Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Na nieszczęście – dodał – nie mogę poprowadzić pana przez Kanał Sueski, ale będziesz mógł zobaczyć Port-Said pojutrze, gdy wpłyniemy na Morze Śródziemne.

– Na Śródziemne! – zawołałem.

– Tak, panie profesorze. Dziwi to pana?

– Dziwi mnie to, że mamy tam być pojutrze.

– Doprawdy?

– Ależ tak, kapitanie; chociaż nie powinien bym już dziwić się niczemu, od czasu jak jestem na twoim pokładzie!

– Z jakiego jednak powodu to zdziwienie?

– Z powodu przerażającej szybkości, jaką chcesz pan nadać „Nautilusowi”, jeśli w ciągu dwu dni ma opłynąć Afrykę, Przylądek Dobrej Nadziei i pojutrze być na Morzu Śródziemnym!

– Ależ, panie profesorze, któż ci mówił o obraniu drogi dokoła Przylądka Dobrej Nadziei?

– A przecież jeśli „Nautilus” nie ma żeglować po lądzie lub powietrzu i przesuwać się nad międzymorzem…

– Albo też pod nim, panie Aronnax.

– Pod nim?

– Niewątpliwie – spokojnie odpowiedział kapitan Nemo. – Od dawna przyroda zrobiła pod owym językiem ziemi to, co czynią dziś ludzie na jego powierzchni.

– Jak to! Miałoby istnieć przejście?

– Tak jest, przejście podziemne, które nazwałem Arabian Tunnel. Zaczyna się ono pod Suezem a kończy w Zatoce Peluzyjskiej.

– Ależ to międzymorze składa się z samych piasków ruchomych.

– Do pewnej tylko głębokości. Od pięćdziesięciu metrów napotyka się już grunt twardy, skalisty.

– I przypadkiem odkryłeś pan to przejście? – spytałem coraz bardziej zdziwiony.

– Przypadkiem i przez rozumowanie, panie profesorze; a nawet bardziej przez rozumowanie niż przypadkiem.

– Kapitanie, słucham cię, ale uszy nie chcą wierzyć temu, co słyszą.

– A, kochany panie! Aures habent et non audient161, tak bywa po wszystkie czasy. Nie tylko, że przejście to istnieje, ale nawet korzystałem z niego kilka razy. Inaczej nie puszczałbym się dziś na Morze Czerwone, nie mając wyjścia.

– A czy nie będzie niedyskrecją z mej strony, jeśli zapytam, jak pan wykryłeś ten tunel?

– Kochany panie – odpowiedział mi kapitan – niepotrzebne są sekrety między ludźmi, którzy nie mają się nigdy rozstać.

Nic nie odpowiedziawszy na to przypomnienie naszej niewoli, czekałem opowiadania kapitana Nemo.

– Panie profesorze – rzekł – proste rozumowanie przyrodnika naprowadziło mnie na wykrycie tego przejścia, które ja jeden znam tylko. Zauważyłem, że w Morzu Czerwonym i w Morzu Śródziemnym jest pewna liczba ryb najzupełniej jednakowego gatunku: tęczaki, płaszcze, okonie i różnobarwne wężoryby, pannicami zwane. Upewniwszy się o tym fakcie, zadałem sobie pytanie, czy nie ma komunikacji między tymi dwoma morzami? Jeśliby była, prąd podziemny musi iść z Morza Czerwonego do Śródziemnego z prostej przyczyny różnicy poziomów. Złowiłem przeto znaczną liczbę ryb w okolicach Suezu, włożyłem im na ogony obrączki miedziane i wrzuciłem je znów do morza. W kilka miesięcy później przy brzegach Syrii schwytałem kilka ryb ozdobionych moją obrączką. Miałem więc dowiedzione istnienie komunikacji między dwoma morzami. Szukałem jej z moim „Nautilusem”, wykryłem podziemną przeprawę, puściłem się tam, a wkrótce i ty, panie profesorze, przepłyniesz tunel arabski!

Arabian Tunnel

Tegoż dnia powtórzyłem Conseilowi i Ned Landowi część tej rozmowy, która ich najbliżej obchodziła. Gdy im powiedziałem, że za dwa dni będziemy na wodach Morza Śródziemnego, Conseil klasnął w dłonie, a Kanadyjczyk wzruszył ramionami.

– Tunel podmorski! – zawołał – komunikacja między dwoma morzami. Słyszał kto kiedy o takich rzeczach?

– Przyjacielu Ned – odpowiedział Conseil – a słyszałeś kiedy o „Nautilusie”? Nie! A przecież istnieje. Więc nie kwap się ze wzruszeniami ramion i nie odrzucaj dobrych rzeczy pod pozorem, żeś nigdy o nich nie słyszał.

– Obaczymy, obaczymy! – odparł Ned Land, potrząsając głową. – A zresztą i owszem, rad bym uwierzyć w tę sławną drogę diabelskiego kapitana, i dałyby nieba, żeby nas w rzeczy samej poprowadziła na Morze Śródziemne.

Wieczorem tego dnia, pod 21° 30' szerokości północnej „Nautilus”, płynąc na powierzchni morza, zbliżył się do brzegów arabskich. Ujrzałem Dżeddah, ważną targowicę Egiptu, Syrii, Turcji i Indii. Dość wyraźnie dostrzegłem ogół zabudowań, okręty przywiązane wzdłuż nadbrzeża portu i inne głębiej zanurzające się, które musiały zarzucić kotwicę w przystani. Słońce dość nisko na widnokręgu pełnym blaskiem zalewało domy miasta i uwydatniało ich białość. W dali kilka chatek drewnianych lub trzcinowych wskazywało dzielnicę zamieszkaną przez Beduinów.

Wkrótce miasto Dżeddah zniknęło w cieniach wieczoru i „Nautilus” wrócił pod wody połyskujące fosforycznym światłem.

Nazajutrz, 10 lutego, ukazało się kilka okrętów naprzeciw nam płynących; „Nautilus” znów zanurzył się pod wodę, ale w południe, gdy morze było puste, ukazał się na powierzchni fal.

Zabrawszy z sobą Neda i Conseila, wyszedłem na platformę. Przy mgle wilgotnej zaledwie można było dostrzec brzegi w stronie wschodniej.

Siadłszy na grzbiecie łodzi, gawędziliśmy o tym i owym, gdy Ned, wyciągnąwszy rękę ku morzu, zawołał:

– Panie profesorze, czy widzisz tam coś?

– Nie widzę – odpowiedziałem – wiadomo ci jednak, że nie mam twoich oczu.

– Patrz pan dobrze, tam, po prawej stronie „Nautilusa”, prawie na wprost latarni. Czy widzisz pan ciemną masę, która zdaje się poruszać?

– A prawda! – rzekłem, wzrok wytężywszy – widzę na powierzchni wód jakieś długie czarniawe ciało.

– Może drugi „Nautilus”! – wtrącił Conseil.

– Nie – odpowiedział Kanadyjczyk – lecz, albo się grubo mylę, lub też jest to zwierzę morskie.

– Czy wieloryby są w Morzu Czerwonym? – spytał Conseil.

– Są, mój chłopcze – odrzekłem – napotyka się je czasami.

– To nie wieloryb – mówił Ned, nie spuszczając z oczu przedmiotu dostrzeżonego. – Wieloryby i ja jesteśmy starzy znajomi i poznałbym zaraz ich ruchy.

– Poczekajmy – rzekł Conseil. – „Nautilus” płynie w tamtą stronę i wkrótce zobaczymy, co się święci.

W rzeczy samej wkrótce byliśmy już tylko o milę morską od czarniawego przedmiotu. Podobny on był do dużego odłamu skały wyrzuconego na otwarte morze. Co to było, nie mogłem jeszcze na pewno wiedzieć.

– Aha! Porusza się, zanurza! – krzyknął Ned Land. – Do stu diabłów! Co to za zwierzę? Nie ma widłowatego ogona jak wieloryby lub potfisze, a jego płetwy podobne są do nóg obciętych.

– W takim razie… – odezwałem się.

– Masz tobie! – mówił Kanadyjczyk – przewrócił się na grzbiet, wymiona wygrzewa na słońcu!

– To syrena! – zawołał Conseil – prawdziwa syrena, z przeproszeniem mojego pana.

Ta nazwa syrena wprowadziła mnie na dobrą drogę; poznałem zaraz, że zwierzę to należało do rzędu istot morskich, z których bajeczne podania utworzyły syreny, pół-kobiety, pół-ryby.

– Nie – rzekłem do Conseila – to nie syrena, lecz ciekawe zwierzę, którego zaledwie kilka okazów pozostało w Morzu Czerwonym. To diugoń162.

– Rząd syrenowatych, gromada rybokształtnych, podklasa wielorybowatych, dział kręgowych – objaśnił Conseil.

A gdy Conseil tak mówił, to już nie można było nic więcej dodać.

Tymczasem Ned Land ciągle patrzył, a oczy jego pożądliwie połyskiwały na widok tego zwierzęcia. Ręka zdawała się być gotową do wyrzucenia harpuna. Rzekłbyś, iż czeka tylko chwili stosownej, by rzucić się w morze i uderzyć na zwierza w jego żywiole.

– Ach, panie – rzekł głosem drżącym ze wzruszenia – nigdy w życiu moim nie zabijałem jeszcze „tego”.

W tym wyrazie tkwił cały oszczepnik.

Kapitan Nemo ukazał się w tej chwili na platformie. I on spostrzegł diugonia, a zrozumiawszy postawę Kanadyjczyka, odezwał się wprost do niego:

– Mości Land, gdybyś teraz trzymał harpun, pewnie by ci palił rękę?

– Bez najmniejszej wątpliwości, panie kapitanie.

– I nie gniewałbyś się, gdybyś mógł na jeden dzień znowu zostać oszczepnikiem i dołączyć tego morskiego zwierza do tylu innych, któreś już zabił?

– Wcale bym się nie gniewał.

– To możesz spróbować.

– Dziękuję, panie kapitanie – odpowiedział Ned Land, któremu oczy zapałały.

– Ale – dodał kapitan – we własnym twoim interesie ostrzegam cię, mości Land, żebyś nie chybił tego zwierzęcia.

– Czy tak niebezpiecznie jest polować na diugonia? – spytałem, nie zważając na wzruszenie ramionami Kanadyjczyka.

– Rzeczywiście, czasami – odpowiedział kapitan. – Zwierzę to napastowane rzuca się na łowców i przewraca ich statek. Ale co do mistrza Landa nie obawiam się tego niebezpieczeństwa. Ma bystre oko i pewną rękę. Jeśli zaś ostrzegam go, żeby nie chybił tego diugonia, to jedynie dlatego, iż uważany jest za doskonałą zwierzynę, a wiem, że mistrz Land nie pogardza smacznym kąskiem.

– A! – wtrącił Kanadyjczyk. – Więc to bydlę raczy być jeszcze dobre do jedzenia?

– Tak – mówił kapitan – jego mięso, notabene prawdziwe mięso, jest nadzwyczajnie cenione i w Malezji podają je tylko na książęcych stołach. Toteż tak zawzięcie polują na to wyśmienite zwierzę, że staje się coraz rzadsze, podobnie jak rękowiec (manatus).

 

– W takim razie, panie kapitanie – rzekł bardzo poważnie Conseil – jeśli przypadkiem ten, którego tu widzimy, jest ostatnim ze swojego plemienia, może wypadałoby go oszczędzić w interesie nauki?

– Może – odparł Kanadyjczyk – ale w interesie kuchni lepiej go upolować.

– Zróbże to, mości Land – odpowiedział kapitan Nemo.

W tej chwili siedmiu ludzi z osady „Nautilusa”, niemych i obojętnych jak zwykle, weszło na platformę. Jeden niósł harpun i sieć podobną do tej, jakiej się używa do łowienia wielorybów. Wyjęto łódź z osady i spuszczono na morze. Sześciu wioślarzy siadło na ławach, a sternik u przodu. Ned, Conseil i ja usiedliśmy w tyle.

– A pan nie z nami, kapitanie? – spytałem.

– Nie, panie profesorze, ale życzę pomyślnych łowów.

Łódka odpłynęła; popychana sześciu wiosłami szybko skierowała się do diugonia, który wówczas kołysał się na falach w odległości dwu mil od „Nautilusa”.

Zbliżywszy się na kilka węzłów do zwierza, łódź zwolniła biegu, a wiosła bez szmeru zanurzały się w spokojnych wodach. Ned z harpunem w ręku stanął na przodzie, przy sterniku. Harpun na wieloryby zwykle przywiązany jest do długiego sznura, który się szybko odkręca, gdy go ciągnie zranione zwierzę. Tym razem sznur miał tylko dziesięć sążni; jednym końcem przybity był do beczułki, która płynąc, miała wskazywać drogę diugonia pod wodą.

Podniosłem się z ławki i przypatrywałem przeciwnikowi Kanadyjczyka. Diugoń, zwany także halikorem indyjskim, podobny jest bardzo do rękowca, pospolicie krową morską lub syreną zwanego. Ciało jego podługowate kończyło się długim ogonem, a boczne płetwy prawdziwymi palcami. Różnica jego od rękowca polega na tym, że ma szczękę górną uzbrojoną dwoma długimi i śpiczastymi zębami, tworzącymi z obu stron kły, rozchodzące się szeroko.

Ten diugoń, którego miał atakować Ned Land, był olbrzymich rozmiarów, długi przeszło siedem metrów163. Nie poruszał się i zdawał drzemać na powierzchni wód, co ułatwiło polowanie.

Łódź ostrożnie zbliżyła się na trzy sążnie do zwierza. Wioślarze siedzieli nieruchomi, ja podniosłem się znowu. Ned Land, pochyliwszy się nieco w tył, wprawną ręką wywijał harpunem.

Nagle rozległ się świst i diugoń zniknął. Harpun, silnie rzucony, widać tylko w wodę uderzył.

– Do stu diabłów! – wrzasnął wściekły Kanadyjczyk – chybiłem!

– Nie, mości Land – rzekłem – zwierzę jest ranione, oto jego krew, ale twój pocisk nie został w ciele.

– Mój harpun! Mój harpun! – krzyczał Ned Land.

Kilku majtków rzuciło się wpław, a sternik sterował łódź ku pływającej beczułce. Gdy wydobyto harpun, łódź sunęła w pogoń za zwierzęciem.

Diugoń wracał czasami na powierzchnię, żeby odetchnąć. Rana nie osłabiła go, gdyż pędził z nadzwyczajną szybkością. Łódź dzielnie popychana wiosłami płynęła w ślad za nim. Kilkakrotnie zbliżyła się do zwierza o parę sążni i Kanadyjczyk gotów był znowu uderzyć, ale diugoń wymykał się nagle, zanurzając, i niepodobna było go dosięgnąć.

Można sobie wyobrazić złość niecierpliwego Neda Landa. Klął biedne zwierzę najognistszymi przekleństwami, jakie język angielski posiada. Co do mnie, gniewałem się tylko, że diugoń żartował sobie ze wszystkich naszych przebiegów.

Ścigaliśmy go nieustannie przez całą godzinę i zaczynałem już wątpić, czy go złowimy, gdy zwierzę wpadło na niefortunny dla siebie pomysł zemszczenia się na napastnikach. W istocie rzuciło się na łódź, napastując nas nawzajem.

Kanadyjczyk zawczasu spostrzegł ten manewr.

– Baczność! – zawołał.

Sternik szepnął słów kilka swoim dziwacznym językiem, zapewne ostrzegając swoich ludzi, aby się mieli na ostrożności.

Diugoń, dotarłszy na odległość dwudziestu stóp od łodzi, zatrzymał się i łapczywie wciągnął w siebie powietrze szerokimi, jakby przebitymi nozdrzami, które znajdują się nie na końcu, lecz na górnej części jego pyska. Potem z silnym zamachem rzucił się na nas.

Łódź nie mogła uniknąć tego starcia, na wpół przewrócona, została zalana kilku beczkami wody, którą należało wylać, dzięki jednak zręczności sternika, uderzona z ukosa a nie wprost, nie zatonęła. Ned Land uczepiony dziobu łodzi harpunem szpikował olbrzymiego zwierza, który, zębami schwyciwszy brzeg łodzi, podniósł ją nad wodę, niby lew schwytaną sarnę. Powaliliśmy się jeden na drugiego i nie wiem, jak by się ta przygoda skończyła, gdyby Kanadyjczyk, srodze zawzięty na napastnika, nie zakończył walki, uderzając diugonia w samo serce.

Usłyszawszy zgrzytanie zębów na blasze żelaznej, diugoń zniknął, ciągnąc z sobą harpun. Wkrótce jednak baryłka wypłynęła na wierzch i po kilku sekundach ukazało się cielsko zwierza na grzbiet przewrócone. Łódź zbliżała się do niego i ciągnąc za sznur, sprowadziła je do „Nautilusa”.

Trzeba było użyć potężnych bloków, żeby wciągnąć diugonia na platformę. Ważył nie mniej niż sto centnarów164. Rozpłatano go w oczach Kanadyjczyka, który ciekawie śledził wszystkie szczegóły tej operacji. Tegoż dnia sługa okrętowy podał mi na obiad kilka zrazów z mięsa diugonia, wybornie przyprawionych przez miejscowego kucharza. Były wyborne, lepsze nawet od polędwicy najtuczniejszego wołu.

Nazajutrz, 11 lutego, śpiżarnia „Nautilusa” wzbogaciła się jeszcze wytworną zwierzyną. Stado jaskółek morskich osiadło na „Nautilusie”. Był to gatunek sterna nilotica165, właściwy Egiptowi: dziób ma czarny, głowę szarą i kropkowaną, oczy otoczone białymi punkcikami, wierzch, skrzydła i ogon siwawe, brzuch i piersi białe, a nogi czerwone. Schwytano także kilka tuzinów kaczek nilowych, owych ptaków dzikich, bardzo smacznych; szyja ich i wierzch głowy są białe z czerwonymi plamkami.

Szybkość biegu „Nautilusa” znacznie wtedy zwolniała. Posuwał się niedbale, jakby włócząc się bez celu. Zauważyłem też, że w miarę, jak zbliżaliśmy się do Suezu, woda stawała się coraz mniej słona.

Około piątej wieczorem dostrzegliśmy na północy Przylądek Ras-Mahamed. Przylądek ten tworzy kraniec Arabii Skalistej, zawartej między Zatoką Sueską i Zatoką Akabah.

„Nautilus” wpłynął do Cieśniny Jubal, prowadzącej do Zatoki Sueskiej. Teraz wyraźnie dostrzegłem wysoką górę panującą między dwiema zatokami nad Ras-Mohamedem. Jest to góra Oreb, owa Synaj, na której szczycie Mojżesz widział w błyskawicach oblicze Boga.

O szóstej „Nautilus”, bądź płynąc na powierzchni, bądź zanurzony, dostał się do Tor, miasta osadzonego przy zatoce, której wody zdają się być zafarbowane na czerwono, jak to już zauważył kapitan Nemo. Potem zrobiła się noc wśród głuchego milczenia, które czasami tylko przerywały krzyki pelikana i kilku ptaków nocnych, szum bałwanów gniewnie uderzających o skały lub dalekie warczenie kół parowca rozbijających wody zatoki.

Między ósmą i dziewiątą „Nautilus” pozostawał w głębokości kilku metrów pod wodą. Według mojego obliczenia musieliśmy już być blisko Suezu. Przez ściany salonu widziałem osady skaliste jaskrawo oświetlone naszym światłem elektrycznym. Zdawało mi się, że cieśnina coraz bardziej się zwęża.

O kwadrans na dziewiątą statek wypłynął na powierzchnię. Wszedłem na platformę. Z wielką niecierpliwością oczekując podróży przez tunel kapitana Nemo, nie mogłem usiedzieć na miejscu i chciałem odetchnąć świeżym powietrzem nocy.

Wkrótce w cieniu spostrzegłem bladawy ogień, mgłą nocną przyćmiony, ale dość wyraźnie błyszczący o milę od nas.

– Latarnia pływająca – odezwał się głos przy mnie.

Obróciłem się i poznałem kapitana.

– Jest to latarnia pływająca Suezu – odezwał się znowu. – Niebawem dostaniemy się do otworu tunelu.

– Wejście nie musi być łatwe?

– Rzeczywiście bardzo trudne. Mam też zwyczaj siadać w klatce sternika i sam kierować ruchami statku. A teraz, panie Aronnax, jeśli raczysz zejść stąd, „Nautilus” zanurzy się pod wodą i nie wynurzy się z niej, dopóki nie przepłynie Arabian Tunnel.

Poszedłem za kapitanem Nemo. Ściana się zamknęła, zbiorniki napełniły się wodą i statek zanurzył się na głębokość dwunastu metrów.

Kiedym już chciał wracać do swego pokoju, kapitan mnie zatrzymał.

– Panie profesorze – rzekł – czy nie zechcesz pójść ze mną do klatki sternika?

– Nie śmiem o to prosić – odpowiedziałem.

– Więc chodź pan. Tym sposobem zobaczysz wszystko, co można widzieć w tej żegludze zarazem podziemnej i podmorskiej.

Kapitan zaprowadził mnie ku schodkom środkowym. Przeszedłszy połowę schodów, otworzył drzwi, ruszył wąskim korytarzem górnym wzdłuż statku i tak doszedł do klatki sternika, która, jak wiadomo, sterczała na końcu platformy.

Był to pokoik, mający po sześć stóp z każdej strony, dość podobny do tych, jakie zajmują sternicy parowców Missisipi lub Hudsonu. Pośrodku obracało się koło prostopadle ustawione i przymocowane do steru, a na które nawinięta była lina ciągnąca się aż do tyłu „Nautilusa”. Cztery okienka z szybami soczewkowymi utkwionymi w czterech ścianach pozwalały sternikowi patrzeć we wszystkich kierunkach.

Pokoik ten był ciemny – wkrótce jednak oczy moje oswoiły się z tym mrokiem i spostrzegłem sternika, krzepkiego chłopa, którego ręce opierały się na wystających z koła kołkach. Przez okienka widać było morze, jasno oświetlone latarnią elektryczną, która promieniała w tyle pokoiku na drugim końcu platformy.

– A teraz – odezwał się kapitan Nemo – szukajmy naszej drogi.

Druty elektryczne łączyły klatkę sternika z izbą maszyn, z której kapitan mógł współcześnie166 nadawać „Nautilusowi” ruch i kierunek. Nacisnął tylko guzik metalowy i zaraz szybkość śruby znacznie się zmniejszyła.

W milczeniu przypatrywałem się wysokiej i nadzwyczajnie stromej skale, wzdłuż której płynęliśmy w tej chwili: była to niewzruszona podstawa piaszczystego gruntu wybrzeża. Tak posuwaliśmy się z godzinę, ledwie o kilka metrów oddaleni od tej ściany skalistej. Kapitan Nemo nie spuszczał oczu z busoli zawieszonej na dwóch współśrodkowych kołach. Na samo jego poruszenie ręki sternik co chwila zmieniał kierunek „Nautilusa”.

Stanąłem przy okienku na lewym boku okrętu i patrzyłem na wspaniałe pokłady korali, zwierzokrzewów, porostów wodnych i skorupiaków poruszających ogromne łapy i wyciągających je ze szczelin skały.

Kwadrans na jedenastą167 kapitan Nemo sam stanął przy sterze. Przed nami otworzyła się szeroka, ciemna i głęboka galeria. „Nautilus” śmiało rzucił się w tę przepaść. Po jego bokach dał się słyszeć niezwykły szum. To wody Morza Czerwonego pochyłością tunelu pędziły do Morza Śródziemnego. „Nautilus” płynął w tym prądzie z szybkością strzały, chociaż potężna śruba maszyny, żeby stawić opór prądowi, obracała się pod wodę, usiłując ciągnąć statek w tył.

Na ścianach niskiego sklepienia widziałem już tylko smugi światła, proste kresy i bruzdy ogniste, które tworzył blask elektryczny szybko pędzącego statku. Serce mi biło tak gwałtownie, że przyciskałem je ręką.

Trzydzieści pięć minut na jedenastą168 kapitan Nemo odszedł od koła przy sterze i rzekł, obracając się do mnie:

 

– Morze Śródziemne.

Tak więc w niespełna dwadzieścia minut „Nautilus” porwany potokiem przebył międzymorze Suez.

Archipelag grecki

Nazajutrz, 12 lutego, o wschodzie słońca „Nautilus” wypłynął na powierzchnię morza. Co żywo wybiegłem na platformę. Z odległości trzech mil widziałem w stronie południowej mgliste zarysy Peluzy. Potok przerzucił nas z jednego morza na drugie. Tunel ten jednak, tak łatwy do przebycia z góry na dół, musiał być nieprzebytą drogą, gdyby się chciało wpłynąć nim pod górę.

Około siódmej Ned i Conseil przyszli do mnie na platformę. Dwaj ci nieodłączni towarzysze spali sobie spokojnie, niewiele się troszcząc o „Nautilusa”.

– Cóż, panie przyrodniku – szyderczo wyzywającym tonem spytał mnie Kanadyjczyk – a owo Morze Śródziemne?

– Płyniemy po jego powierzchni, przyjacielu Ned.

– Czy to być może? – zawołał Conseil. – Więc tej jeszcze nocy?…

– A tak, tej jeszcze nocy, w ciągu kilkunastu minut przebyliśmy owo nieprzebyte międzymorze.

– Gadaj pan profesor zdrów, nie uwierzę – odpowiedział Kanadyjczyk.

– I źle zrobisz, mości Land – rzekłem. – Te niskie brzegi zaokrąglające się ku południowi to brzegi Egiptu.

– Głupiemu to powiedz, panie profesorze – powtórzył uparty Kanadyjczyk.

– Ależ, mój kochany – reflektował go Conseil – skoro mój pan tak twierdzi, to trzeba mojemu panu wierzyć.

– Zresztą, Ned, kapitan Nemo był tak grzeczny, że osobiście pokazywał mi swój tunel i byłem przy nim w klatce sternika, podczas gdy sam kierował „Nautilusem” w tym wąskim przesmyku.

– A co, Ned, słyszysz, co mój pan mówi?

– Mając tak dobre oczy, mój Nedzie – dodałem – możesz zobaczyć bulwary Port-Saidu, ciągnące się wzdłuż morza.

Kanadyjczyk patrzył z uwagą.

– A niechże go nie znam, waszego kapitana! – zawołał nagle. – Masz słuszność, panie profesorze, jesteśmy na Morzu Śródziemnym. Niech go licho!… Tym ci lepiej zresztą. Pogadajmyż teraz, panie, o naszych drobnych interesach, ale tak, żeby nas nikt nie słyszał.

Zrozumiałem zaraz, ku czemu zmierzał Kanadyjczyk. „W każdym razie – pomyślałem sobie – lepiej będzie pogadać z nim, skoro tego żądał” – i wszyscy trzej usiedliśmy przy latarni, gdzie byliśmy wystawieni na wilgotne bryzgi bałwanów.

– A teraz, Ned, słuchamy cię – rzekłem. – Cóżeś nam miał powiedzieć?

– Rzecz bardzo prostą – odrzekł Kanadyjczyk. – Jesteśmy teraz w Europie i nie czekając, aż spodoba się kapitanowi Nemo zawlec nas na morza biegunowe lub zaciągnąć znów do Oceanii, wolę pożegnać się z „Nautilusem”.

Przyznam się, że takie rozmowy z Kanadyjczykiem zawsze nabawiały mię kłopotu. Bynajmniej nie myślałem ograniczać wolności moich towarzyszów, a jednak wcale nie miałem ochoty opuszczać kapitana Nemo. Dzięki temu dziwnemu człowiekowi i jego maszynie codziennie uzupełniałem moje studia podmorskie i poprawiałem me dzieło o głębinach morskich, żyjąc śród tego żywiołu. Czy kiedykolwiek zdarzy mi się podobna sposobność do badania cudów oceanu? Z pewnością nigdy! Nie mogłem więc oswoić się z myślą opuszczenia „Nautilusa”, zanim się skończy cykl mych badań.

– Przyjacielu Ned – rzekłem – powiedz mi otwarcie: nudzisz się na pokładzie? Żałujesz, że los rzucił cię w ręce kapitana Nemo?

Kanadyjczyk przez kilka sekund nic nie odpowiedział, potem, założywszy ręce na piersi, rzekł:

– Otwarcie powiem, że wcale nie żałuję tej podróży pod morzami. Rad będę, żem ją odbył, ale przecież raz powinna się skończyć. Takie jest moje zdanie.

– Bądź spokojny, Ned, skończy się.

– Gdzie i kiedy?

– Gdzie? Nic nie wiem. Kiedy? Także nie wiem albo raczej przypuszczam, iż się skończy, gdy te morza nie będą już miały nic nowego do pokazania nam. Wszystko, co się zaczęło, musi mieć swój koniec na tym świecie.

– Ja myślę tak samo, jak mój pan – wtrącił Conseil – i bardzo być może, że gdy przebiegniemy wszystkie morza kuli ziemskiej, kapitan Nemo wypuści nas wszystkich trzech na wolność.

– Wypuści na wolność! – zawołał Kanadyjczyk. – Chyba wyprawi na tamten świat. Czy to chciałeś powiedzieć?

– Nie przesadzajmy, mości Ned – odezwałem się. – Nie mamy powodu obawiać się kapitana Nemo, ale też nie podzielam opinii Conseila. Poznaliśmy tajemnicę „Nautilusa” i nie sądzę, żeby kiedy jego dowódca zdecydował się wykryć ją całemu światu, wypuszczając nas na wolność.

– Ale w takim razie na cóż pan liczysz? – spytał Kanadyjczyk.

– Na pomyślne okoliczności, z których możemy skorzystać teraz tak dobrze, jak za pół roku.

– Bóg zapłać! – rzekł Ned Land. – A gdzie będziemy za pół roku? Jeśli łaska, proszę powiedzieć, panie przyrodniku.

– Może tu jeszcze, a może w Chinach. Wiadomo ci, Ned, że „Nautilus” jest szybki. Przebiega oceany jak jaskółka powietrze lub jak pociąg pośpieszny lądy. Nie obawia się mórz często zwiedzanych. Kto wie, może wkrótce zawinie do brzegów Francji, Anglii lub Ameryki, gdzie będzie można równie łatwo uciec jak tutaj.

– Panie Aronnax – odpowiedział Kanadyjczyk – pańskie dowodzenia mają tę zasadniczą wadę, że mówisz pan w czasie przyszłym: „będziemy tu, będziemy tam!”. A ja powiadam w czasie teraźniejszym: jesteśmy tu i trzeba z tego korzystać.

Logika Neda Landa przycisnęła mnie do muru i czułem, że będę pobity na tym polu. Nie wiedziałem już, co powiedzieć w swojej obronie.

– Panie przyrodniku – odezwał się znów Ned – przypuśćmy rzecz niemożliwą, że kapitan Nemo dziś jeszcze ofiaruje panu wolność. Czy ją przyjmiesz?

– Nie wiem – odpowiedziałem.

– A jeżeli doda, że propozycji, którą dziś czyni, już później nie ponowi, czy pan ją przyjmiesz?

Nic nie odpowiedziałem.

– A co sądzi o tym przyjaciel Conseil? – spytał Ned Land.

– Przyjaciel Conseil – spokojnie odpowiedział zacny chłopiec – przyjaciel Conseil nie ma nic do powiedzenia. Jest on najzupełniej bezinteresowny w tej sprawie. Jak jego pan i jego towarzysz Ned, jest on kawalerem. Ani żona, ani dzieci, ani krewni nie czekają go w kraju. Jest w służbie u swojego pana, myśli jak jego pan, mówi jak jego pan i z wielkim żalem oświadcza, że na jego głos liczyć nie trzeba, żeby sobie zapewnić większość. Dwie tylko osoby stoją przeciw sobie: jego pan z jednej, a Ned Land z drugiej strony. To powiedziawszy, przyjaciel Conseil poprzestaje na słuchaniu i gotów jest notować argumenty za i przeciw.

Mimowolnie uśmiechnąłem się, widząc, że Conseil tak najzupełniej niweczył swoją osobistość. Kanadyjczyk jednak musiał być w duchu zadowolony, że nie miał go przeciw sobie.

– A więc, panie – odezwał się Ned Land – skoro Conseil nie istnieje, dysputujmyż z sobą. Ja już powiedziałem swoje, pan mnie słyszałeś: cóż więc na to odpowiesz?

Widocznie trzeba było dać stanowczą odpowiedź, gdyż wybiegi zaczynały już we mnie wstręt budzić.

– Przyjacielu Ned – rzekłem – moja odpowiedź jest taka: masz słuszność i moje dowodzenia nie ostoją się wobec twoich. Nie trzeba liczyć na dobrą wolę kapitana Nemo. Najpospolitsza roztropność zabrania mu wypuszczenia nas na wolność. Przeciwnie, nam roztropność nakazuje korzystać z pierwszej sposobności do ucieczki z „Nautilusa”.

– Ślicznie, panie Aronnax, to się zowie mądrze mówić.

– Zrobię tylko jedną uwagę, jedyną. Sposobność powinna być przyjazna. Nasza pierwsza próba ucieczki musi się powieść, bo gdy się nie powiedzie, nie znajdziemy już drugiej sposobności, a kapitan Nemo nigdy nam nie przebaczy.

– Uwaga bardzo sprawiedliwa – odpowiedział Kanadyjczyk – stosuje się jednak do wszelkiej próby ucieczki, czy za dwa dni, czy za dwa lata. Otóż kwestia pozostaje zawsze ta sama i taka: jeśli się zdarzy przyjazna sposobność, trzeba z niej korzystać.

– Zgoda. A teraz czy zechcesz mnie objaśnić, mości Land, co rozumiesz przez przyjazną sposobność.

– Rozumiem to: gdy w noc ciemną „Nautilus” zbliży się do brzegów europejskich…

– A wtedy zechcesz ratować się wpław?

– Tak, jeśli zbliżymy się do brzegu, a statek unosić się będzie na powierzchni. Nie, jeżeli będziemy oddaleni, a okręt zanurzy się pod wodę.

– Cóż w takim razie?

– W takim razie pomyślę o opanowaniu łodzi. Wiem, jak się to robi. Wleziemy wewnątrz, usuniemy nity i wypłyniemy na powierzchnię tak, iż nawet sternik nie spostrzeże naszej ucieczki.

– Bardzo dobrze, Ned. Wypatrujże tej sposobności, ale nie zapominaj, że niepowodzenie nas zgubi.

– Nie zapomnę, panie.

– A teraz, Ned, czy chcesz wiedzieć, co myślę o twoim projekcie?

– I owszem, panie Aronnax.

– Owóż myślę, że nie zdarzy się ta przyjazna sposobność.

– A to dlaczego?

– Bo kapitan Nemo wie doskonale, iż nie wyrzekliśmy się nadziei odzyskania wolności; będzie się więc strzegł, zwłaszcza w bliskości brzegów europejskich.

– Podzielam zdanie mojego pana – rzekł Conseil.

– Zobaczymy to jeszcze – odpowiedział Ned, potrząsając głową z miną zdecydowanego człowieka.

– A teraz nie mówmy już o tym, Ned – dodałem. – Ani słowa więcej o tym przedmiocie. W dniu, w którym będziesz gotów, uprzedzisz nas, a my pójdziemy za tobą. Zdaję się zupełnie na ciebie.

Tak zakończyła się rozmowa, której późniejsze następstwa miały być bardzo poważne. Teraz muszę powiedzieć, że wypadki zdawały się potwierdzać moje przewidywania, ku wielkiemu niezadowoleniu Kanadyjczyka. Czy kapitan Nemo nie ufał nam na morzach uczęszczanych, czy też nie chciał się spotykać z licznymi okrętami wszelkich narodów prującymi wody Morza Śródziemnego? Nie wiem, ale najczęściej „Nautilus” płynął pod wodą i z dala od brzegów. Albo wynurzał się o tyle tylko, ile potrzeba było, aby klatka sternika sterczała nad powierzchnią morza, albo też zapuszczał się bardzo głęboko, na co pozwalała mu głębokość Morza Śródziemnego pomiędzy archipelagiem greckim a Azją Mniejszą, sięgająca 2 000 metrów.

Toteż dowiedziałem się o wyspie Karpatos, jednej ze Sporad – tylko z tych wierszy Wirgiliusza, które kapitan Nemo zacytował mi, kładąc palec na mapie:

Est in Carpathio Neptuni gurgite vates coeruleus Proteus 169

W istocie wyspa ta była niegdyś miejscem pobytu Proteusza, pasterza trzód Neptuna; dziś nazywa się Scarpanto i leży między Rodos i Kretą. Widziałem tylko przez szyby salonu jej granitowe podmurowanie.

Nazajutrz, dnia 14 lutego, postanowiłem poświęcić kilka godzin zbadaniu ryb archipelagu; nie wiem jednak, z jakiego powodu ściany były przez cały czas hermetycznie zamknięte. Obliczając położenie „Nautilusa”, zauważyłem, że zbliżał się do Kandii, starożytnej wyspy Krety. W chwili gdym wsiadał na pokład „Abrahama Lincolna”, cała ta wyspa powstała przeciw jarzmu tureckiemu – co jednak później się stało z owym powstaniem, najzupełniej nie wiedziałem i zapewne nie dowiedziałbym się od kapitana Nemo, który nie miał żadnych stosunków z lądem.

Nic też nie wspomniałem o tym wypadku, gdy wieczorem siedziałem z nim sam w salonie. Zresztą wydawał mi się niezwykle małomówny i zafrasowany. Później, sprzecznie ze swoimi zwyczajami, kazał otworzyć obie ściany salonu i bacznie przypatrywał się wodzie! W jakim celu? Nie mogłem odgadnąć i ze swej strony, korzystając ze sposobności, studiowałem ryby, które przesuwały się przed moimi oczyma.

161aures habent et non audient (łac.) – mają uszy, a nie słyszą. [przypis redakcyjny]
162diugoń a. dugong– piersiopławka (Halicore). [przypis redakcyjny]
163długi przeszło siedem metrów – w rzeczywistości długość ciała diugoni nie przekracza 3,3 m. [przypis edytorski]
164centnar – jednostka masy równa 112 funtom, tj. ok. 50 kg. [przypis edytorski]
165sterna nilotica – obecnie: Gelochelidon nilotica (łac.), rybitwa krótkodzioba; średni ptak wodny. [przypis edytorski]
166współcześnie – tu: jednocześnie. [przypis edytorski]
167kwadrans na jedenastą – tj. kwadrans po dziesiątej. [przypis edytorski]
168trzydzieści pięć minut na jedenastą – tj. o dziesiątej trzydzieści pięć. [przypis edytorski]
169Est in Carpathio Neptuni gurgite vates coeruleus Proteus – jest na Morzu Karpackim wieszcz Neptuna, modrooki Proteusz. [przypis redakcyjny]