Za darmo

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XVII. W pustyni

Buszmen po polowaniu na oryksy miał długą rozprawę z pułkownikiem. Zdaniem Mokuma, opartym na doświadczeniu, mały oddział był tropiony i szpiegowany, a więc zagrożony. Jeżeli go dotąd nie napadli, to tylko dlatego, że im było daleko dogodniej zwabić Europejczyków dalej na północ, w okolicę, w której krążyły głównie ich drapieżne hordy. Czy wobec takiego niebezpieczeństwa należało wrócić się i przerwać pomiary, prowadzone dotąd tak znakomicie? Czyż zwalczywszy przeszkody natury, mieli ustąpić ludziom? Czyż krajowcy mogli przeszkodzić uczonym angielskim w dokonaniu ich zadania naukowego? Były to nadzwyczaj ważne pytania, które należało rozwiązać.

Pułkownik prosił Buszmena, ażeby mu powiedział wszystko, cokolwiek było mu wiadome o Makololach, i oto treść tego, co mu strzelec opowiedział szeroko.

Makololowie należą do wielkiego plemienia Beszuanów, które rozciąga się aż ku równikowi. W r. 1850 Dawid Livingstone podczas swojej pierwszej podróży w porzecze Zambezi przyjmowany był w Seszeke, zwykłej rezydencji Sebituana81, naówczas najpotężniejszego naczelnika Makololów. Krajowiec ten był straszliwym wojownikiem, który w r. 1824 zagroził granicom Kolonii Przylądkowej. Sebituan, obdarzony znakomitą inteligencją, potrafił z wolna opanować najwyższą władzę nad rozproszonymi plemionami Afryki Środkowej i stworzyć z nich hordę potężną, a panowania nader chciwą. W r. 1853, to jest przed rokiem, ten naczelnik krajowców umarł na ręku Livingstone'a, a po nim nastąpił jego syn Sekeletu82.

Sekeletu zrazu okazywał nader żywą sympatię Europejczykom przybywającym nad brzegi Zambezi. Livingstone szczególnie mu się podobał, ale sposób postępowania króla afrykańskiego zmienił się po odjeździe wielkiego podróżnika. Nie tylko cudzoziemcom, ale i krajowcom dokuczał Sekeletu wraz z swoimi hordami. Po gnębieniu nastąpiły napady i rabunki, odbywające się na wielką skalę. Makololowie snuli się nieustannie, mianowicie też w krainie leżącej pomiędzy jeziorem Ngami a górnym biegiem Zambezi. Było więc bardzo niebezpieczne zapuszczać się w te okolice nielicznej karawanie, zwłaszcza też, że ją od dawna uporczywie śledzono. Należało więc spodziewać się lada dzień napadu dzikich hord.

Tej treści raport zdał Buszmen Everestowi. Dodał, iż uważa za święty obowiązek przedstawić mu zupełną prawdę. Co do siebie samego, zapewnił, że wypełni wszelkie rozkazy pułkownika i uda się za nim, jeżeli poprowadzi karawanę ku północy.

Pułkownik odbył naradę z sir Johnem i Williamem, której wynikiem było postanowienie, ażeby cokolwiek by zajść mogło, prowadzić wciąż roboty. Blisko pięć ósmych łuku było dotąd zmierzonych, uważali więc za święty obowiązek dokończyć rozpoczęte dzieło. Anglicy sami sobie i ojczyźnie swej winni byli wytrwać do końca.

Po zapadnięciu tej uchwały rozpoczęto na nowo trójkątowanie. W dniu 27 października komisja przecięła prostopadle Zwrotnik Koziorożca, a w sześć dni później, po obliczeniu czterdziestego trzeciego trójkąta i zdjęciu wysokości zenitalnej, stwierdzono, że pomierzenie dotychczasowe łuku powiększyło się o jeden stopień.

Przez cały listopad prowadzono gorliwie roboty, nie napotykając żadnej przeszkody naturalnej. Kraj ten jest piękny, a tak szczęśliwie położony, że na całej przestrzeni nie znajdowały się większe rzeki do przebywania. Astronomowie mogli pracować łatwo i szybko. Mokum, czuwający bez przerwy, starannie przepatrywał okolicę na przodzie i po bokach karawany i nie pozwalał strzelcom od niej się oddalać. Dotąd żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się zagrażać karawanie i nic nie usprawiedliwiało obaw Buszmena. W ciągu listopada nie pojawiły się nigdzie hordy Makololów, ani nie natrafiono na ślady krajowca, który począwszy od piramidy w spalonym lesie tak uporczywie szedł za karawaną.

A jednak, pomimo że niebezpieczeństwo zdawało się przemijać, Mokum dostrzegł kilkakrotnie pomiędzy dowodzonymi przez siebie Bochjesmanami pewne wahanie się. Nie można było ukryć przed nimi wypadków zaszłych w spalonym lesie i podczas polowania na oryksy. Oczekiwali nieuniknionych spotkań z Makololami, a dwa te plemiona są sobie wrogie i nieprzejednane. Zwyciężony nie może się spodziewać najmniejszej litości od zwycięzcy. Szczupła liczba Bochjesmanów, zmniejszona jeszcze do połowy po rozdzieleniu się karawany, doznawała usprawiedliwionej obawy. Bochjesmanowie, oddaleni o trzysta mil angielskich od Oranje, mieli jeszcze posunąć się o dwieście mil dalej na północ; to im dawało wiele do myślenia. Wprawdzie przed zaciągnięciem Mokum nie ukrywał przed nimi ani trudów, ani odległości wyprawy, a ludzie ci nie lękali się wcale, lecz odkąd z trudami poczęło łączyć się niebezpieczeństwo spotkania się z śmiertelnymi wrogami, zmieniło się ich usposobienie. Zaczęli szemrać, wyrzekać i okazywać złą wolę. Mokum udawał wprawdzie, iż tego wszystkiego nie widzi, lecz niepokoił się bardzo o los wyprawy.

Wypadek zaszły w dniu 2 grudnia podniecił jeszcze złe usposobienie zabobonnych Bochjesmanów i wywołał pomiędzy nimi pewien rodzaj buntu przeciw zwierzchnikom.

Niebo dotąd cudnie pogodne zachmurzyło się. Pod wpływem upałów podzwrotnikowych powietrze przesycone parą wskazywało wysokie napięcie elektryczne. Można było na pewno zapowiedzieć burzę, która w tutejszym klimacie prawie zawsze wybucha z niewypowiedzianą gwałtownością.

W samej rzeczy zaraz z rana niebo pokryło się ciemnymi chmurami, z których meteorolog z łatwością przepowiedziałby burzę. Były to chmury kłębiaste, bałwanowate, jakby ułożone z nastroszonej bawełny, ciemnosine z żółtawym odcieniem. Słońce pobladło, cisza zapanowała w powietrzu. Nagłe od wczoraj spadanie barometru nagle zatrzymało się. Ani jeden listek nie zadrżał w tej ciężkiej atmosferze.

Astronomowie zbadali stan nieba, lecz nie uważali za potrzebne przerywać robót. W tej chwili William Emery z dwoma majtkami i czterema krajowcami znajdował się o dwie mile angielskie na wschód od południka, w celu ustawienia celownika trygonometrycznego. Zajmował się właśnie tą pracą, gdy nagle pod wpływem silnego zimnego prądu, zgęszczona para dała początek rozwinięciu się zjawisk elektrycznych. Gwałtowny grad zaczął padać obficie. Połączyło się z tym nader rzadkie zjawisko, gdyż każda kulka gradu świeciła mocno, jak gdyby padały krople roztopionego cynku. Każde uderzenie gradowej bryłki wywoływało z ziemi iskrę, a ze wszystkich okuć wozów wylatywały snopy światła.

Wkrótce objętość brył gradowych zwiększyła się. Padał jakby deszcz kamienny, na który wystawiać się nie można było bez niebezpieczeństwa. Podobny grad padał podczas pobytu Livingstone'a w Kolobengu; pogruchotał szyby w domu misyjnym, pozabijał konie i mnóstwo antylop zaskoczonych w polu. William natychmiast przerwał robotę, zwołał ludzi, rozkazawszy im schronić się pod wozy, stojące u stóp wzgórza, ale zaledwie opuścili szczyt pagórka, gdy olśniewające błyskawice z przerażającym hukiem gromu rozdarły powietrze.

William padł. Majtkowie, zrazu olśnieni blaskiem, rzucili się ku niemu. Na szczęście młodzieniec uszedł śmierci. Dziwnym a prawie niewytłumaczonym zdarzeniem, jakie czasami pojawiają się przy uderzeniu gromu, fluid elektryczny ześliznął się, że tak powiemy, po ciele Emery'ego; ale śladu przejścia dowodziły stopione końce cyrkla, który miał w ręku.

Podniesiony przez majtków, szybko przyszedł do siebie. Lecz nie tylko on był ofiarą piorunu. Pod tyką umieszczoną na szczycie wzgórza dwóch krajowców leżało bez życia w odległości dwudziestu kroków jeden od drugiego. Jednego grom poszarpał i spalił prawie na węgiel, drugi, ugodzony w czaszkę, zdawał się być nienaruszony, niemniej przecież nie żył.

Tak więc trzech ludzi: Williama Emery'ego i dwóch krajowców ugodził grom rozdzielony na trzy iskry. Zjawisko rzadkie, lecz kilkakrotnie obserwowane, rozdzielenia się iskry piorunowej na trzy części pod kątem znacznie rozwartym.

Bochjesmanowie, przerażeni śmiercią swych współrodaków, zaczęli uciekać, nie zważając wcale na wołania majtków, którzy ich usiłowali zatrzymać, ani też bacząc na to, że szybkim biegiem mogą wzruszyć powietrze i przyciągnąć piorun. Umykali z ogromna szybkością ku obozowi. Dwaj marynarze zanieśli Williama na wóz i złożyli obok niego ciała dwóch zabitych, a wreszcie sami tam się schronili. Obydwaj otrzymali mocne kontuzje od spadających brył gradu, padającego jak deszcz kamienny. Przez trzy kwadranse trwała szalona burza, po czym zaczęła łagodnieć. Grad ustał, a schronieni mogli się puścić w drogę.

Wiadomość o śmierci krajowców wyprzedziła przybywających. Wywarła ona okropne wrażenie na Bochjesmanach, którzy i tak już od dawna z nieufnością przyglądali się pracom Europejczyków, zupełnie dla nich niepojętym. Zaczęli się naradzać, a kilka najbardziej zdemoralizowanych oświadczyło stanowczo, że krokiem dalej nie ruszą. Był to początek buntu mogącego przybrać groźne rozmiary. Mokum zaledwie zdołał użyciem całego swego wpływu powstrzymać wybuch. Pułkownik wziął żywy udział w uspokojeniu tych biedaków i przyrzekł im powiększyć płacę dla nakłonienia, aby zostali w służbie. Zgodzono się nie bez trudności, długo opierali się i o mało nie zostało zagrożone dalsze prowadzenie robót. W samej rzeczy cóż by poczęli członkowie komisji pośród pustyni, z dala od osad ludzkich, nie mając ani eskorty, ani woźniców? W końcu jednak udało się nawiązać stosunki, a po pogrzebie dwóch zabitych oddział wyruszył naprzód ku wzgórzu, na którym zaszedł straszny wypadek.

 

William Emery po kilku dniach zaledwie odzyskał siły po doznanym wstrząśnieniu: ręka, w której trzymał cyrkiel, była dość długo bezwładna, jakby sparaliżowana, lecz z wolna odzyskał w niej władzę i mógł powrócić do swych zajęć.

W ciągu następnych dni, aż do 20 grudnia, nie zaszło nic godnego uwagi. Makololowie nie pokazywali się, a Mokum, chociaż zawsze nieufny, począł się uspokajać. Około pięćdziesiąt mil angielskich oddzielało wyprawę od granic pustyni, a Karru aż do tego czasu zachowywało pozór i przymioty urodzajnej krainy. Roślinność jej, zasycana wciąż potokami, zachowywała nieporównaną świeżość. Można było przypuszczać, że aż do krańca pustyni nie zabraknie ani ludziom zwierzyny, ani paszy bydłu, brodzącemu w pas w bujnej i soczystej trawie. Zapomnieli jednak nasi podróżni o burzy innego rodzaju, której pojawienie się zagraża wiecznie rolniczym okolicom Afryki.

Wieczorem 20 grudnia, na godzinę przed zachodem słońca, Anglicy i Buszmen wypoczywali po całodziennych trudach pod rozłożystymi gałęziami drzewa i rozprawiali o przyszłych zamiarach, gdy począł zrywać się wiatr północny i ochładzać nieco atmosferę.

Astronomowie ułożyli się, że tej nocy wymierzą położenie i wysokość niektórych gwiazd w celu oznaczenia szerokości geograficznej miejsca zajmowanego obecnie przez obóz. Pogoda była cudowna, księżyc na nowiu, spodziewać się więc należało, że gwiazdy świetnie zajaśnieją, że zatem wymierzenie ich wysokości uda się przedziwnie. Ale radość tę pułkownika i sir Johna zmącił William Emery, wskazując w stronę północną i mówiąc:

– Patrzcie, panowie, na krańcu widnokręgu chmurzy się; nie najlepsza to wróżba dla nas.

– Prawda – zawołał sir John – lękam się, aby wiatr powstający nie napędził nam tych chmur i nie zasłonił całego nieba.

– Czyżby znów miała powstać burza? – zagadnął pułkownik.

– Jesteśmy w krainach podzwrotnikowych i można się obawiać, że z naszej dzisiejszej pracy nic nie będzie.

– Cóż myślisz, Mokumie? – spytał pułkownik, zwracając się do niego.

Buszmen począł się pilnie wpatrywać w północną stronę nieba. Krańce chmury stanowiła linia krzywa, bardzo wydłużona, tak czysto odkrojona, jakby ją nożem oderżnięto. Długość jej wynosić mogła trzy do czterech mil angielskich. Ta czarna chmura uderzyła Mokuma swym dziwnym kształtem. Niekiedy odbijał się na niej szkarłatny odblask zachodzącego słońca, lecz całkiem odmiennie od wieczornej zorzy chmur przy zachodzie.

– Szczególniejsza chmura – zauważył Buszmen, wpatrując się w nią bez przerwy.

W kilka chwil potem nadbiegł jeden z dzikich z doniesieniem, że konie, woły i psy należące do karawany okazują dziwny niepokój, że rozpraszają się po pastwisku i nie chcą iść do zagrodzenia.

– Niech więc zostaną przez noc poza ogrodzeniem – rzekł Buszmen.

– A dzikie zwierzęta?

– Och, te wkrótce będą miały tyle do roboty, że im czasu nie stanie na zajmowanie się naszym bydłem.

Bochjesman odszedł. Pułkownik zapytał Buszmena, jakie miała znaczenie jego osobliwsza odpowiedź. Ale Mokum, odszedłszy o kilka kroków dalej, nie przestawał wpatrywać się w dziwną chmurę, z której zjawienia się widocznie zdawał sobie sprawę.

Zbliżała się bardzo szybko. Z łatwością można było poznać, że wznosi się zaledwie na paręset stóp nad ziemią. Coraz bardziej wzmagający się wiatr przynosił od niej jakiś dziwny szmer, jakiś złowróżbny szelest.

W tej chwili poniżej chmury, na bladawym tle nieba, ukazał się rój czarnych punktów, wynurzający się z łona chmury i tonący w niej znowu. Można je było liczyć na tysiące.

– Co to za czarne punkty? – zapytał Murray.

– Są to sępy, orły, sokoły, kanie. Ciągną one z dala za tą chmurą i nie opuszczą jej, dopóki nie ulegnie rozproszeniu lub zniszczeniu.

– Lecz cóż to za osobliwsza chmura?

– To nie chmura – rzekł Mokum, wyciągając rękę w kierunku nadlatującej czarnej masy, która już zakrywała czwartą część nieba. – To żywy obłok, szarańcza!

Buszmen nie mylił się wcale. Europejczycy mieli zobaczyć straszne, a na nieszczęście w tych stronach często powstające zjawisko, które w przeciągu jednej nocy najżyźniejszą okolicę zmienia w pustynię. Szarańcza ta (Acridium migratorium) liczy się na miliardy. Zalega ona czasami na cztery do pięciu mil wszerz i wzdłuż okolicę, na której padnie, a pokrywa ziemię na parę stóp grubości.

– Tak – mówił Buszmen – chmury te są straszliwym nieszczęściem dla okolic, na które spadają. Daj Boże, abyśmy od nich nie doznali ciężkiej klęski.

– Alboż jesteśmy właścicielami pól obsianych lub pastwisk? Czegóż możemy się obawiać od tych owadów?

– Niczego, jeżeli przelecą nad naszymi głowami; wszystkiego, jeżeli spadną na dół. Wtedy nie pozostanie jeden listek na drzewie, jedno ździebełko trawy na ziemi. A pamiętaj o tym, pułkowniku, że my żywność wieziemy z sobą, ale nasze konie, woły i muły, cóż się stanie z nimi, jeżeli pastwiska ulegną zniszczeniu?

Wszyscy nagle zamilkli. Wpatrywali się ze zgrozą w nadciągającą chmurę szarańczy. Złowrogi szelest zwiększał się coraz bardziej, pomnażany wrzaskiem dzikiego ptactwa, pożerającego milionami owady.

– Czy mniemasz że spadną w tej okolicy? – zapytał William Mokuma.

– Lękam się – odpowiedział strzelec – wiatr niesie je tutaj. Nadto słońce zachodzi, chłodny wiatr ocięży ich skrzydła, wtedy opuszczą się na drzewa, krzaki i łąki… a wtedy…

Buszmen nie dokończył swoich słów, a już spełniała się jego przepowiednia. Straszliwa chmura z powietrza opuściła się na ziemię. Wtedy cała powierzchnia ziemi aż do granic widnokręgu pokryła się masą żyjącą i ruchliwą szkaradnego robactwa. Cały obóz został nim dosłownie zalany: namioty, konie, wozy, wszystko znikło pod tym gradem żywym. Zaległ on na stopę wysoko. Anglicy, brnąc po kostki w szarańczy, gnietli ją za każdym krokiem setkami. Ale cóż to znaczy w porównaniu spadłych miliardów?

Obrzydliwe owady miały licznych nieprzyjaciół. Ptaki z chrapliwym krzykiem rzucały się na nie i pożerały tysiącami; spodem węże, przynęcone smacznym pokarmem, połykały ich mnóstwo; konie, woły, psy i muły nie gardziły tą strawą; dzikie zwierzęta, osobliwie też słonie i nosorożce, gniotły i pożerały masy szarańczy. Bochjesmanowie wreszcie, lubiący namiętnie te napowietrzne krewetki, raczyli się nimi do woli. Wreszcie i sama szarańcza niszczyła się, gdyż w braku innej strawy, mocniejsze owady pożerają słabsze. Jednak wszystkie te środki zniszczenia nic nie znaczyły, ubytek ten był żaden w porównaniu do ogromnej ilości spadłej z powietrza.

Buszmen pomimo wstrętu Anglików wymógł na nich, ażeby skosztowali szarańczy. Na pokarm użyto jedynie młodej, gdyż stara, zielona jest za twarda. Ugotowano ją z pieprzem i z octem. Owady te długie na dwadzieścia linii, grubości gęsiego pióra, mają, według twierdzenia krajowców, przed zniesieniem jaj wyborny smak. Po półgodzinnym gotowaniu Buszmen podał Anglikom półmisek tej osobliwszej potrawy; obłamano głowy, nóżki i skrzydła szarańczy. Sir John Murray zasmakował w niej i zalecił swym ludziom, aby się w nią na dłuższy czas zaopatrzyli. Zbiór nie zadał wiele trudu, potrzeba było tylko schylić się i brać.

Nadeszła noc. Wszyscy udali się na spoczynek, ale że i wozy uległy najściu, nie można więc było inaczej dostać się, jak tylko gniotąc tysiące owadów. Spoczynek w takich warunkach był niemożliwy. Ponieważ niebo było bardzo pogodne, przeto postanowiono zająć się pomiarami; gwiazdy błyszczały cudownie, więc trzej astronomowie spędzili noc na mierzeniu wysokości zenitalnych. Niewątpliwie było to przyjemniej, aniżeli zatapiać się w tej obrzydłej, ruchomej pościeli. Wreszcie Europejczycy i tak nie mogliby zmrużyć oka wobec nieustannego wycia drapieżnych zwierząt, które się zbiegły zewsząd, by pożerać szarańczę.

Nazajutrz słońce zajaśniało w całym blasku, zapowiadając gorący dzień. Promienie jego ogrzały powietrze, a pośród mas szarańczy wszczął się dziwny szelest, zapowiadający, że wkrótce wzleci w górę, by nieść spustoszenie w inne strony. Około godziny ósmej rozwinęła się jakby ogromna chmura i zaciemniła blask słońca. Całą okolicę ogarnęły ciemności, zdawało się, że noc rozpoczyna swe panowanie. Powstający wiatr popędził szarańczę ku zachodowi. Przez dwie godziny śród głuszącego szelestu ciągnęła chmura ponad pogrążonym w cieniach obozem.

Skoro światło znów zajaśniało, Anglicy przekonali się o prawdzie słów Mokuma: ani jednego listka na drzewie, ani jednego ździebełka trawy na polach – wszystko zniknęło. Powierzchnia gruntu była żółtawa i ziemista. Z gałęzi, okrytych wczoraj jeszcze bujną zielenią, pozostały tylko szkielety. W jednym dniu okolica letnia przybrała postać zimowej, żyzna oaza zmieniła się w nagą pustynię.

I sprawdziło się co do joty przysłowie wschodnie, wywołane zaborczością i łupiestwem wyznawców Koranu: „kędy przejdzie stopa Tatara, trawa tam nie rośnie; kędy spadnie szarańcza, trawa tam nie rośnie”.

XVIII. Brak wody

Tak, w samej rzeczy, głucha pustynia otaczała teraz karawanę. Po zmierzeniu nowego stopnia południka i wytyczeniu czterdziestego ósmego trójkąta pułkownik Everest ze swymi towarzyszami dosięgnął w dniu 25 grudnia północnych granic pustyni Karru; ale nie dostrzegli najmniejszej różnicy pomiędzy krainą przebytą, a nową do przebycia: jak tam, tak i tutaj ziemia była wyschła i spalona.

Zwierzęta pociągowe ucierpiały bardzo od głodu. Paszy brakło, a i wody nie dostawało. Kałuże, powstałe skutkiem ostatnich deszczów, wyschły. Ziemia piaszczysta nie wydawała roślin. Reszta wód znikła w przepuszczalnym piasku. Ziemia, pokryta żwirem i mnóstwem głazów, nie była przydatna do zatrzymania najmniejszej wilgoci.

Była to jedna z tych płonnych83 okolic, jakie nieraz Livingstone przebywał w swych niebezpiecznych wędrówkach. Nie tylko ziemia, ale i powietrze było tak suche, że narzędzia żelazne pozostawione pod gołym niebem nie rdzewiały. Uczony doktor twierdzi, że podczas tej pory liście wszystkich roślin marszczyły się, a mimozy-czułki po całych dniach miały listki stulone. Chrząszcze, wyszedłszy na powierzchnię ziemi, po kilku sekundach zdychały. Na koniec po zagłębieniu termometru na trzy cale w ziemię, wskazał on 134 stopni Fahrenheita, czyli +56 termometru stustopniowego Celsjusza.

Takimi przedstawiały się pewne okolice południowej Afryki sławnemu wędrowcowi, taką okazała się astronomom angielskim kraina rozciągająca się pomiędzy granicami Karru a jeziorem Ngami. Trudy ich były niezmierne, cierpienia dokuczliwe, a między nimi najsroższy brak wody. Dokuczał on najbardziej zwierzętom pociągowym: rzadka, sucha i przykurzona trawa, zaledwie mogła zabezpieczyć je od śmierci głodowej. Rozległa ta kraina nie tylko dla swej jałowości była pustynią, ale także z tego powodu, że żadne żyjące stworzenie nie śmiało się w nią zapuszczać. Ptaki odleciały ku Zambezi, spodziewając się tam znaleźć drzewa i kwiaty, zwierz drapieżny omijał z dala puste przestwory, bo nie spodziewał się znaleźć w nich łupu. W ciągu pierwszej połowy stycznia myśliwi karawany napotkali zaledwie kilka antylop z rodzaju tych, które są w stanie przez dłuższy czas wytrzymać bez wody. Były pomiędzy nimi i oryksy, które na ostatnim polowaniu tyle krwi napsuły sir Johnowi Murrayowi, a nadto kaamy, o łagodnym wzroku, o sierści popielatej, zwierzątka niewinne i bardzo poszukiwane dla smacznego i delikatnego mięsa. Zwierzęta te, nie wiadomo dlaczego, zdają się przekładać jałowe pustynie nad żyzne okolice.

Tymczasem astronomowie doznawali wielkiego wycieńczenia pod wpływem palących promieni słońca, w atmosferze pozbawionej wilgoci. Prace w dzień i w nocy śród upałów, których nie ochładzał najmniejszy wietrzyk, męczyły ich bardzo. Zapas wody, zachowywanej w baryłkach, zmniejszał się z każdym dniem. Musiano więc zmniejszyć racje, na czym wszyscy bardzo cierpieli. Jednak ich odwaga i gorliwość nie upadały; bez względu na trudy i braki, pracowali wytrwale, z drobiazgową ścisłością, bez przerwy.

W dniu 5 stycznia ukończono pomiar siódmej cząstki południka, za pomocą wytyczenia i obliczenia dziewięciu nowych trójkątów. Tak więc dotąd uczeni pomierzyli siódmy stopień i wytyczyli pięćdziesiąt siedem trójkątów.

 

Astronomowie mieli już tylko zdjąć jeden stopień, a według zdania Buszmena, powinni byli przybyć przed końcem stycznia nad brzegi jeziora Ngami. Pułkownik i jego towarzysze mogli odpowiedzieć za siebie, że wytrwają do końca.

Ale najemnych Bochjesmanów nie ożywiał ten zapał. Nie pojmowali oni wcale naukowych celów wyprawy i nie mieli chęci zapuszczać się dalej w pustynię. Okazywali się coraz drażliwsi na brak wody. Niektóre ze zwierząt pociągowych, osłabione brakiem pokarmu i napoju, musiano dorżnąć lub pozostawić w stepie. Zachodziła obawa, aby i reszta nie uległa trudom. Szemranie pomiędzy krajowcami stawało się coraz większe. Zadanie Mokuma stawało się coraz trudniejsze, a wpływ jego upadał.

Wkrótce przekonano się, że z powodu braku wody trzeba będzie wstrzymać pochód na północ i zmienić kierunek, choćby nawet przyszło zetknąć się z dawnymi towarzyszami, i że koniecznie należy zbliżyć się ku okolicom zamieszkałym i obfitującym w wodę.

Dnia 15 stycznia Mokum oświadczył stanowczo pułkownikowi, że nie zdoła pokonać wciąż rosnących trudności. Woźnice wypowiedzieli mu posłuszeństwo. Co rano przy zwijaniu obozu zachodziły wypadki niesubordynacji, w których brała udział większa część krajowców. Nie można było im tego brać za złe, ale raczej należało litować się nad ludźmi dręczonymi głodem i pragnieniem. Poza tym zwierzęta żyjące trawą suchą i ostrą, a nieotrzymujące prawie napoju, iść nie chciały.

Pułkownik Everest znał doskonale stan rzeczy, ale szczery dla siebie, był taki i dla innych. Za żadną cenę nie chciał porzucić pomiarów i oświadczył, że chociażby miał pozostać sam jeden, dokończyć ich musi. Zresztą i koledzy zgadzali się z jego zdaniem i postanowili udać się, dokąd ich poprowadzi.

Nadzwyczajnym usiłowaniem udało się Buszmenowi wyjednać u współrodaków przyrzeczenie, że jeszcze przez jakiś czas będą towarzyszyć karawanie. Zdaniem Mokuma około pięciu dni podróży oddzielało ich od wybrzeży jeziora Ngami; tam bydło i konie znaleźć miały cieniste lasy i obfitą paszę, ludzie całe morze wód słodkich dla orzeźwienia się. Buszmen, zwoławszy starszyznę krajowców, przedstawił im tę okoliczność i przekonał, że najkrótszą drogą dojścia w żyzne te strony jest posuwanie się na północ. Idąc ku zachodowi, puszczano się na niepewne; wracać, znaczyło zapuścić się znowu w straszną pustynię, gdzie już ani jednego strumyka nie sposób napotkać. Dzicy, przekonani tymi dowodami, zgodzili się i ruszono w stronę północną.

Szczęśliwym trafem pomiary dały się łatwo wykonywać za pomocą tyk lub piramid geodezyjnych. Dla oszczędzenia czasu uczeni pracowali nocą, robiąc sygnały ze światła elektrycznego. Otrzymywali pomiar kątów nadzwyczaj ścisły i dokładny. Prace szły dawnym porządkiem, a sieć trójkątów wciąż się pomnażała.

Szesnastego stycznia z nieopisaną radością dostrzeżono na krańcu widnokręgu jezioro długie i szerokie na milę. Można sobie wyobrazić wzruszenie, jakie opanowało nieszczęśliwych. Karawana wyruszyła szybkim pochodem w stronę, kędy zwierciadło wody odbijało blaski słoneczne.

Około piątej wieczór dosięgali wreszcie jeziora. Kilka koni, zerwawszy się z uzdzienic, popędziło cwałem ku upragnionej wodzie i jak szalone rzuciły się w nurty. Ale wkrótce biedne zwierzęta wróciły ze zwieszoną głową do karawany. Wnet Bochjesmani dobiegli do brzegu. Niestety! Woda była tak przesycona solą, że o jej piciu nie mogło być mowy.

Rozczarowanie, że nie powiemy rozpacz, była zbyt okrutna. Nic straszliwszego, jak zawiedziona nadzieja. Mokum zwątpił teraz zupełnie, aby mu się udało nakłonić współziomków do dalszego pochodu. Szczęściem dla losów wyprawy, znajdowała się ona bliżej jeziora Ngami i dopływów Zambezi, aniżeli mniemano, aniżeli jakiejkolwiek okolicy obfitującej w wodę. Ocalenie wszystkich zależało teraz od szybkiego pochodu naprzód, a jeżeliby go nie opóźniły prace geodezyjne, spragnieni mogli w czterech dniach dostać się na brzegi jeziora.

Puszczono się w drogę. Pułkownik Everest, korzystając z położenia gruntu, mógł wytyczać trójkąty znacznych rozmiarów, przez co można było ustawiać celowniki rzadziej. W nocy znów śród pięknej pogody światła elektryczne doskonale dawały się widzieć, z wielką więc łatwością i ścisłością zdejmowano rozwartość kątów za pomocą teodolitu lub koła powtarzającego. Tym sposobem oszczędzono wiele czasów i trudów. Należało jednak pośpieszać nad brzegi jeziora. Uczeni pomimo zapału naukowego doznawali wielkiego zmęczenia. Krajowcy upadali z pragnienia pod palącymi promieniami słońca; zwierzęta zaledwie mogły się poruszać. W takich warunkach nie zdołałby nikt i jednego tygodnia dłużej wytrzymać.

Dnia 21 stycznia grunt dotąd płaski wyraźnie począł zmieniać się w pagórkowaty. Około dziesiątej z rana ukazało się wzgórze na pięćset do sześciuset stóp wysokie, w stronie zachodnio-północnej, w odległości piętnastu mil angielskich. Była to góra Skorcew.

Buszmen zbadał dokładnie okolicę, a wyciągnąwszy rękę ku północy, zawołał:

– Tam jest Ngami!

– Ngami! Ngami – krzyknęli krajowcy z oznakami największej radości.

Bochjesmanowie chcieli się puścić naprzód, ażeby biegiem przebyć piętnastomilową przestrzeń dzielącą ich od jeziora. Mokum jednak powstrzymał ich przestrogą, że niebezpiecznie było rozpraszać się w tej okolicy, zamieszkałej przez Makololów. Tymczasem pułkownik, ażeby przyśpieszyć przybycie oddziału na brzegi jeziora, połączył za pomocą jednego trójkąta punkt obecnie zajmowany z górą Skorcewa. Wierzchołek wzgórza zakończony stożkiem bardzo wyraźnym mógł przewybornie posłużyć za celownik. Nie czekano więc nocy i nie tracono czasu na wysyłanie majtków i krajowców dla osadzenia światła elektrycznego na wspomnianej górze.

Ustawiono instrumenty. Zmierzony od południa kąt ostatniego trójkąta zdjęto dla dokładności powtórnie. Mokum, zbyt niecierpliwy jak najprędszego dostania się na brzegi jeziora, nie zakładał jak zwykle obozu, lecz tylko tymczasowo. Miał nadzieję, że jeszcze przed wieczorem dosięgną upragnionego celu, nie zaniedbał wszakże zwyczajnych ostrożności i wyprawił kilku jezdnych na przejrzenie okolicy. Po obu stronach obozu rozciągały się lasy, które należało zbadać. Wprawdzie od polowania na oryksy nie dostrzeżono nigdzie śladu Makololów i zdawało się, że zaprzestali szpiegowania karawany, niemniej jednak niedowierzający Buszmen chciał być przygotowany na wszystko.

Tymczasem astronomowie zajmowali się zdejmowaniem pomiaru. Trójkąt ten według obserwacji Williama sięgał prawie dwudziestego równoleżnika, który miał właśnie stanowić koniec łuku południkowego, jaki mierzono w tej części Afryki. Należało zrobić jeszcze kilka obserwacji po drugiej stronie jeziora, aby otrzymać ósmy i ostatni wycinek. Następnie trzeba było jeszcze pomierzyć na gruncie nową podstawę, sprawdzić za jej pomocą dotychczasowe obliczenia, a dzieło będzie skończone. Łatwo wyobrazić sobie radość uczonych na myśl o tak bliskim ukończeniu ważnej pracy.

Lecz czego w czasie tym dokonała druga połowa wyprawy? Pięć miesięcy, jak członkowie komisji międzynarodowej rozłączyli się – gdzież znajdowali się tamci w tej chwili, co porabiali Mateusz Strux, Mikołaj Palander i Michał Zorn? Czy doznawali takichże trudów jak Anglicy? Czy cierpieli również brak wody pośród zabijającego skwaru? Czy okolica, która przebywali, a leżąca na drodze szlaku Livingstone'a, również była jałowa? Być może, że znajdowali się w lepszym położeniu, gdyż poza Kolobengiem na drodze tej leżały liczne osady Beszuanów, gdzie karawana ich mogła zaopatrzyć się w żywność. Z drugiej jednak strony należało się obawiać, iż w okolicy gęściej zamieszkałej można było łatwo napotkać łupieżcze bandy, a szczupły oddział Struksa był narażony na ich napady. Ponieważ Makololowie przestali ścigać wyprawę angielską, być może, że zamierzyli uderzyć na oddział Struksa.

Pułkownik Everest, wiecznie zajęty, nie miał czasu o tym rozmyślać, ale John Murray często z Williamem rozprawiał o losie dawnych kolegów. Czy też ujrzą ich jeszcze kiedy? czy dokonali swego zadania? Czy otrzymali ten sam rezultat swych obserwacji? Czy matematyczny wynik ich prac będzie zupełnie zgodny z wynikiem otrzymanym przez Anglików, to jest czy długość mierzonego łuku będzie ta sama? William Emery myślał nadto wciąż o przyjacielu Zornie, którego nieobecność czuł dotkliwie, a był pewny, że go nigdy nie zapomni.

Rozpoczęto mierzenie kątów. Dla otrzymania miary kąta mającego wierzchołek w obecnie zajmowanym obozie należało celować ku dwu punktom, z których jeden stanowił szczyt Skorcewu. Za drugi cel obrano spiczaste wzgórze odległe na cztery mile angielskie od obozu. Położenie jego oznaczono za pomocą lunety i koła powtarzającego.

Skorcew był w istocie zanadto oddalony. Astronomowie nie mieli wyboru, gdyż był to punkt najwznioślejszy w całej okolicy. Ani na zachodzie, ani na północy, ani poza jeziorem Ngami, którego jeszcze nie można było dostrzec, nie pokazywana się żadna wyniosłość ziemi. Zbytnia odległość rzeczonej góry zmusiła astronomów do znacznego zboczenia w prawo od południka, lecz po dojrzałej rozwadze przekonali się, że można w inny sposób zaradzić trudności. Wymierzyli drugą lunetę ku drugiej górze, a rozwartość obydwóch lunet dała im miarę kąta. Dla jak najściślejszego pomiaru pułkownik powtórzył dwadzieścia razy operację przy zmienianiu wciąż ustawienia lunet na kole powtarzającym, a z zsumowanych wyników pomiaru wziął za miarę kąta średnią czyli przeciętną, spodziewając się tym sposobem otrzymać jak najściślejszy wymiar.

81Sebituane a. Sebetwane (ok. 1790–1851) – wódz afrykański, założyciel i król potężnego ludu Makololów w ob. płd.-zach. Zambii. [przypis edytorski]
82Sekeletu (ok. 1835–1863) – król Makololów (od ok. 1851) w ob. zach. Zambii. [przypis edytorski]
83płonny (daw.) – jałowy. [przypis edytorski]