Za darmo

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Jeszcze jedna obserwacja – zawołał Strux, przesuwając lunetę.

Wtem wielki kamień wyrzucony silną ręką wytrącił rejestry z ręki Palandra i o mało nie zgruchotał lunety. Lecz właśnie operacje zostały ukończone i położenie sygnału oznaczone z dokładnością jednej tysięcznej sekundy.

Pozostawało tylko uchodzić, by zachować rezultaty znakomitej pracy. Dzicy zaczynali się cisnąć do kazamat i lada chwila mieli opanować basztę. Pułkownik Everest i jego koledzy pochwycili broń. Palander porwał narzędzia i rejestry i wybiegli poza obręb baszty wyłomem prowadzącym na ścieżkę, którą się można było dostać do szalupy. Ale w chwili, gdy zaczęli na dół zstępować, Strux zawołał:

– A nasz sygnał!

W rzeczy samej należało odpowiedzieć na sygnał dwóch młodych astronomów; bo dla dokładności przedsięwziętego pomiaru trzeba było, ażeby William Emery z Zornem ze swej strony oznaczyli kąt rozwartości i niezawodnie na szczycie Valquiri niecierpliwie oczekiwali ukazania się ognia na Skorcewie.

– Jeszcze jeden wysiłek! – zawołał pułkownik.

I podczas gdy jego towarzysze z największą trudnością powstrzymywali nawałę dzikich, Everest wpadł do baszty. Była to budowa z drzewa wysuszonego na skwarze słonecznym. Dość było jednej iskry, aby zajęła się płomieniem. Everest, zapaliwszy zwitek papieru, rzucił go na leżącą w kącie kupę wiórów. Buchnęły płomienie, a dzielny astronom wypadł z baszty w celu połączenia się z towarzyszami.

Nagły pożar zwrócił całą uwagę dzikich. Korzystając z tego, załoga spuszczała się stromą ścieżką, unosząc wspólnymi siłami kartaczownicę, której nie chcieli porzucić. Dostrzegli ich Makololowie, ale za późno, bo już byli na łodzi. Maszynista stosownie do rozkazów trzymał parę w pogotowiu, puszczono w ruch maszynę, a statek natychmiast odbił od brzegu i posunął się na otwarte jezioro. Posłano dzikim, stojącym w osłupieniu na krańcu góry, salwę, która jeszcze kilkunastu zwaliła.

Wkrótce szalupa odpłynęła tak daleko, że można było dojrzeć pożar na szczycie Skorcewa. Baszta płonęła jak pochodnia, a światło jej niezawodnie było widać z wierzchołka Volquiri.

Potężnym okrzykiem powitała załoga statku pożar baszty, która jak latarnia morska rozrzucała daleko w przestrzeń snopy światła.

William i Zorn posłali swym kolegom gwiazdę, a ci odpowiedzieli im słońcem.

XXII. Nowe zniknięcie Palandra

O świcie parowiec przybił do północnego brzegu jeziora. Nie dostrzeżono tu śladu Makololów. Pułkownik i jego towarzysze, trzymający dotąd broń w pogotowiu do strzału, spuścili kurki. Statek spłynął do wąskiej przystani, jakby wydrążonej pomiędzy dwiema wysokimi skałami.

Buszmen, sir John i jeden z majtków poszli na polowanie. Okolica była zupełnie pusta, ani śladu dzikich. Natomiast na wielką pociechę zgłodniałych snuło się mnóstwo zwierzyny. Śród wysokich traw i gęstych zarośli przemykały rącze antylopy, na jeziorze pływały stada dzikich kaczek i innych ptaków wodnych. Myśliwi powrócili z bogatym łupem. Pułkownik i jego towarzysze mogli po długim głodzie odżywić się zwierzyną, której im już nie miało zabraknąć.

Tegoż dnia, 5 lutego, rozbito obóz na brzegach jeziora Ngami, nad wpadającym doń strumieniem, w cieniu rozłożystych drzew. Było to miejsce zborne wspólnie naznaczone, gdyż Numbo wyraźnie zapowiedział, aby na nich czekano nad brzegami jeziora przy strumieniu. Everest i Strux rozgościli się tu, wyglądając powrotu kolegów, który niezawodnie miał być łatwiejszy, aniżeli wyprawa na Volquiri. Po przebytych trudach kilka dni wypoczynku było im bardzo na rękę. Palander korzystał z tego czasu, ażeby obliczyć wyniki ostatniego pomiaru trygonometrycznego. Mokum i sir John rozkoszowali się, polując zapalczywie w okolicy tak obfitej w zwierzynę. Wielce szanowny Anglik chętnie zakupiłby to eldorado myśliwskie, gdyby je tylko można przenieść do Szkocji.

Dnia 8 lutego usłyszano wystrzały. Był to sygnał zapowiadający powrót oddziału Williama. Wnet ich ujrzano. Wszyscy mieli się wybornie; odnieśli teodolit, jedyny nieuszkodzony, jaki teraz posiadała międzynarodowa komisja.

Nie potrzebujemy nadmieniać, z jaką radością witano przybywających. Nie szczędzono sobie nawzajem powinszowań. W kilku słowach opowiedzieli swoją wyprawę. Droga była nadzwyczaj mozolna. Najpierw zmarnowali dwa dni na błądzenie w rozległej puszczy rozłożonej u stóp gór. Igła magnesu była ich jedynym przewodnikiem. Nie mogąc znaleźć punktu orientacyjnego, nie doszliby nigdy do Volquiri, gdyby nie nadzwyczajna roztropność Numba. Okazywał on zawsze i wszędzie poświęcenie. Droga na wysoki szczyt była bardzo niedostępna. Stąd nastąpiło opóźnienierównie dla nich, jak i dla pozostałych na Skorcewie bardzo przykre. Na koniec udało im się dosięgnąć szczytu Volquiri. Ustawiono sygnał i w nocy z 4 na 5 lutego wzniecono światło elektryczne. Światło to, wzmocnione potężnym reflektorem, było tak silne, że natychmiast po zabłyśnięciu dostrzeżono je w lunecie Skorcewa.

William i Michał z równą łatwością zobaczyli płonącą basztę. Za pomocą teodolitu i koła powtarzającego, zdjąwszy położenie Skorcewa, dopełnili pomiaru ostatniego trójkąta, którego wierzchołek stanowił szczyt Volquiri.

– A czy oznaczyliście szerokość geograficzną tej góry? – zagadnął pułkownik Williama.

– Jak najdokładniej – odrzekł Emery. – Za pomocą zmierzenia gwiazd w zenicie.

– Więc szczyt znajduje się…

– Pod 19°37'35,337” – odparł Zorn.

– Bardzo dobrze, moi panowie, zadanie nasze można uważać za spełnione. Zmierzyliśmy łuk południka na przestrzeni ośmiu stopni, za pomocą sześćdziesięciu trzech trójkątów, a skoro ostatecznie sprawdzimy nasze obliczenia, będziemy mogli oznaczyć wartość stopnia, a zatem i długość metra w tej części kuli ziemskiej.

Okrzyk radości wydarł się z piersi członków komisji na tę pomyślną wiadomość.

– Teraz nie pozostaje nam nic więcej – dodał pułkownik – jak dostać się rzeką Zambezi do Oceanu Indyjskiego. Wszak pan się na to zgadzasz, panie Strux?

– Nie inaczej – odrzekł astronom – lecz podważę się nadmienić, że działania nasze należy sprawdzić. Proponuję więc, ażebyśmy jeszcze poprowadzili dalej sieć trójkątów ku wschodowi, aż do znalezienia miejsca stosownego do założenia nowej podstawy na gruncie. Tylko tym sposobem nasz pomiar będzie mógł być skontrolowany.

Wniosek Struksa przyjęto bez sprzeciwu. Uznano, że skontrolowanie dotychczasowych prac, począwszy od pierwszej podstawy, jest niezbędne. Postanowiono więc rozciągnąć ku wschodowi sieć trójkątów pomocniczych, aż do chwili, gdy jeden z boków tych trójkątów będzie mógł być pomierzony na gruncie platynowymi sztabkami. Parowiec miano wyprawić przodem, ażeby oczekiwał astronomów poniżej sławnych Wodospadów Wiktorii na Zambezi.

Po umówieniu się czterej majtkowie wsiedli na szalupę i puścili się jednym z dopływów Zambezi. Zmniejszony zaś oddział pod przewodnictwem Buszmen, puścił się ku północnemu wschodowi i rozpoczął dalsze prace. Nowe punkty łatwo się nastręczały, ustawiano więc celowniki, zakładano nowe trójkąty i mierzono je dokładnie. Buszmenowi powiodło się schwytać kwaggę, którą poskromiwszy, użył do przenoszenia reszty instrumentów, mianowicie teodolitu, sztabek platynowych, listewek i drewnianych podstawek, mających posłużyć do pomiaru podstawy, a które szczęściem ocalały wraz z szalupą.

Pochód odbywał się dosyć szybko. Obserwacje mało go opóźniały. Łatwo było w tym górzystym kraju wynajdywać miejsca wznioślejsze do ustawiania celowników. Jasna pogoda uwalniała astronomów od obserwacji nocnych. Wędrowcy znajdowali schronienie w cieniu ogromnych drzew, obfitych w tej okolicy, przed upałem słonecznym, który łagodził wpływ licznych strumieni przerzynających przebywaną krainę.

Polowanie obficie zaspokajało potrzeby małego oddziałku. Krajowcy nie ukazywali się wcale. Prawdopodobnie hordy Makololów plądrowały południowy brzeg jeziora Ngami, na próżno szukając łupu, który im umknął.

Stosunki między pułkownikiem a Struksem były bardzo dobre, zdaje się, że o dawnym współzawodnictwie osobistym zapomnieli. Nie było wprawdzie pomiędzy nimi szczerej przyjaźni, lecz byli względem siebie nader uprzedzający.

Przez dwadzieścia jeden dni, aż do 2 marca, nie zaszło nic godnego wspomnienia. Próżno starano się znaleźć miejsce dogodne do wymierzenia podstawy, nigdzie dotąd nie natrafiono na płaski teren, jakiego wymaga pomiar. O ile dość było wzgórz potrzebnych do triangulacji, o tyle znów zbywało na równinach. Oddział posuwał się wciąż w kierunku wschodnio-północnym, trzymając się prawego brzegu rzeki Szobbe86, jednego z najznakomitszych dopływów Zambezi, starając się wszelako ominąć Maketo, główną osadę Makololów.

Wszystko więc sprzyjało uczonym i pewni już byli, że powrót odbędzie się szczęśliwie, że nie natrafiając na przeszkody wynikające z powodu gruntu lub braku pożywienia, nie będą dalej wystawiani na przykre próby, jakich dotąd doznawali. Wyprawa przebywała obecnie okolice znane już Europejczykom i powinna była wkrótce przybyć do osad zwiedzanych już przez Livingstone'a. Nie bez słuszności więc przypuszczali, że największe trudy już się skończyły. Nikt jednak nie jest w stanie przewidzieć, co go może spotkać. W istocie zaszedł wypadek, który o mało nie naraził wyprawy na zupełne i niczym niewynagrodzone straty.

Mikołaj Palander był bohaterem, a raczej ofiarą tej przygody.

Wiadomo, że nieustraszony, ale nadzwyczaj roztargniony matematyk zwykł był częstokroć zapędzać się gdzieś daleko od swoich towarzyszy. Na równinach zapominanie się to nie pociągało za sobą niebezpieczeństwa, bo bardzo prędko odnajdywano zbłąkanego, lecz w okolicach lesistych roztargnienie Palandra mogło sprowadzić następstwa bardzo groźne. Dlatego też Strux i Buszmen tysiąckrotnie upominali go, ażeby nie odchodził od karawany. Palander obiecywał stosować się do przeszkód i nie niecierpliwił się nawet tą zbytnią troskliwością. Czcigodny ten mąż nie domyślał się nawet, że jest roztargniony.

 

Otóż właśnie w dniu 2 marca nagle spostrzeżono nieobecność Palandra. Po wzajemnych wypytywaniach się i objaśnieniach okazało się, że nie ma go od kilku godzin. Oddziałek przebywał właśnie wielkie knieje podszyte krzewinami, niedopuszczające daleko sięgać wzrokiem. Należało się trzymać w ściśniętej gromadce, gdyż w gąszczu z trudnością przyszłoby odszukać śladów zbłąkanego. Palander, jak zwykle zatopiony w rachubach, szedł z ołówkiem w jednej, a rejestrami w drugiej ręce, a nie zauważając tego, odłączył się od gromadki i zniknął w zaroślach. Można sobie wyobrazić niepokój wszystkich, gdy około czwartej z południa zatrzymawszy się na spoczynek, ujrzeli, że Palandra nie ma. Przygoda z krokodylami tkwiła jeszcze żywo w pamięci i sam chyba rachmistrz zdołał o niej zapomnieć. Trwoga opanowała wszystkich i niepodobieństwem było iść dalej, dopóki nie odnalazłby się Palander.

Zaczęli wydawać krzyki, ale nikt nic nie odpowiadał. Buszmen i marynarze rozbiegli się naokoło, przetrząsając w półmilowym promieniu krzaki, badając gąszcze, strzelając z fuzji daremnie. Palander się nie zjawił.

Niepokój wszystkich był nadzwyczaj żywy, a Strux nadto irytował się niezmiernie niedołężnością niezaradnego towarzysza. To już po drugi raz powtarzał się z winy Palandra nieprzyjemny dla wszystkich wypadek i gdyby z tego powodu pułkownik okazał Struksowi niezadowolenie, on nie mógłby nawet tłumaczyć się. W tak przykrych okolicznościach nie pozostawało nic innego, jak rozbić obóz w tym miejscu i zająć się jak najtroskliwiej odszukaniem zaginionego.

Pułkownik i jego towarzysze zamierzali właśnie rozbić na łące leśnej namioty, gdy nagle usłyszeli dziwny jakiś krzyk, niemający w sobie nic ludzkiego. Krzyk ten doszedł ich uszu z zarośli odległych o paręset kroków od obozowiska. Zaraz po tym wybiegł z nich Palander, pędząc bez tchu, z gołą głowa, włosami roztarganymi, w podartych sukniach, których strzępy zwieszały się dokoła. Skoro nieszczęsny dobiegł do towarzyszów, zarzucono go zewsząd pytaniami. Matematyk był drżący i nieprzytomny. Z wytrzeszczonymi oczyma, zmienioną twarzą, blady, wystraszony, sapał straszliwie i bez ruchu. Na próżno silił się przemówić. Słowa nie mogły się wydobyć z bełkocących ust.

Cóż się więc stało? Skąd to przerażenie? Dlaczego Palander odszedł od przytomności? Nikt nie umiał sobie wytłumaczyć.

Na koniec z największym wysiłkiem zdołał wyrzec:

– Rejestry! Rejestry!

Słowa te przejęły astronomów dreszczem. Zrozumieli ich straszne znaczenie. Dwa rejestry, zawierające rezultat całorocznej pracy i niewypowiedzianych trudów, rejestry zawierające wyniki wszystkich obliczeń trygonometrycznych, rejestry, z którymi uczony rachmistrz nie rozłączał się na chwilę, z którymi nawet sypiał… zaginęły! Palander ich nie miał. Czy je zgubił czy mu je skradziono, mniejsza o to. Zginęły! Wszystko więc wypadało robić od początku na nowo.

W czasie gdy towarzysze otaczali go w ponurym milczeniu, Strux wybuchnął. Zapomniał zupełnie, że to kolega, przyjaciel, człowiek uczony. Bez względu na wszystko wymyślał mu najobelżywszymi wyrazami, groził chłostą i wygnaniem i o mało, że czynnie nie obraził.

Ale Palander na groźby i obelgi nic nie odpowiadał. Kiwał tylko głową, jak gdyby potwierdzając ich słuszność, jak gdyby przyświadczał, że za popełnioną winę były jeszcze zbyt łagodne.

– A więc okradziono tego nieszczęśliwego? – zapytał na koniec pułkownik.

– A diabeł go tam wie! – krzyknął Strux z największym rozjątrzeniem. – Po cóż ten bałwan odchodził od nas, kiedy mu sto razy tego zakazywałem.

– Co się stało, to się stało – zauważył sir John. – Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, czy zgubił rejestry, czy mu je ukradziono? Czy panu kto ukradł rejestry? – zapytał, zwracając się do Palandra, który w niemej rozpaczy rzucił się na ziemię i pięściami walił po głowie. – Mówże pan! Czy cię okradziono?

Palander kiwnął potwierdzająco.

– A któż je skradł, może Makololowie?

Palander pokręcił głową na znak przeczenia.

– Więc Europejczycy?

– Nie – odrzekł matematyk przytłumionym głosem.

– A wiec któż? I gadajże do kroćset diabłów, ty głupcze! – krzyknął Strux, przyskakując z pięściami zaciśniętymi.

– Pawiany!

Pomimo okropnych skutków dla całej wyprawy, jakie zgubienie rejestrów pociągało za sobą, uczeni z wyjątkiem Struksa o mało nie parsknęli śmiechem. Palandra okradły małpy!

Buszmen objaśnił, że podobne wypadki zdarzały się często.

Widział on kilkakrotnie podróżnych okradanych przez pawiany. Małpy te licznymi stadami przebiegają lasy Afryki Południowej. Czwororęczni złodzieje okradli matematyka. Widać jednak, że się bronił zacięcie, jak świadczyła podarta w strzępy odzież, lecz to go nie uniewinniało. Gdyby był nie oddalał się, pawiany nie byłyby go splądrowały i nie wyrządziłyby niepowetowanej straty uczonej ekspedycji. Ileż walk, ileż trudów, cierpień i niebezpieczeństw przebyto, aby ułożyć owe rejestry, a jedno roztargnienie stało się przyczyną tak ogromnej szkody!

– Czyż warto było przedsiębrać podróż na południową półkulę i mierzyć południk na to tylko, aby jeden niezdara…

To mówiąc, pułkownik wstrzymał się, nie chcąc się znęcać nad nieszczęśliwym zgnębionym, tym bardziej, że Strux, zapomniawszy z rozjątrzenia imienia i nazwiska Palandra, zastępował je najgrubszymi przydomkami.

Trzebaż było przecież coś radzić, a Buszmen pierwszy o tym pomyślał. Ponieważ strata najmniej go dotykała, przeto w tym zamieszaniu sam jeden zachował zimną krew, gdyż wszyscy Europejczycy potracili głowy.

– Panowie – rzekł Mokum – pojmuję waszą rozpacz, ale nie traćmy drogich chwil. Pawiany okradły pana Palandra, a więc puśćmy się w pogoń za złodziejami. Małpy te starannie zachowują skradzione przedmioty, rejestrów nie zjedzą, jeżeli więc wyśledzimy złodziei, to i rejestry się znajdą.

Rada była dobra, należało ją tylko jak najprędzej wykonać. Na tę propozycję Palander odżył. Wziął kurtkę od jednego majtka, od drugiego kapelusz i oświadczył, że doprowadzi ścigających do miejsca, gdzie go napadnięto.

Stosownie do udzielonych objaśnień zmieniono kierunek drogi i tego jeszcze wieczora oddziałek zwrócił się ku zachodowi.

Maszerowali przez większą część nocy i cały dzień następny, ale nie natrafili na ślady rabusiów. Dopiero ku schyłkowi dnia Buszmen po tropach i zadraśnięciach drzew rozpoznał, że niedawno przeszły tędy małpy. Palander oświadczył że napastników było koło dziesięciu. Myśliwi puścili się za świeżym tropem z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż pawiany są nader roztropne i przebiegłe i niełatwo się dają podejść. Buszmen liczył tylko na to, że je zaskoczy niespodzianie.

Na drugi dzień z rana jeden z marynarzy, idący przodem, dostrzegł jednego pawiana i cofnąwszy się ostrożnie, dał znać o tym Mokumowi. Ten dał znak, aby się zatrzymano w miejscu, a wziąwszy z sobą sir Johna i Numba, udał się z nimi na miejsce, gdzie majtek dostrzegł pawiana. Wszyscy trzej posuwali się ostrożnie naprzód, ukrywając za drzewami.

Wkrótce jeden, a potem cała gromada ukazała się w pośród gąszczu. Trzej myśliwcy ukryci za krzakami śledzili je z natężoną uwagą.

Było to stado pawianów o brudnozielonawej sierści; cechowały je czarne uszy i twarz i długi, ruchliwy ogon. Zwierzęta te, spore i silne, mają muskularne ciało, szczęki wystające na kształt psich, uzbrojone w ostre zęby, które wraz z długimi pazurami stanowią ich broń, groźną nawet dla zwierząt drapieżnych.

Ten rodzaj małp lubi się bezustannie włóczyć. Pustoszą pola obsiane kukurydzą i są postrachem Burów, to jest dawnych osadników holenderskich na przylądku Dobrej Nadziei, napadając często gromadnie ich osady. Pawiany dostrzeżone przez myśliwych były w nieustannym ruchu, szczekały, skomliły jak psy, a żaden nie dostrzegł zaczajonych strzelców.

Najważniejsze było pytanie, czy złodziej Palandra znajduje się między nimi? Lecz Mokum dostrzegł na jednym z nich szczątki sukien matematyka.

Nadzieja ożywiła sir Johna Murraya. Nie wątpił, że rejestry skradła ta wielka małpa. Należało ją koniecznie dostać, lecz to wymagało niezmiernej przezorności. Jedno nieostrożne poruszenie mogło małpy spłoszyć, a gdyby raz umknęły, dopędzenie ich byłoby niemożliwe.

– Zostań tu – szepnął Mokum przewodnikowi. – Jego dostojność i ja połączymy się z resztą towarzystwa i obmyślimy, jak osaczyć małpy, lecz nie spuszczaj z oka tych włóczęgów.

Numbo został na wyznaczonym miejscu, Buszmen z sir Johnem wrócili do pułkownika.

Jedynym sposobem schwytania złoczyńcy było osaczenie stada. Europejczycy podzielili się na dwa oddziały. Jeden stanowił Strux, Emery i Zorn oraz trzech majtków, którzy mieli połączyć się z Numbem i podchodzić z nim półkręgiem. Drugi, złożony z Mokuma, sir Johna, pułkownika, Palandra i trzech innych marynarzy udał się w lewo, ażeby zająć tyły pawianom.

Stosownie do zalecenia Buszmena posuwano się naprzód bardzo przezornie, z gotową do strzału bronią. Wszyscy mieli celować do pawiana-złodzieja, którego łatwo było rozróżnić od innych po zdobytych na Palandrze łachmanach.

Palander był w dziwnym usposobieniu: zamyślenie, flegma i zwykła nieprzytomność opuściły go. Rozjuszony, zapalony, darł naprzód i Mokum zadawał sobie niemało trudów, aby powstrzymać jego zapał i nie dopuścić, żeby popełnił jaką niedorzeczność. Nic dziwnego, dla samego astronoma odzyskanie rejestrów było kwestią życia lub śmierci.

Myśliwi otaczali stanowisko pawianów rozległym kręgiem. Po dwudziestominutowym pochodzie Buszmen uznał, że można już się zwrócić i ścieśniając coraz bardziej koło, osaczyć małpy. Szli więc na powrót w odległości o dziesięć do piętnastu kroków jeden od drugiego, zachowując jak najgłębsze milczenie, unikając zdeptania suchej gałęzi i wszelkiego szelestu, aby nie zwrócić uwagi zwierząt. Zdawało się, że to oddział północnoamerykańskich Indian tropiących wroga.

Nagle na skinienie Mokuma zatrzymali się wszyscy z bronią na oku, z palcem na cynglu.

Stado pawianów ukazało się. Zdawało się, że coś ich niepokoi. Stały na czatach. Stary wielki samiec, ów rabuś rejestrów, dawał niedwuznaczne oznaki obawy. Palander poznał go natychmiast, małpa jednak nie miała przy sobie najmniejszego skrawka papieru.

– Ha łotr! rabuś! – mruknął uczony, zaledwie powstrzymując się.

Wielka małpa, przelękniona i niespokojna, dawała jakieś znaki towarzyszom. Samice, zarzuciwszy młode na plecy, zbiły się w gromadkę, samce krążyły około nich z niepokojem.

Strzelcy podsuwali się coraz bliżej. Każdy z nich brał na cel dużego pawiana, oczekując dogodnej chwili do strzału. Wtem skutkiem mimowolnego poruszenia strzelba Palandra wypaliła.

– Przekleństwo! – krzyknął sir John, dając ognia ze sztucera. Odpowiedziało mu kilka strzałów, trzy małpy padły trupem, reszta szalonymi skokami, jakby na skrzydłach, przesadziła przez głowy myśliwych.

Jeden tylko pawian, zamiast uciekać wraz z innymi, podskoczył ku ogromnej sykomorze. Ze zręcznością akrobaty wdarł się na jej pień i zniknął w gęstwinie konarów. Był to właśnie sprawca kradzieży.

– Tam są skradzione rejestry! – zawołał Mokum i nie mylił się.

Zachodziła obawa, ażeby pawian nie uszedł, przeskakując z gałęzi na gałąź, lecz Mokum, celując z zimną krwią, dał ognia. Raniona w nogę małpa obsuwała się z gałęzi na gałąź, trzymając w ręce papiery wydobyte z dziupli drzewa.

Palander, dostrzegłszy je, rzucił się z wściekłością na pawiana i powstała walka – ale jaka walka!

Wściekłość ogarnęła matematyka. Na wycia małpy odpowiedział rykiem gniewu. Wzniosły się wrzaski rozdzierające. Nie można było śród zapasów rozpoznać uczonego od małpy, nie można było strzelać do pawiana, z obawy ubicia matematyka.

– Strzelajcie, strzelajcie do obydwóch! – krzyczał Mateusz Strux. – Pal diabli tego safandułę – i byłby niezawodnie sam wypalił, gdyby nie to, że broń miał rozładowaną.

Walka toczyła się bez przerwy. Raz Palander był na wierzchu, drugi raz pawian. Matematyk starał się zdusić małpę, ta mu pazurami rozdzierała plecy, nie mogąc zębami dosięgnąć, aż wreszcie Buszmen, upatrzywszy stosowną chwilę, jednym uderzeniem siekiery rozpłatał jej łeb.

Palander omdlał. Towarzysze cucili go i zaledwie z trudem wydobyli z zaciśniętych konwulsyjnie rąk rejestry, które cisnął do piersi.

 

Ubite małpy zabrano do obozu. Złodziej rejestrów dostarczył bardzo smacznej pieczeni, którą astronomowie, być może, że przez uczucie zemsty, spożyli z wielkim smakiem.

86Szobbe – ob. Kuando a Kwando, rzeka w Afryce, prawy dopływ Zambezi, przepływający gł. przez Angolę; w dolnym biegu nazywana Chobe. [przypis edytorski]