedł, nie potrafię w to uwierzyć. Przytłacza mnie poczucie winy. Czy zdradził nas ogień rozpalony w kominku zeszłej nocy? Widzieli dym? Dlaczego nie mogłam być bardziej ostrożna?

Nienawidzę siebie również za to, że rano zostawiłam Bree samą – zwłaszcza, że nam obu przyśniło się coś niedobrego. Widzę jej twarz, słyszę, jak błaga, bym nie odchodziła. Dlaczego jej nie posłuchałam? Nie zaufałam instynktowi? Wracając do tego myślami, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tata rzeczywiście mnie ostrzegł. Dlaczego nie zwróciłam na to uwagi?

Nic z tego już nie ma znaczenia. Przystaję tylko na chwilę. Włączył się mój tryb działania. Za nic w świecie nie odpuszczę, nie pozwolę, by odeszła. Biegnę przez dom, nie chcąc stracić cennego czasu, by ruszyć w pogoń za łowcami i uratować Bree.

Podbiegam do ciała łowcy i oglądam je dokładnie: ma na sobie typowy, czarny wojskowy strój: czarne buty bojowe, czarny wojskowy mundur i czarną koszulę z długimi rękawami pod obcisłą kurtką typu bomber. Ma też wciąż na twarzy czarną maskę z insygniami Areny Jeden – znakiem rozpoznawczym łowcy – oraz niewielki czarny kask na głowie. Na niewiele dobrego to się zdało: Sasha i tak zdołała zatopić kły w jego gardle. Spoglądam na Sashę i jej widok aż mnie zatyka. Jestem jej taka wdzięczna, iż stoczyła tę walkę. Czuję się winna, że i ją tutaj zostawiłam. Spoglądam na jej ciało i przyrzekam sobie, że po tym, jak sprowadzę tu Bree, wrócę i urządzę jej właściwy pochówek.

Szybko pozbawiam ciało łowcy wartościowych przedmiotów. Najpierw zdejmuję pas z bronią i zapinam go ciasno wokół własnej talii. Zawiera kaburę i krótką broń, którą wyciągam i szybko sprawdzam: naładowana i wydaje się w idealnym stanie. Jest niczym złoto – i teraz należy do mnie. Na pasie znajduje się też kilka zapasowych magazynków z amunicją.

Zdejmuję mu kask i przyglądam się jego twarzy: jestem zdumiona, że jest o wiele młodszy, niż podejrzewałam. Nie może mieć więcej niż osiemnaście lat. Nie wszyscy łowcy niewolników są bezlitosnymi łowcami nagród; niektórzy są przymuszani do pełnienia służby, pozostając na łasce założycieli Areny, którzy rzeczywiście dzierżą władzę. Mimo to, nie mam dla niego współczucia. Jakby nie było, przymuszony, czy też nie, przybył tu, by odebrać życie mojej siostrze, a także moje.

Pragnę jedynie wybiec na zewnątrz i rzucić się za nimi w pogoń, ale opanowuję się i najpierw zbieram, co mogę. Wiem, że będę tam tego potrzebować i że minuta, czy dwie spędzone tutaj mogą dużo zmienić. Tak więc sięgam w dół, przymierzam jego kask i z ulgą stwierdzam, że na mnie pasuje. Jego czarna osłona na oczy przyda się, by zablokować oślepiające światło odbijane przez śnieg. Ściągam również jego ubranie, tak rozpaczliwie mi potrzebne. Zdejmuję mu rękawiczki zrobione z ultralekkiego, wyściełanego materiału i z ulgą stwierdzam, że idealnie pasują na moje dłonie. Przyjaciele zawsze dokuczali mi z powodu moich dużych dłoni i stóp, a ja czułam wtedy zażenowanie – teraz jednak, choć raz jestem zadowolona. Zdejmuję mu kurtkę i ona również pasuje na mnie, choć jest może nieco za duża. Spoglądam w dół na łowcę i widzę, jak niewielkiej jest postury. Zdaję sobie sprawę, jakie mam szczęście. Nosimy prawie ten sam rozmiar. Kurtka jest gruba i wyściełana, podszyta jakimś materiałem. Nigdy jeszcze, w całym swoim życiu, nie miałam na sobie niczego równie ciepłego i komfortowego. Jestem wdzięczna losowi. Teraz mogę już zmierzyć się z zimnem.

Spuszczam wzrok i wiem, że powinnam również wziąć jego koszulę – ale nie potrafię po prostu zmusić się, by mu ją zdjąć i założyć. Jest zbyt osobista.

Porównuję jego stopy i z zachwytem stwierdzam, że mamy ten sam rozmiar. Nie marnując ani chwili dłużej, zdejmuję swoje stare, znoszone, za małe o jeden rozmiar buty i zakładam jego. Staję. Pasują idealnie i czuję się w nich fantastycznie. Czarne, bojowe buty ze stalowym noskiem, wewnątrz wyściełane futrem pną się wysoko za łydkę. Są tysiąckrotnie cieplejsze – i wygodniejsze – od moich.

Mając na sobie nowe buty, kurtkę, rękawiczki oraz pas z bronią i amunicją wokół talii, czuję się jak nowo narodzona, gotowa, by stoczyć walkę. Spoglądam na Sashę, potem obracam się i widzę niedaleko nowego misia Bree, całego we krwi. Tłumię cisnące się do oczu łzy. Chętnie splunęłabym temu łowcy w twarz zanim stąd wyjdę, jednak tylko odwracam się i wybiegam z domu.

Zrobiłam to wszystko szybko, zdoławszy rozebrać łowcę i ubrać się w czasie poniżej minuty i teraz wybiegam z domu i gnam na złamanie karku, nadrabiając stracone chwile. Kiedy wypadam przez drzwi wejściowe, nadal słyszę odległe zawodzenie ich silników. Nie mogą mieć więcej niż milę przewagi nade mną, a ja jestem zdeterminowana nadrobić tę różnicę. Potrzebny mi jest tylko niewielki łut szczęścia – by ugrzęźli w zaspie, skręcili, gdzie nie trzeba – i wówczas może, ale tylko może zdołam ich dogonić. A z tym pistoletem i amunicją na pewno dam im nieźle popalić. W innym przypadku zginę w walce. Powrót bez Bree nie wchodzi w rachubę.

 

Biegnę pod górę do lasu, jak najszybciej potrafię, w kierunku ukrytego motocykla taty. Oglądam się za siebie i widzę, że drzwi od garażu zostały wyważone. Łowcy musieli szukać tam pojazdu. Jestem wdzięczna Bogu, że byłam na tyle przewidująca, aby ukryć motocykl dużo wcześniej.

Wspinam się pod górę w topniejącym śniegu, potem pospiesznie podchodzę do krzaków skrywających motocykl. Nowe, grube rękawice przydają mi się teraz: chwytam kolczaste krzaki i usuwam z drogi. W kilka chwil oczyszczam drogę do pojazdu. Czuję ulgę, widząc, że wciąż jest na swoim miejscu, dobrze osłonięty przed oddziaływaniem żywiołów. Nie tracąc ani chwili, mocuję swój nowy kask, chwytam kluczyk ukryty w ramie i wskakuję na motocykl. Włączam zapłon i uruchamiam rozrusznik nożny.

Silnik kręci się, ale nie odpala. Serce podskakuje mi do gardła. Nie odpalałam go od wielu lat. Czyżby się zatarł? Próbuję odpalić, kopiąc rozrusznik i zwiększając obroty. Motocykl wydaje z siebie coraz głośniejsze dźwięki, ale wciąż nie odpala. Czuję rozpacz. Jeśli nie odpali, nigdy ich nie złapię. Bree już na zawsze zniknie z mojego życia.

– No, dalej, DALEJ! – wrzeszczę, trzęsąc się cała.

Kopię w rozrusznik raz za razem. Za każdym kolejnym silnik wydaje coraz głośniejszy dźwięk i mam wrażenie, że jestem już blisko.

Podnoszę głowę do nieba.

– TATO! – krzyczę. – PROSZĘ!

Kopię jeszcze raz i tym razem silnik zaskakuje. Zalewa mnie fala ulgi. Podkręcam kilkakrotnie obroty; są coraz głośniejsze, a z rury wydechowej wydobywają się niewielki czarne obłoki dymu.

Przynajmniej teraz mam jakieś szanse.

*

Obracam ciężką kierownicę i cofam motocykl o kilka stóp; waży tyle, że z ledwością nim poruszam. Odwracam kierownicę i dodaję odrobinę gazu. Motocykl zaczyna staczać się ze stromego zbocza wciąż pokrytego śniegiem i gałęziami.

Utwardzona droga znajduje się jakieś pięćdziesiąt jardów dalej, a jazda z góry wśród drzew jest niebezpieczna. Motocykl ślizga się co chwilę i nawet wciskając hamulce nie jestem w stanie nad nim zapanować. Przypomina to bardziej kontrolowany ślizg. Ześlizguję się między drzewami, ledwie chybiając, i podskakuję, przejeżdżając przez dziury w ziemi bądź też uderzając mocno w skalne występy. Modlę się, by tylko opona nie pękła. Po około trzydziestu sekundach jazdy po najbardziej wyboistym, nierównym terenie, jaki mogę sobie wyobrazić, motocykl opuszcza w końcu ziemiste podłoże i z hukiem ląduje na równej drodze. Skręcam i dodaję gazu. Motocykl posłusznie sunie w dół górską, asfaltową szosą. Przyspieszam.

Nabieram porządnej prędkości. Silnik warczy, wiatr świszczy wokół kasku. Jest mroźno, zimniej niż kiedykolwiek dotąd i jestem wdzięczna Bogu, że zabrałam rękawice i kurtkę. Nie wiem, co bez nich bym teraz zrobiła.

Mimo to, nie mogę jechać zbyt szybko. Droga górska wije się i ostro zakręca, a nie ma tu żadnego pobocza; jeden zbyt ostry zakręt i runę w dół, spadając setki stóp z górskiej grani. Jadę jak najszybciej się da, jednak przed każdym zakrętem zwalniam.

To cudowne uczucie móc znowu jechać motocyklem; już zapomniałam, jak smakuje prawdziwa wolność. Moja kurtka łopocze na wietrze. Opuszczam czarną osłonę i śnieżnobiały krajobraz przybiera barwę przygaszonych szarości.

Jeśli w ogóle mam jakąś przewagę nad łowcami, to z pewnością jest nią moja znajomość tych dróg, lepsza niż kogokolwiek innego. Przyjeżdżałam tu, będąc jeszcze dzieckiem i wiem, dokąd prowadzi każdy zakręt, jak stroma jest droga. Znam też każdy możliwy skrót, którego oni za nic w świecie nie mogliby znać. Są teraz na moim terytorium. I choć być może dzieli nas mila lub nawet więcej, jestem pełna optymizmu, wierząc, że w jakiś sposób dogonię ich. Mój motocykl, choć ma już swoje lata, musi przynajmniej dorównywać szybkością samochodom łowców.

Jestem też pewna siebie, gdyż wiem, dokąd jadą. Jeśli chcesz wrócić na autostradę – a z pewnością to właśnie zamierzają zrobić − istnieje tylko jedna droga wyjazdowa z tych gór. I jest to Droga 23 wiodąca na wschód. A jeśli kierują się do miasta, wówczas mają tyko jedno wyjście, przekroczyć rzekę Hudson mostem Ripa Van Winkle’a. To jedyny sposób. A ja jestem zdeterminowana, by pokonać ich w wyścigu do tego miejsca.

Przyzwyczajam się do jazdy i zyskuję dobrą prędkość, wystarczającą, by odgłos ich silników stawał się coraz głośniejszy. Rozochocona tym sukcesem, jadę szybciej niż powinnam. Zerkam w dół i widzę, że jadę sześćdziesiątką. Wiem, że postępuję lekkomyślnie, zwłaszcza, że te ostre zakręty zmuszają mnie do zwalniania do dziesięciu mil na godzinę, jeśli nie chcę ryzykować, że skończę w śniegu. Tak więc zwalniam i przyspieszam co chwilę, pokonując zakręt za zakrętem. W końcu doganiam ich na tyle, że widzę w oddali, jakąś milę przede mną, znikający za zakrętem błotnik jednego z ich samochodów. Czuję radość. Dogonię ich – lub zginę, próbując.

Mijam kolejny zakręt, zwalniając do około dziesięciu i przygotowując się, by przyspieszyć, kiedy nagle niemal wpadam na kogoś, kto stoi na drodze, wprost przede mną. Pojawia się znikąd i jest już za późno na jakąkolwiek reakcję.

Zaraz w niego uderzę. Nie mam wyboru i wciskam hamulce. Na szczęście, nie jadę zbyt szybko, ale motocykl wpada w poślizg na śniegu, nie mogąc złapać z powrotem przyczepności. Obracam się dwukrotnie wokół własnej osi, po czym zatrzymuję się wreszcie na granitowej ścianie góry.

Mam szczęście. Gdyby okręciło mnie w drugą stronę, stoczyłabym się i spadła w urwisko.

Wszystko potoczyło się tak szybko, że jestem w szoku. Siedząc na motocyklu i trzymając kierownicę, odwracam się i patrzę na drogę. Instynkt podpowiada mi najpierw, że to łowca pozostawiony tutaj, by mnie zrzucić z drogi. Jednym ruchem wyłączam zapłon i wyciągam broń, celując w mężczyznę, który wciąż tam stoi, jakieś dwadzieścia stóp dalej. Odbezpieczam broń i odciągam kurek dokładnie tak, jak uczył mnie tata na strzelnicy. Celuję w serce, zamiast w głowę, aby w razie jeśli chybię, trafić go jednak gdziekolwiek.

Ręce mi drżą wyraźnie, nawet mimo, że mam rękawice i zdaję sobie sprawę, jak bardzo jestem podenerwowana tym, że mam pociągnąć za spust. Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłam.

Mężczyzna podnosi nagle ręce wysoko do góry i podchodzi do mnie o krok.

– Nie strzelaj! – krzyczy.

– Zostań na miejscu! – krzyczę do niego, nadal nie będąc gotową go zabić.

Posłusznie zatrzymuje się w miejscu.

– Nie jestem jednym z nich! – krzyczy. – Ocalałem, tak jak ty. Zabrali mojego brata!

Zastanawiam się, czy to pułapka. Potem jednak podnoszę osłonę i lustruję go od stóp do głów, zauważam jego znoszone dżinsy, pełne dziur tak jak i moje, widzę, że nosi tylko jedną skarpetkę, nie ma rękawic, a jego dłonie są sine; nie ma też żadnej kurtki, jedynie znoszoną, szarą termoaktywną koszulkę, pełną dziur. Nade wszystko, dostrzegam jego wychudzoną twarz, policzki zapadnięte jeszcze głębiej niż moje i podkrążone oczy. Nie golił się też od długiego czasu. Mimowolnie zauważam również, że mimo tego wszystkiego jest uderzająco pociągający. Z wyglądu jest w moim wieku, ma może z siedemnaście lat, na głowie gęstą czuprynę jasnobrązowych włosów i wielkie, jasnoniebieskie oczy.

Najwyraźniej mówi prawdę. Nie jest łowcą niewolników. To ocalały. Taki, jak ja.

– Mam na imię Ben! – krzyczy.

Powoli opuszczam broń, uspokajając się nieco, ale wciąż jestem zdenerwowana, wkurzona, że mnie zatrzymał i czuję ponaglającą potrzebę ruszenia dalej. Przez Bena straciłam dużo cennego czasu i niemal zginęłam.

– Prawie mnie zabiłeś! – krzyczę do niego. – Dlaczego stałeś na drodze?

Włączam zapłon i odpalam silnik, gotowa ruszyć dalej.

Jednakże Ben podchodzi do mnie o kilka kroków, machając szaleńczo rękoma.