Za darmo

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XV. Jeden stopień dalej

Obydwa więc towarzystwa rozdzieliły się. Uczeni musieli teraz podwójnie pracować, ale dokładność ich pracy bynajmniej na tym nie ucierpiała. Anglicy mieli rozpocząć pomiar nowego południka i zabrali się do niego z równą ścisłością jak dotąd. Praca postępowała wolniej, a z wielką trudnością, jak poprzednio, lecz uczeni nie oszczędzali się wcale i starali się na nowym łuku dokonać tego, czego ich współzawodnicy dokonywali na swoim. Bodźcem w tym szlachetnym współzawodnictwie na polu naukowym była narodowa miłość własna. Oba oddziały starały się przewyższać nawzajem dokładnością i ścisłością pracy i wywiązać jak najlepiej z trudnego zadania. Z każdej strony trzech pracowników pracowało teraz za sześciu. Odtąd więc musieli oni poświęcić wszystek swój czas, wszystkie myśli pomiarowi: William Emery musiał się rozstać z ulubionymi dumaniami, a sir John Murray rozkoszne wycieczki myśliwskie zamienić na nudne obserwacje astronomiczne.

Na wstępie ułożono nowy program pracy, dzieląc ją pomiędzy trzech. Pułkownik Everest i sir John Murray zajmowali się mierzeniem kątów trygonometrycznych i zenitalnych, William Emery zastąpił w zapisywaniu i rachunkach Mikołaja Palandra. Nie potrzebujemy nadmieniać, że obieranie stacji i miejsca na ustawianie celowników trygonometrycznych odbywało się za wspólnym porozumieniem i że nie zachodziła najmniejsza obawa, ażeby pomiędzy pracownikami mogło przyjść kiedykolwiek do sprzeczki, bo już Struksa z nimi nie było. Dzielny Mokum stał się głównym dostarczycielem zwierzyny. Sześciu majtków angielskich, to jest połowa załogi parowca, towarzyszyło swoim zwierzchnikom, a chociaż szalupa dostała się losem uczonym rosyjskim, to pozostawało im czółno kauczukowe, wystarczające do przeprawiania się przez rzeki i jeziora przerzynające kraj. Obie karawany podzieliły się równo wozami; tym sposobem oba oddziały miały zapewnione prowiantowanie się i wygodę.

Krajowców towarzyszących wyprawie także rozdzielono na dwa równe oddziały. Nie ukrywali się oni z tym, że im się ten podział sił wcale nie podoba. Buszmani, wyprowadzeni z okolic rodzinnych, z dala od znajomych pastwisk i rzek, pośród których zwykli byli koczować, zapędzeni na północ pomiędzy dzikie i nieprzyjazne plemiona ludności południowej Afryki, słusznie zatrwożyli się rozdziałem sił. Udało się jednak Mokumowi i Numbowi przekonać ich, że niebezpieczeństwo nie było znowu tak bardzo groźne, gdyż obydwa oddziały pracować miały w jednej okolicy i w niezbyt wielkim oddaleniu od siebie.

Oddział pułkownika Everesta, opuszczając w dniu 31 sierpnia Kolobeng, wyruszył spalonym lasem ku wzgórzu, na którym podczas ostatniego pomiaru umieszczony był znak trygonometryczny. Od niego to w dniu 2 września rozpoczęto wytyczanie nowego trójkąta, którego wierzchołek stanowił właśnie wspomniany punkt. Boki tego trójkąta rozciągnięto na dziesięć do dwunastu mil angielskich na zachód od dawnego południka.

W sześć dni później, 8 września, ukończono sieć trójkątów pomocniczych, a wtedy pułkownik Everest za zgodą swoich uczonych współtowarzyszy, po sprawdzeniu miejsca z kartą geograficzną, oznaczył nowy południk, którego następne pomiary miano posunąć aż do dwudziestego równoleżnika. Nowy południk oddalony był od poprzednio mierzonego o jeden stopień. Był on dwudziestym trzeci, licząc od Greenwich ku wschodowi. Anglicy więc mieli pracować o sześćdziesiąt mil angielskich od swych dawnych kolegów. Odległość ta była dostateczna, ażeby trójkąty wytykane przez oba oddziały nie mieszały się ze sobą i ażeby punkty trygonometryczne przez nie oznaczone nie dawały powodu do zajść niemiłych dla obu uczonych komisji.

Kraina, w której Anglicy rozpoczęli nowe roboty, była pagórkowata, żyzna i mało zaludniona, co wielce ułatwiało prace pomiarowe. Nieprzerwana pogoda, niezamącona najmniejszą chmurką, sprzyjała robotom. Nieprzejrzane łąki i pola, urozmaicone niezbyt rozległymi lasami, wzgórki przydatne do ustawiania celowników trygonometrycznych – wszystko to w połączeniu z piękną porą pozwalało prowadzić prace wedle upodobania w dzień lub w nocy. Cała okolica odznaczała się dziwną rozmaitością płodów: roślinność bogata, kwiecista, nęciła pszczoły, które bądź w dziuplach drzewnych, bądź w szczelinach skał zakładały barcie, wydające w obfitości biały wonny miód. Nie brakło i zwierza: żyrafy, gazele, antylopy najrozmaitszych gatunków podchodziły czasami, zwłaszcza w nocy, pod samo obozowisko. Hieny i pomniejsze dzikie bestie snuły się w gąszczach, a niekiedy w oddaleniu ukazywały się słonie i nosorożce. Można sobie wystawić, jaka to była pokusa dla biednego sir Johna Murraya. Wyznać jednak trzeba, że zacny dżentelmen stawił potężny opór pokusom, a ręka jego, zamiast ulubionej strzelby, ściskała wciąż i wytrwale lunetę astronomiczną.

Za to Mokum wraz ze swoimi dzikimi współrodakami tym gorliwiej zajmował się polowaniem. Można sobie wyobrazić, jak gwałtownie uderzało serce biednego Murraya, ilekroć dobiegał do jego uszu oddalony huk strzałów myśliwskich. Pomiędzy inną zwierzyną Buszmen ubił parę bawołów, zwanych przez Beszuanów bokolokolo. Straszliwe te zwierzęta mierzyły od końca pyska do ogona blisko cztery metry, od racicy do szczytu grzbietowego około dwóch metrów. Ich krępe i muskularne ciała, małe łby, uzbrojone w czarne rozłożyste rogi, czarna sierść wpadająca w granat i srogie wejrzenie nabawiały trwogą najodważniejszych myśliwców. Z drugiej jednak strony polowano na nie zapamiętale, gdyż mięso tych zwierząt jest nadzwyczaj smaczne, a Anglicy bardzo byli radzi z tej odmiany pożywienia: płowa zwierzyna już im się przejadła. Krajowcy przygotowali mięso bawołów na podobieństwo pemikanu przyrządzanego przez Indian północnoamerykańskich, który daje się przechowywać przez czas nieograniczony. Europejczycy z zajęciem przyglądali się tym kucharskim działaniom, zrazu okazując jednak pewien wstręt. Mięso bawołów krajano w długie i cienkie pasy. Po wysuszeniu go na słońcu, dzicy pakowali je w wyprawione skóry, a następnie, bijąc cepami, prawie proszkowali. Robił się więc z tego proszek mięsny. Proszek ten kładziono w wory skórzane, zalewając roztopionym tłuszczem. Krajowcy dodawali nadto trochę roztopionego szpiku i nieco jagód, zawierających składnik cukrowy, prawdopodobnie niezgodny z azotową naturą mięsa. Następnie masę tę gnieciono, ubijano i formowano z niej rodzaj twardych jak kamień placków.

Skoro ukończono przyrządzanie, Mokum prosił astronomów, ażeby skosztowali tej mieszaniny. Europejczycy ulegli prośbom Buszmena, uważającego swój pemikan za potrawę narodową. Pierwsze kąski spożyli z wstrętem, lecz wkrótce przyzwyczaili się do tego puddingu afrykańskiego, a z czasem uznali go nawet za wyśmienity. Pokarm ten w istocie był bardzo pożywny, bardzo stosowny dla potrzeb karawany, rzuconej w nieznany kraj, w którym często się dawał odczuwać brak świeżej żywności. Pemikan, dający się wygodnie transportować, nieulegający zepsuciu, a w stosunku małej objętości bardzo pożywny, był nieocenionym skarbem w pustyni. Dzięki strzelcowi zapas jego doszedł wkrótce do kilka centnarów, a tak potrzeby spiżarniane karawany były zaspokojone na dłuższy czas.

W ten sposób upływały dnie. Noce poświęcano częstokroć obserwacjom. William był smutny, myślał wciąż o Zornie i złorzeczył okolicznościom, które w jednej chwili rozerwały ścisły węzeł przyjaźni. Brakowało mu Michała, nie miał komu spowiadać się z uczuć, rodzących się w tych wielkich a dzikich przestrzeniach. Zatapiał się w rachunkach, chronił się pomiędzy cyfry z wytrwałością Palandra, aby tylko zabić tęskne godziny. Pułkownik Everest był zawsze jednym i tym samym człowiekiem, zimnym, zajętym namiętnie pracami trygonometrycznymi. Co do sir Johna Murraya, to ten szczerze żałował dawnej połowicznej swobody, lecz nie użalał się na to przed nikim.

Czasami jednak los dozwalał jego wielmożności powetować straty swobody. Jeżeli nie miał czasu uganiać się za płową zwierzyną po okolicznych gąszczach, to znowu zwierzyna sama podchodziła pod obozowisko, jakby dla kuszenia zacnego dżentelmena i odrywania go od prac matematycznych. Wówczas uczony przemieniał się nagle w myśliwca. Toż napadnięty miał zupełne prawo bronić się przed napastnikami. I w istocie w dniu 12 września wdał się w awanturkę z starym nosorożcem, która, jak zaraz się przekonamy, kosztowała go niemało.

Od niejakiego czasu zwierz ten kręcił się w pobliżu karawany. Był to potężny kawaler, mający około czternastu stóp długości, a przeszło sążeń wysokości. Jego czarna skóra nie miała tak wyraźnych fałdów, jak u azjatyckich współplemieńców. Mokum twierdził, że to zwierz bardzo niebezpieczny. W samej rzeczy czarne nosorożce są daleko zuchwalsze i ruchliwsze od jasnych i bez zaczepki uderzają na ludzi i zwierzęta.

We wspomnianym dniu sir John Murray w towarzystwie Mokuma udał się na rozpoznanie stanowiska odległego o sześć mil od stacji, gdzie pułkownik postanowił założyć nowy celownik pomiarowy. Jakby w przeczuciu sir John zabrał ze sobą, zamiast zwykłej dubeltówki, sztucer. Jakkolwiek od dwóch dni nie widziano nosorożca, wszelako sir John nie chciał źle uzbrojony zapuszczać się w nieznaną krainę. Mokum i jego towarzysze ścigali wprawdzie gruboskóra, ale go nie dogonili, a można było łatwo przypuścić, że olbrzymi zwierz nie porzucił swych zamiarów.

Sir John Murray nie pożałował swej przezorności. Przybył ze swym towarzyszem bez najmniejszego wypadku na wierzchołek wzgórza, gdy nagle u stóp jego na krawędzi lasku ukazał się nosorożec. Nigdy jeszcze lord nie widział tak blisko potwornego zwierza. W istocie, był on straszliwy. Maleńkie jego oczka iskrzyły się. Wstrząsał nozdrzami, ponad którymi wznosiły się jeden za drugim dwa rogi, prawie równej wielkości, długie blisko po dwie stopy i silnie osadzone w chrząstkowatej masie nozdrzy. Broń nader niebezpieczna.

Buszmen pierwszy dostrzegł nosorożca przytulonego do krzewu mastyksowego76.

 

– Milordzie – rzekł do niego – fortuna sprzyja waszej wielmożności: oto nosorożec.

– Nosorożec! – zawołał John z iskrzącym okiem.

– Tak, sir Johnie – odpowiedział Mokum. – Jest to, jak pan widzisz, wspaniałe zwierzę, które, jak mi się zdaje, ma ochotę przeciąć nam odwrót. Nie pojmuję, dlaczego to stworzenie roślinożerne zawzięło się na nas, lecz koniec końców trzeba je stąd wyprzeć.

– Czy może się wedrzeć tutaj do nas? – zapytał Murray.

– Nie ma obawy. Pochyłość zanadto spadzista dla jego krótkich a grubych kończyn, więc będzie czekał na nas.

– Niech więc czeka, a skoro zbadamy naszą stację pomiarową, postaramy się wyprosić stąd niewygodnego sąsiada.

Sir John Murray z Buszmenem poczęli prowadzić dalej przerwane chwilowo badanie. Z drobiazgową dokładnością obejrzeli wzgórek, wybrali punkt do postawienia znaku trygonometrycznego, upatrzyli ze szczytu dwa inne wzniesienia, mogące posłużyć za punkty wytyczne nowego trójkąta, a po ukończeniu wreszcie tych robót, sir John Murray, zwróciwszy się do Buszmena, zapytał:

– No i cóż, czy możemy wziąć się do nosorożca?

– Jestem na usługi waszej dostojności – odpowiedział Mokum.

– A czy gruboskóry oczekuje nas?

– Ani się ruszył z miejsca.

– A więc zejdźmy ku niemu, a jakkolwiek zwierz to potężny, jestem pewny, że kula mego sztucera powali go od razu.

– Jedna kula! – wykrzyknął strzelec. – Wasza dostojność, jak uważam, ma błędne wyobrażenie o nosorożcu. Zwierz to arcytwardy i nie widziano jeszcze, ażeby padł od jednej kuli, chociażby najsilniej wymierzonej.

– Ba – rzekł sir John – bo też nie strzelano do niego eksplodującym stożkowym pociskiem.

– Stożkowy czy okrągły, na jedno wychodzi: nigdy pierwsza kula nie zwali nosorożca.

– Ech, mój drogi – zawołał Anglik zadraśnięty w miłości własnej myśliwca – ja ci pokażę, co może broń Europejczyka.

I mówiąc to, odwiódł kurek i zamierzał wystrzelić z odległości, która mu się wydawała wystarczająca.

– Jeszcze słówko – zawołał Buszmen nieco dotknięty, powstrzymując Anglika. – Czy wasza dostojność nie raczyłaby się ze mną założyć?

– Dlaczegóżby nie, zacny mój myśliwcze?

– Nie jestem bogaty, lecz z chęcią zaryzykuję funt szterling przeciwko pierwszej kuli.

– Trzymam – odparł sir John. – A więc otrzymasz funta, jeżeli nosorożec nie padnie od pierwszego strzału.

– Zgoda! – zawołał Mokum.

– Zgoda!

Dwaj myśliwi spuścili się z północnego stoku wzgórza i zatrzymali się o dwieście kroków od nosorożca. Zwierz pozostał wciąż bez ruchu, a przedstawiał swe cielsko tak korzystnie strzelcowi, że sir John mógł jak najswobodniej wybierać miejsce do zadania śmiertelnej rany. Anglik tak był pewny strzału, że wymierzywszy sztucer, odwrócił głowę do Mokuma i zapytał:

– A może chcesz się cofnąć? Jeszcze czas… No cóż?…

– Trzymam zakład – odpowiedział Buszmen.

Nosorożec stał spokojnie jak głaz. Sir John wybrał miejsce, które mu się zdawało najpewniejsze do zadania śmiertelnej rany. Zdecydował się ugodzić w nozdrze, a podniecony miłością własną, mierzył z nadzwyczajną starannością, której z pomocą przyjść miała wyborna broń.

Rozległ się wystrzał, lecz kula zamiast ugodzić w ciało roztrzaskała koniec rogu. Zwierz zdawał się nie czuć strzału.

– Tego strzału nie będziemy liczyć, wasza dostojność nie ugodziłeś w ciało – zawołał strzelec.

– Czy tak? – odrzekł Murray, nieco obrażony. – Przeciwnie, mój strzelcze, strzał się liczy. Przegrałem funta, ale trzymam dalej: dwa funty lub kwita.

– Jak się waszej dostojności podoba, ale szkoda pieniędzy, bo pan przegrasz.

Anglik bardzo starannie nabił sztucer, wymierzył celnie pod łopatkę i wypalił, lecz kula ugodziła w miejsce, gdzie skóra jakby rogowata zachodzi jedna na drugą. Pocisk odbił się jakby od żelaznej tarczy i upadł na ziemię. Nosorożec posunął się i cofnął o kilka kroków.

– Dwa funty – liczył Mokum.

– Czy trzymasz zakład dalej?

– Z największą chęcią.

Tym razem sir John, czując, że nim owłada gniew, całą siłą starał się zapanować nad sobą i wymierzył w samo czoło. Kula uderzyła w wybrane miejsce, lecz odbiła się od twardej czaszki i upadła bez skutku.

– Cztery funty – zawołał Mokum z nietajoną radością.

– I jeszcze cztery! – zawołał sir John zdesperowany.

Pocisk trafił w biodro, ale nosorożec zamiast lec trupem rzucił się jak szalony naprzód i począł z wściekłością druzgotać krzewy napotykane na drodze.

– Zdaje mi się, że nosorożec jeszcze cokolwiek się porusza – rzekł z udaną prostotą Buszmen.

Sir John tracił prawie zmysły od gniewu. Osiem funtów, które był już winien strzelcowi, zaryzykował na piątą kulę – przegrał i jeszcze raz podwoił stawkę. Dopiero szósta kula ugodziła w serce, a zwierz upadł, ażeby się więcej nie podnieść.

Jego dostojność wydała okrzyk zwycięski. Chybione strzały, zakład chwilowo poszły w niepamięć: zabił przecież nosorożca. Ale było to zwierzę arcydrogie.

Trzydzieści dwa funty szterlingi, to jest osiemset franków. Sir John odliczył je natychmiast, a Mokum ze zwykłą zimną krwią zgarnął do kieszeni.

XVI. Rozmaite przygody

W końcu miesiąca września astronomowie posunęli się o jeden stopień dalej ku północy. Część południka zmierzona dotąd za pomocą trzydziestu dwóch trójkątów obejmowała cztery stopnie, dzieła więc dokonano w połowie. Trzej uczeni, pracując z niezwykłym wytężeniem, doznawali czasami tak wielkiego utrudzenia, że przerywali robotę na kilka dni. Przyczyniały się do tego nadzwyczaj duszące upały. Wiadomo, że wrzesień odpowiada kwietniowi na półkuli północnej, na której pod tym samym stopniem szerokości leży Sahara i górny Egipt. W godzinach przypołudniowych niepodobna było pracować, pomiar więc przedłużał się, co wielce niepokoiło Buszmena z następujących powodów.

Na północ wymierzanego obecnie południka, o jakie sto mil angielskich od ostatniej stacji zajmowanej przez astronomów, mierzony łuk przecina osobliwszą okolicę, w języku krajowców zwaną Karru, podobną do pustyni rozciągającej się u stóp gór Roggeveld w Kolonii Przylądkowej. Okolica rzeczona w czasie pory dżdżystej nosi znamiona najurodzajniejszej ziemi. Po kilku dniach deszczu ziemia pokrywa się prześliczną zielonością, różnobarwne kwiaty wdzięczą się obficie dokoła, rośliny w bardzo krótkim czasie rozrastają się, a jak okiem sięgnąć wszędzie bujne pastwiska, obfite potoki zraszają ziemię. Stada antylop spuszczają się z gór i obejmują w posiadanie te zaimprowizowane łąki. Lecz cudowne działanie przyrody trwa krótko. Po miesiącu, a najwyżej po sześciu tygodniach, palące promienie słońca wypijają wszelką wilgoć, zamieniając ją w pary i mgły. Stwardniała ziemia nie jest w stanie utrzymać roślinności. Wszystko więdnie i usycha. Zwierz uchodzi w urodzajniejsze okolice, a w miejsce bogatej i żyznej okolicy zastępuje głucha pustynia.

Taką to ziemię miała przebywać wyprawa angielska przed osiągnięciem prawdziwej pustyni, graniczącej z jeziorem Ngami. Łatwo pojąć, dlaczego Buszmen pragnął przebyć tę okolicę zanim susza zniweczy wszelkie żywotne źródła. Swoje zdanie przedłożył pułkownikowi, który zrozumiał doniosłość uwag strzelca i przyrzekł, o ile można, pospieszać z robotami. Ale pośpiech ten nie powinien był szkodzić dokładności pomiaru. Obliczanie kątów nie jest łatwe i nie zawsze da się wykonywać. Praca ta wymaga pięknej pogody. Pomimo nalegania Mokuma, roboty nie szły tak śpiesznie jak należało i myśliwiec był pewny, że zanim zostaną ukończone, chwilowa żyzność krainy Karru zniknie pod działaniem ognistych promieni słońca.

Trójkątowanie odbywało się na granicy tej ziemi. Astronomowie mieli jeszcze sposobność podziwiania cudownej żyzności krainy, ku której się zbliżali. Nigdy jeszcze nie oglądali tak bujnej wegetacji łąkowej. Pomimo palących upałów liczne strumienie rozszerzały dokoła przyjemny chłód. Nieprzeliczone stada zwierzyny znajdowały tu obfitą paszę. Miejscami zielone gaje urozmaicały okolicę, nadając jej podobieństwo do angielskiego parku.

Pułkownik Everest nie zachwycał się pięknością przyrody, ale za to sir John Murray, a nade wszystko William Emery, uczuli żywo wdzięk poetycznej okolicy, rozciągającej się przed ich okiem. William tym silniej uczuwał teraz brak przyjaciela, Michała Zorna, z którym w podobnych razach podzielał doznawane wrażenia. O jakżeby teraz mile im schodził czas wolny od pracy, na podziwianiu przecudnych wdzięków przyrody.

Karawana posuwała się naprzód wśród tej czarownej krainy. Niezliczone stada ptactwa śpiewem i lotem ożywiały łąki i gaje. Myśliwi oddziału nie tracili daremnie czasu, bijąc wielkie korany, podobne do dropiów, a zamieszkujące licznie południową Afrykę, lub „grubogłowy”, mające delikatne i wytworne mięso. Inne jeszcze ptaki zwracały uwagę Europejczyków, chociaż nie ze względów gastronomicznych. Nad brzegami strumieni, ponad licznymi potokami większe ptaki upędzały się za żarłocznymi wronami, które im wypijały jaja, składane w nadbrzeżnych piaskach. Błękitne żurawie z białą szyją, szkarłatne czerwonaki, przechadzające się jak ogniste duchy pomiędzy zaroślami; czaple, kszyki, bekasy i kalasy przysiadające na grzbietach bawołów rozciągniętych na murawie; siewki, ibisy egipskie, pelikany maszerujące szeregami jak wojsko – wszystko to ożywiało nadobną krainę, której jeszcze tylko brakowało człowieka. Ze wszystkich jednak mieszkańców skrzydlatych, najbardziej zajmowały oka zmyślne „tkaczyki”, których zielone gniazdka, niby olbrzymie gruszki, zwieszały się z gałązek wierzb płaczących. William wziął je zrazu za płód roślinny. Jakże się zadziwił, zerwawszy parę i znalazłszy wewnątrz zielonej powłoki pisklęta. A jednak niezawodnie wzruszyłby ramionami z politowaniem, gdyby był wyczytał w opisach którego z starożytnych podróżników, że w Afryce znajdują się drzewa, których owoc wydaje żywe ptaki.

Karru więc przedstawiało w obecnej chwili bajecznie żyzną krainę, eldorado77 paszy dla przeżuwaczy. Gnu o spiczastych kopytach, kaamy78, o których Harris79 twierdził, że się składają z trójkątów, łosie, kozice, gazele, przesuwały się licznymi stadami. Co za rozmaitość zwierzyny, jaka nęcąca pokusa dla zapalonego myśliwca. Nie mógł jej się oprzeć sir John Murray i uzyskawszy dwudniowy urlop od pułkownika Everesta, udał się natychmiast na polowanie wraz z Buszmenem, a William Emery przyłączył się do nich jako amator. Ileż tu pomyślnych strzałów przybyło do księgi myśliwskiej zacnego dżentelmena, ileż trofeów myśliwskich zdobył dla przyozdobienia swego zamku w górach szkockich! W tych dwóch rozkosznych dniach polowania wywietrzały mu zupełnie z głowy triangulacje, południki, zenity i wszystkie tym podobne nudne zajęcia. Dzierżąc strzelbę silną i pewną dłonią, zapominał, że wczoraj jeszcze trzymał ją na lunecie południkowej. Oko znużone widokiem gwiazd szukało wytchnienia, spoczywając na celu sztucera lub dubeltówki, ścigało migającą sążnistymi susami antylopę, zamiast wpatrywać się w leniwie przesuwającą się gwiazdę stałą trzynastej wielkości. W ciągu tych dwóch dni sir John Murray przemienił się w tak zapalonego myśliwca, tak głęboko pogrzebał nudnego astronoma, iż zachodziła obawa, że może ten pedant już nigdy więcej się nie ukaże.

 

Jednak podczas tych rozkosznych dni poświęconych łowiectwu zaszło pewne wcale niespodziane zdarzenie, które mocno zaniepokoiło Mokuma. Wypadek ten usprawiedliwiał jego niecierpliwość, z jaką przynaglał pułkownika do przyspieszenia robót.

W dniu 15 października, drugim właśnie namiętnych łowów Murraya, dano znać Mokumowi, że w odległości dwóch mil angielskich na prawo od obozowiska wytropiono stadko pięknych antylop. O zwierzęta te nie było trudno, lecz właśnie owo stado złożone było z antylop z rodzaju Oryx, bardzo trudnych do podejścia, a z tego powodu ponętnych dla myśliwców afrykańskich, którzy ubicie ich uważają za wielki tryumf łowiecki.

Buszmen natychmiast zawiadomił o tym sir Johna i nalegał nań silnie, aby korzystał z nadarzającej się a tak rzadkiej sposobności. Powiedział mu przy tym, że antylopa oryks ma nadzwyczajnie szybki bieg i rączością prześciga najlepsze konie; że sławny myśliwiec Cumming, który całe życie spędził na łowach, polując w krainie Namaka80 na antylopy, pomimo używania najroślejszych i najszybszych koni, zdołał upolować zaledwie cztery.

Opowiadanie to podniecało Murraya do najwyższego stopnia; oświadczył więc, że natychmiast uda się na ściganie oryksów. Nie czekając na Mokuma, dosiadł najszybszego konia, wybrał najlepsze psy i wyprzedziwszy Buszmena, puścił się ku zaroślom, w których dostrzeżono antylopy.

Mokum wkrótce go dopędził. Po półgodzinnej jeździe zatrzymali się obydwaj za kępą drzew. Buszmen wskazał Anglikowi grupę zwierząt pasących się pod wiatr o kilkaset kroków. Nie dostrzegły jeszcze myśliwych i bez obawy pasły się na bujnej łące. Jedno wszakże stało jakby na czatach, na co Afrykanin zwrócił uwagę sir Johna.

– To czata – szepnął. – Stary samiec, czuwający nad bezpieczeństwem stada. W razie dostrzeżenia czegoś wyda świst, a natychmiast stado pierzchnie z niezmierną szybkością. Należy go więc ubić z takiej odległości, ażeby od celnego strzału padł na miejscu.

Anglik odpowiedział skinieniem i podsuwał się z wolna, ażeby zająć jak najdogodniejsze stanowiska. Oryksy nie przestawały skubać trawy. Samiec naczelnik, do którego zapewne dobiegła z wiatrem jakaś podejrzana woń, podniósł głowę do góry i zaczął okazywać pewien niepokój, ale myśliwi, zbyt oddaleni od niego, nie mogli strzelać. O szczuciu psami na tak rozległej równinie nie można było ani marzyć. Jedynie tylko zbliżenie się stada ku zaroślom, w których kryli się strzelcy, dozwoliłoby wybrać i powalić po jednej sztuce.

Przypadek zdawał się sprzyjać myśliwcom. Stado pod przewodnictwem starego samca z wolna posuwało się ku kępie drzew ukrywających zasadzkę. Antylopy bez wątpienia czuły się bezpieczne na otwartej równinie. Skoro Mokum nabrał pewności, że stado przybliża się, zsiadł z konia i dał znak Anglikowi, aby uczynił to samo. Konie przywiązano do pni sykomor. Buszmen zawiązał im oczy i pokrył głowy derkami, dla zapewnienia ich milczenia i nieruchomości, po czym, trzymając psy u nogi, obydwaj zaczęli się z wielką przezornością podsuwać zachodzącym daleko w pole klinem lasu, którego ostatnie drzewa nie były dalej jak trzysta kroków odległe od antylop. Tam przypadli, jakby na zasadzce, oczekując z odwiedzioną bronią przyjaznej chwili do strzału.

Z tego miejsca można było doskonale obserwować stado i podziwiać wytworną budowę zwierząt. Samce mało się różniły od samic, które dziwną igraszką przyrody były, co się rzadko pomiędzy zwierzętami zdarza, daleko lepiej uzbrojone: rogi ich wysmukłe, łukiem w tył zagięte, zwężały się regularnie ku końcowi. Trudno znaleźć zwierzę, które by wdziękiem postaci przewyższało oryksy. Żadne nie posiada pstrokacizny czarnej tak regularnie porozkładanej na płowej sierści. Pęk włosów zwiesza się im spod gardła, grzywa jeży się równo, a bujny ogon spływa ku samej ziemi.

Tymczasem stado, złożone z dwudziestu kilku antylop, zbliżyło się ku zaroślom i zaczęło paść spokojnie. Samiec widocznie chciał skłonić je do opuszczenia otwartej równiny. Obchodził wysokie trawy, pośród których znajdowało się stado, i na wzór psa owczarskiego spędzał rozpierzchnięte antylopy w jedną gromadkę. Ale znać nie miały one ochoty uczynić zadość woli swego przewodnika i opuszczać bujnej łąki: opierały się, wymykały, skacząc, i powracały paść się nieco dalej.

Te ich manewry zdziwiły Buszmena, zwrócił na nie uwagę sir Johna, nie umiejąc jednak wytłumaczyć ani uporu starego samca, ani powodu, dla jakiego usiłował stadko wprowadzić w gąszcz.

Postępowanie to powtarzało się ciągle bez zmiany. Anglik niecierpliwił się, ściskając zamek swojego sztucera. To chciał strzelać, to wysunąć się naprzód. Mokum z trudnością go powstrzymywał. Godzina już upłynęła i nie można było przewidzieć, jak długo jeszcze potrwają manewry, gdy jeden z psów Anglika, tak niecierpliwy jak jego pan, zaszczekał przeraźliwie i puścił się jak strzała ku antylopom.

Rozjątrzony Buszmen chętnie posłałby za nim kulę, lecz stado uciekało już z niewypowiedzianą szybkością, a sir John przekonał się teraz, że najprędszy koń nie byłby w stanie doścignąć oryksów. Wkrótce wydawały się już czarnymi punkcikami skaczącymi między wysokimi trawami.

Jednak ku wielkiemu zdziwieniu Buszmena stary samiec nie dał im znaku do ucieczki. Wbrew zwyczajowi tego rodzaju zwierząt, pozostał na dotychczasowym stanowisku, nie myśląc wcale pospieszać za swoim stadem. Starał się nawet ukryć w trawie, jakby zamierzając dostać się do lasu.

– Rzecz arcyciekawa – odezwał się Mokum – czego chce ten stary oryks. Ruchy jego są szczególniejsze. Czyżby był ranny lub bardzo stary, że nie ucieka?

– Dowiemy się wkrótce – odpowiedział Murray, puszczając się ku antylopie z bronią gotową do strzału.

W miarę zbliżania się myśliwca kozioł coraz bardziej poczynał przypadać do ziemi. Wkrótce widać już było tylko zakrzywione rogi, wystające wysoko nad trawą. Nie starał się uchodzić, ale tylko ukryć, mógł więc sir John łatwo zbliżyć się do osobliwego zwierzęcia. Z odległości stu kroków posłał mu kulę. Musiała utkwić w głowie, bo wzniesione dotąd rogi opadły w trawę.

Sir John z Mokumem przypadli do oryksa. Buszmen trzymał w pogotowiu nóż myśliwski, aby go przeszyć, gdyby żył jeszcze.

Ostrożność jednak była zbyteczna. Oryks nie żył i był do tego stopnia martwy, że skoro go sir John ujął za rogi, zwiesiła się obdarta skóra, w środku której nie było ani mięsa, ani kości.

– Na świętego Patryka! – zawołał – Nic mi się podobnego w życiu nie wydarzyło! – Wymówił to tak komicznym tonem, że każdy oprócz Buszmena, byłby wybuchnął śmiechem.

Ale Mokum wcale się nie śmiał. Zaciśnięte usta, zmarszczone brwi i zaiskrzone oczy jasno okazywały, że go owładnął niepokój. Założył ręce i począł oglądać się na wszystkie strony.

Nagle jakiś przedmiot zwrócił jego uwagę. Był to skórzany woreczek, wyszywany w czerwone wzory. Buszmen podniósł go i zaczął uważnie oglądać.

– Co to jest? – zagadnął sir John.

– To – odrzekł Mokum – jest woreczek Makolola.

– A skądże on się tu wziął?

– Właściciel jego zgubił go widocznie, uciekając szybko.

– A więc ten Makololo?…

– Siedział w skórze oryksa i do niego to pan strzelałeś.

Sir John nie miał jeszcze czasu do okazania swego zdziwienia, gdy Mokum dostrzegł jakieś poruszenie w wysokiej trawie. Złożył się szybko i wypalił. Obydwaj popędzili ku podejrzanemu przedmiotowi, ale miejsce było próżne, tylko wydeptane trawy okazywały, że przeszła tamtędy żyjąca istota. Makololo zniknął, trzeba było zrezygnować ze ścigania za nim po nieprzejrzanym stepie, rozciągającym się aż do granic widnokręgu.

Myśliwi powrócili mocno zaniepokojeni tym wypadkiem i nie bez słuszności. Spotkanie Makolola przy kamiennej piramidzie na wzgórzu, a obecnie jego powtórne pojawienie się w skórze oryksa dowodziło, że krajowiec uporczywie śledził przebywający pustynię oddział pułkownika Everesta. Nie bez powodu dziki należący do łupieżczego plemienia Makololów szpiegował Europejczyków i ich eskortę. A im dalej zapuszczali się oni na północ, tym bardziej wzrastało niebezpieczeństwo napadu przez tych rabusiów pustyni.

Sir John Murray i Mokum powrócili do obozu, a zawiedziona jego dostojność nie mogła się wstrzymać, ażeby nie szepnąć Williamowi Emery:

– Doprawdy, mój kochany Williamie, że to już potrzeba mojego szczęścia, aby pierwszy oryks, do którego strzeliłem, już nie żył, zanim go ugodziła moja kula.

76mastyksowy krzew – pistacja kleista (lentyszek), gatunek drzewa wydzielający pachnącą żywicę zwaną mastyksem, używaną jako środek higieny i w lecznictwie; występuje w basenie M. Śródziemnego i w Azji Zach. [przypis edytorski]
77eldorado – wymarzona, dostatnia kraina; od nazwy Eldorado: kraju złota, legendarnej krainy w Ameryce, w której istnienie wierzono w XVI w. [przypis edytorski]
78kaama – właśc. bawolec krowi, duży przeżuwacz z Afryki Śr. i Płd. o rogach w kształcie liry. [przypis edytorski]
79Harris, William Cornwallis (1807–1848) – bryt. inżynier, odkrywca i myśliwy, autor m.in. Portraits of the Game and Wild Animals of Southern Africa (1840). [przypis edytorski]
80kraina Namaka – dziś: Namaqualand, kraina geogr. rozciągająca się wzdłuż atlantyckiego wybrzeża RPA i Namibii. [przypis edytorski]