Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Szybkość „Nautilusa” wzmogła się widocznie. Nabierał rozpędu. Cały kadłub jego drżał jak żywy.



Nagle krzyknąłem; poczułem uderzenie, choć stosunkowo lekkie – taka była niezmierna siła, wciskająca w okręt ostrogę „Nautilusa”. Słyszałem tarcie się i trzeszczenie. „Nautilus”, uniesiony potęgą rozpędu, przeszył cały okręt w poprzek, jak igła płótno.



Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Zrozpaczony, rozszalały, wybiegłem z mego pokoju i wpadłem do biblioteki. Był tam kapitan Nemo. Niemy, chmurny, nieubłagany, patrzył przez szybę odsłoniętą od strony okrętu.



Ogromna masa zagłębiała się pod wodę, a „Nautilus”, aby być świadkiem tego konania okrętu, razem z nim zstępował w głębiny. Widziałem o dziesięć kroków ode mnie otwarty kadłub okrętu, słyszałem, jak woda wpadała w ten otwór z łoskotem grzmotu; patrzyłem na zatapiającą się podwójną linię dział i parapetów. Pomost zapełniony był uwijającymi się czarnymi postaciami.



Woda coraz wyżej wznosiła się, zalewała już pokład. Nieszczęśliwi wdrapywali się na drabiny masztowe, czepiali się żagli, wili się pochłaniani wodą. Było to mrowisko ludzkie, zalewane znienacka napływającym na nie morzem.



Jak sparaliżowany, zesztywniały z bólu, ze zjeżonymi włosami, z zapartym oddechem, oniemiały spoglądałem przez siebie. Nieprzeparta siła przykuwała mnie do szyby.



Ogromny okręt zagłębiał się z wolna, „Nautilus” z nim razem zapadał, jakby dla podpatrzenia wszystkich jego ruchów. Nagle nastąpił wybuch. Powietrze ścieśnione wysadziło pomost okrętu, jakby się ogień dostał do składu prochu. Wskutek tego wybuchu nastąpiło tak gwałtowne parcie wody, że odsunęło „Nautilusa”. Od tej chwili nieszczęsny okręt zagłębiał się już szybko. Zatapiały się jego drabiny, potem reje, obwieszone ratującymi się ludźmi, jak gronami, na koniec wierzchołek wielkiego masztu. Wreszcie ta czarna masa zniknęła w głębinach i cała osada

219

219



osada

 – tu: załoga.



 porwana została w otchłanie wirem tworzącym się wokoło tej czeluści wodnej.



Spojrzałem na kapitana. Straszny ten wykonawca sprawiedliwości patrzył ciągle jak prawdziwy archanioł nienawiści. Gdy się wszystko skończyło, zawrócił ku drzwiom swego pokoju i wszedł do niego. Patrzyłem za nim.



Na ścianie w głębi, pod portretami jego bohaterów, ujrzałem wizerunek kobiety młodej jeszcze i dwojga małych dzieci. Kapitan Nemo wpatrywał się w nie przez czas pewien, po czym wyciągnął ku nim ręce, ukląkł i wybuchnął łkaniem.



Ostatnie słowa kapitana Nemo

Zasunięto szyby salonu, ale go nie oświetlono; w całym wnętrzu „Nautilusa” panowała ciemność i milczenie. Na głębokości stu stóp i z niesłychaną szybkością uciekał od tego miejsca zgrozy. Gdzie pędził ten człowiek po dokonaniu tej straszliwej zemsty? Na północ czy na południe?



Wszedłem do mego pokoiku, gdzie już Ned i Conseil siedzieli, milcząc. Czułem nieprzezwyciężony wstręt do kapitana Nemo. Bez względu na krzywdy, których mógł doznać od ludzi, nie miał prawa karać ich w taki sposób. I mnie zrobił jeśli nie wspólnikiem, to świadkiem swej zemsty; darować mu tego nie mogłem.



O jedenastej światło elektryczne pokazało się znowu. Poszedłem do salonu; nie było tam nikogo. Narzędzia żeglarskie wskazywały, że „Nautilus” sunął z szybkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, to na powierzchni, to na trzydzieści stóp pod wodą. Płynęliśmy Kanałem Kaletańskim ku morzom północnym, a zawsze z równie gwałtownym pośpiechem.



Zaledwie można było dostrzec w przelocie długonose żarłacze, młoty, psy morskie, wielkie orły morskie, tłumy koników morskich podobnych z kształtu do koników szachowych, węgorzy wijących się jak ogniste pręty w ogniach sztucznych, całe armie krabów płynących z założonymi na pancerz kleszczami, na koniec gromady delfinów płynących szybko, jakby chciały prześcignąć „Nautilusa”. Zaledwie to wszystko można było dostrzec; ale ani myśleć o przypatrywaniu się, o klasyfikowaniu.



Do wieczora jużeśmy przelecieli dwieście mil Atlantyku. Mrok zapadał, a morze zatonęło w ciemności, którą dopiero miał rozjaśnić księżyc. Powróciłem znów do mego pokoiku i położyłem się, ale zasnąć nie mogłem; prześladowała mnie zmora strasznej sceny zniszczenia.



Od tego dnia okropnego pędziliśmy ciągle, Bóg wie przez jakie okolice, a zawsze w mgłach podbiegunowych. Być może, że „Nautilus” zawitał w stronę Spitsbergenu lub Nowej Ziemi; że przebiegał mało znane okolice Morza Białego i mniej jeszcze znane wybrzeża na północy Azji, Zatokę Obską, Archipelag Larrowa. Nie wiem, bo już nie obliczałem upływającego czasu. Pozatrzymywano zegary na statku. Zdawało się, że już noc i dzień nie następują po sobie, jak to bywa istotnie w okolicach podbiegunowych.



Czułem się wciągnięty w tę dziedzinę dziwną, w której obracała się z takim upodobaniem wyobraźnia Edgara Poe. Zdawało mi się, że lada chwila ujrzę owego bajecznego Gordona Pyma, „tę zakwefioną postać ludzką, potężniejszą niż którykolwiek z mieszkańców Ziemi, rzuconą w poprzek katarakty broniącej przystępu do bieguna”. Przypuszczam, ale może się mylę, żeśmy się tak awanturowali ze dwa tygodnie, a może i więcej – i nie wiem, jak długo byśmy i gdzie tak pędzili, gdyby nie katastrofa, która skończyła naszą podróż. O kapitanie Nemo ani o jego pomocniku nic nie było słychać. Nawet żaden z ludzi należących do załogi nie pokazywał się ani na chwilę. „Nautilus” trzymał się prawie ciągle pod wodą, a gdy wypływał dla odświeżenia powietrza, otwory odmykały się i zamykały automatycznie, za pomocą odpowiedniego mechanizmu. Nikt nie myślał o oznaczeniu miejsca, w którym byliśmy; toteż i ja nie wiedziałem, gdzie jesteśmy.



I nasz Kanadyjczyk wyczerpał już swą cierpliwość i swoją energię; nie pokazywał się także. Conseil nie mógł z niego wydobyć ani jednego wyrazu i obawiał się, aby sobie Ned nie odebrał życia pod wpływem nostalgii, to jest tęsknoty do stron rodzinnych. Pilnował go więc z prawdziwym poświęceniem.



Naturalnie, że życie w takich warunkach było nie do zniesienia.



Wczesną godziną pewnego dnia, którego daty nie umiem powiedzieć, zasnąłem snem chorobliwym i męczącym. Obudził mnie Ned pochylony nade mną i szepcący mi do ucha:



– Uciekniemy, panie.



– Kiedy? – zapytałem.



– Przyszłej nocy. Zdaje się, że na statku nikt już nas nie pilnuje. Jakieś odrętwienie ogarnęło wszystkich. Czy pan będzie gotów?



– Będę; ale gdzież my teraz jesteśmy?



– Dostrzegłem dziś z rana we mgle jakiś ląd, może o dwadzieścia mil od nas na zachód.



– Cóż to za ląd?



– Nie wiem, ale niech będzie, jaki chce, uciekniemy ku niemu.



– Dobrze, Ned; tak, umkniemy tej nocy jeszcze, choćbyśmy potonąć mieli.



– Morze jest niespokojne, wiatr mocny; ale nie przestrasza mnie przebycie dwudziestu mil w lekkim czółnie „Nautilusa”. Jużem tam poprzenosił tajemnie nieco żywności i kilka butelek wody. Zresztą, jeśli mi kto zechce przeszkadzać, będę z nim walczył; zabić się dam, a nie zostanę.



– Umrzemy razem, kochany Nedzie!



Zdecydowany byłem na wszystko. Gdy Kanadyjczyk odszedł, wyszedłem na platformę, mogąc się zaledwie na niej utrzymać z powodu gwałtownego uderzenia fal w statek. Niebo było zasłane ciężkimi chmurami; że jednak ziemia była w owej mgle, a my od niej byliśmy niedaleko, trzeba było uciekać. Należało nie tracić ani dnia, ani godziny.



Powróciłem do salonu, pragnąc i lękając się zarazem spotkania z kapitanem, chcąc i nie chcąc go widzieć. Cóż bym mu powiedział? A czy mogłem ukrywać przed nim mimowolny wstręt, jaki czułem do niego? Nie, lepiej już było nie spotkać się z nim, zapomnieć go! A jednak!…



Jakże mi długi zdawał się ten dzień, ten ostatni dzień, który miałem spędzić na „Nautilusie”! Byłem ciągle sam, bo Ned Land i Conseil nie mówili ze mną z obawy, żeby się nie zdradzić. O szóstej zjadłem obiad, choć nie byłem głodny. Przezwyciężyłem wstręt do jedzenia, nie chcąc się osłabić. O wpół do siódmej przyszedł do mnie Ned i rzekł:



– Nie zobaczymy się już przed chwilą ucieczki. O dziesiątej księżyc jeszcze nie wzejdzie; skorzystamy z ciemności. Przyjdź pan do czółna; ja i Conseil już tam będziemy.



I wyszedł, nie czekając odpowiedzi.



Chciałem wiedzieć, w jakim kierunku płynął „Nautilus” i poszedłem do salonu. Płynęliśmy na północ, cokolwiek ku wschodowi, z przerażającą szybkością i w głębokości pięćdziesięciu metrów.



Po raz ostatni rzuciłem okiem na cuda przyrody, na bogactwa sztuki nagromadzone w tym muzeum; na ten zbiór niezrównany, a przeznaczony na to, żeby zginąć kiedyś w przepaściach morskich z tym, który go zgromadził. Usiłowałem sobie utrwalić w pamięci obraz tego wszystkiego; przesiedziałem więc tam z godzinę, przepatrując przy blasku światła elektrycznego skarby osłonięte szkłami. Po skończeniu tego przeglądu, powróciłem do siebie.



Przywdziałem tam mocne odzienie marynarskie, pozbierałem swoje notatki i umieściłem je na sobie. Serce biło mi gwałtownie; zaledwie zdołałem uderzenia jego powściągnąć. Niezawodnie, gdyby kapitan Nemo zobaczył mnie w owej chwili, niepokój mój nie uszedłby jego oka.



Co on też teraz robi? Słuchałem pode drzwiami jego pokoju. Odgłos kroków doleciał mych uszu. Więc on tam był, nie położył się! Co chwila zdawało mi się, że wyjdzie do mnie i zapyta, dlaczego chcę uciekać. Ciągły niepokój mną miotał, a zwiększyła go jeszcze moja wyobraźnia. Do tego doszło nareszcie, żem sobie powiedział, iż lepiej już wejść do niego, spojrzeć mu oko w oko i pokazać mu gestem i spojrzeniem, że się go nie obawiam.



Była to myśl szaleńca. Na szczęście powściągnąłem się i poszedłem położyć się na łóżku, aby się uspokoić. Jakoż drżenie ciała ustało, ale w podnieconym mózgu przesuwały się szybko jedne po drugich obrazy wrażeń doznanych podczas mego pobytu na „Nautilusie”. Przypomniałem sobie wszystkie moje miłe i niemiłe przygody od chwili, gdym spadł z „Abrahama Lincolna”: polowanie podmorskie, Cieśninę Torresa, ugrzęźnięcie na skałach, cmentarz koralowy, sueskie przejście podziemne, wyspę Santorin, nurka kreteńskiego, Zatokę Vigo, Atlantydę, ławicę lodową, biegun południowy, zamknięcie pod lodami, walkę z głowonogami, burzę na Golf-Streamie, „Mściciela” i tę straszną scenę z okrętem zatopionym wraz z jego załogą!… Wszystkie te wypadki przesuwały się w mej myśli jak tło dekoracyjne w teatrze. Na tym tle dziwacznym wyrastał kapitan Nemo na olbrzyma; osobistość jego uwydatniała się i zdawała się nadludzką. To chyba nie był mój bliźni, jeno twór wód, geniusz morski!

 



Było już wpół do dziesiątej. Musiałem sobie głowę ściskać obiema rękami, żeby mi nie pękła; zamknąłem oczy; nie chciałem więcej myśleć o widziadłach. Jeszcze pół godziny trzeba było czekać! Pół godziny, przez które można było oszaleć.



W tej chwili posłyszałem odgłos organów, smutną i chwiejną harmonię, której wtórował śpiew nieopisany; istna skarga duszy, pragnącej się wyrwać ze swych śmiertelnych więzów. Słuchałem wszystkimi zmysłami, oddychając zaledwie, zatopiony również, jak kapitan Nemo, w ekstazie muzycznej, unoszącej umysł poza granice tego świata.



A tymczasem dziesiąta miała już wybić; trzeba było opuścić mój pokój i połączyć się z towarzyszami. Nie było co się ociągać, choćby kapitan Nemo miał mi drogę zastąpić.



Otworzyłem drzwi ostrożnie, a jednak zdawało mi się, że skrzypnęły okropnie, może tylko w mej wyobraźni. Posuwałem się, macając, po ciemnych korytarzach „Nautilusa”, zatrzymując się co chwila, żeby powściągnąć uderzenia serca.



Przybyłem do drzwi salonu i otworzyłem je jak mogłem najostrożniej. W salonie ciemno było najzupełniej. Akordy brzmiały z cicha. Kapitan Nemo był więc tam ciągle, ale mnie nie widział. Myślę, że nie byłby mnie zobaczył, nawet przy pełnym świetle, tak był zatopiony sam w sobie.



Poczołgałem się po kobiercu, zaścielającym podłogę, strzegąc się dotknąć czegokolwiek, żeby jaki odgłos nie zdradził mej obecności. Potrzebowałem całych pięciu minut do przebycia w ten sposób salonu i dostania się do drzwi prowadzących do biblioteki. Jużem je miał otworzyć, gdy westchnienie kapitana przybiło mnie do miejsca. Zrozumiałem, że się podnosi. Dojrzałem go nawet, bo cienki promyk światła z biblioteki przeciskał się do salonu. Kapitan zwrócił swe kroki w moją stronę; ręce miał skrzyżowane na piersiach, sunął raczej milcząco niż szedł – jak widziadło. Z piersi jego przytłumione dobywały się łkania. I słyszałem, jak wyszeptał kilka wyrazów, ostatnich, jakie z ust jego do moich uszu dojść miały:



– Boże wszechmocny! Dosyć, dosyć…



Byłoż to wyznanie zgryzoty trapiącej sumienie tego człowieka?



Przerażony, wsunąłem się pośpiesznie do biblioteki, a stamtąd pobiegłem ku głównym schodom i górnym korytarzem przeszedłem do czółna. Dostałem się do niego otworem w ścianie „Nautilusa”; moi towarzysze już tam byli.



– Prędzej, prędzej! – zawołałem.



– Zaraz – odpowiedział Kanadyjczyk.



Zamknęliśmy najpierw otwarty bok „Nautilusa” i przykręciliśmy śruby obcęgami, w które się Ned Land zaopatrzył. Dno czółna także zamknęliśmy starannie i zaczęliśmy odczepiać haki przytrzymujące je przy „Nautilusie”.



Nagle jakiś hałas dał się słyszeć wewnątrz statku. Głosy jakieś rozprawiały żywo. Co to mogło być! Czy spostrzeżono naszą ucieczkę? Poczułem, że mi Ned Land podsuwał do ręki sztylet.



– Tak – szepnąłem – będziemy umieli umrzeć!



Kanadyjczyk przestał odczepiać czółno, gdy wtem jeden jedyny wyraz, wyraz straszny, dwadzieścia razy powtarzany, wytłumaczył mi powód zamieszania wewnątrz statku. Nie o nas to załoga myślała w owej chwili.



– Maelstrom, Maelstrom!… – oto był ten wyraz.



Maelstrom! Nie było straszniejszego dla nas wyrazu; znaczył on bowiem, żeśmy się znajdowali z najniebezpieczniejszej okolicy Morza Norweskiego. Czyżby w chwili, gdyśmy mieli odpiąć nasze czółno, „Nautilus” wpadł w tę wirową czeluść?…



Wiadomo, że podczas przypływu morza wody zaciśnięte między wyspami Ferraer i Loffoden parte są prądem, którego gwałtowności nic się oprzeć nie zdoła. Powstaje stąd wir, z którego żaden jeszcze okręt nie wyszedł. Fale olbrzymie walą się ze wszystkich stron do jednego punktu i wpadają w przepaść zwaną „pępkiem oceanu”. Siła jego przyciągająca sięga na piętnaście kilometrów wokoło – a nie tylko wessane tam bywają okręty, ale i wieloryby, i białe niedźwiedzie północne.



W ten to odmęt wprowadził kapitan Nemo swój statek może przypadkiem, może umyślnie. „Nautilus” zaczął obiegać koło coraz mniejsze – a z nim i czółno nieodczepione jeszcze od jego boku. Czułem, że mnie napada chorobliwy zawrót głowy taki sam, jakiego się doznaje po długim obracaniu się w kółko. Straszne było nasze przerażenie; krew przestała w nas krążyć, czynność nerwów ustała, zlewały nas poty zimne, śmiertelne.



Ryk wód straszny rozlegał się na kilka mil wokoło! Wody rozbijały się o ostre skały z łoskotem przerażającym. Tam najtwardsze przedmioty muszą się skruszyć, a pnie drzew wychodzą z tego wiru tak podarte, że Norwegowie mówią o nich, iż się „w futra poubierały”.



Miotani niezmierną siłą, w okropnym byliśmy położeniu. „Nautilus” zdawał się bronić jak człowiek; muskuły jego stalowe trzeszczały. Niekiedy stawał pionowo jak koń, co dęba staje – a my z nim razem.



– Trzymajmy się tęgo – rzekł Ned – i pozakręcajmy mutry przy śrubach; w połączeniu z „Nautilusem” możemy jeszcze być oca…



Nie skończył wyrazu, gdy coś trzasło okropnie; mutry puściły, a czółno wyrwane ze swego łożyska w boku „Nautilusa” jak kamień wyrzucony z procy wpadło w sam środek wiru. Ja uderzyłem głową o jakiś żelazny przedmiot i straciłem przytomność.



Zakończenie

Tu był koniec naszej podróży podmorskiej. Co się działo z nami tej nocy, jakim sposobem czółno nasze wydobyło się ze strasznego wiru Maelstromu, jak ja, Ned i Conseil wyszliśmy cało z tej otchłani, nie umiem opowiedzieć. Gdym odzyskał zmysły, leżałem w chacie rybaka na jednej z wysp Loffoden; moi dwaj towarzysze cali i zdrowi byli przy mnie i trzymali mnie za ręce. Uściskaliśmy się serdecznie.



Nie było co myśleć o natychmiastowym powrocie do Francji, bo komunikacje między północnymi stronami Norwegii a południem Europy bardzo były rzadkie. Trzeba było czekać na statek parowy, który co pół miesiąca nawiedza tamte strony.



Tam więc, pośród zacnych ludzi, którzy nas przygarnęli, przeglądam moje notaty. Są one bardzo wiernie spisane; nie brakuje ani jednego faktu, ani jeden szczegół nie jest przesadzony. Jest to wierne opowiadanie tej nieprawdopodobnej wyprawy w głębię wód niedostępną człowiekowi, którą postęp uprzystępni kiedyś dla wszystkich.



Czy mi kto uwierzy? Nie wiem – zresztą, mało mnie to obchodzi. Wystarczy mi, że mam prawo mówić o morzach, pod którymi w niespełna dziesięć miesięcy przepłynąłem dwadzieścia tysięcy mil, odbyłem podróż podmorską naokoło świata i obejrzałem podczas niej cuda oceanu Spokojnego, Indyjskiego, mórz: Czerwonego i Śródziemnego, Atlantyku oraz mórz podbiegunowych na południu i na północy.



Co się stało z „Nautilusem”? Czy oparł się gwałtownym uściskom Maelstromu? Czy kapitan Nemo żyje, czy dopełnia jeszcze po morzach straszliwego swego odwetu lub też poprzestał na ostatnich ofiarach? Być może, że fale morskie wyrzucą kiedyś rękopis, w którym złożył historię swego życia; może się świat dowie o prawdziwym nazwisku tego człowieka, a narodowość zaginionego statku może nam odkryje narodowość kapitana Nemo.



Spodziewam się, że tak będzie. Mam nadzieję, że potężny „Nautilus” zwyciężył morze w najstraszniejszej jego otchłani, że przetrwał to, czego żaden okręt przetrwać nie zdołał. Jeśli tak jest, jeśli kapitan Nemo żegluje jeszcze po morzach, które mu są przybraną ojczyzną, oby uczucie zemsty wygasło w dzikim jego sercu! Oby ją wygoniło z jego myśli rozglądanie się w tylu cudach! Wykonawca sprawiedliwości niech ustąpi miejsca uczonemu dokonywającemu spokojnych poszukiwań podmorskich. Jeśli los jego jest niezwykły, to i wspaniały zarazem. Sam to osobiście pojąłem podczas dziesięciomiesięcznego, nadnaturalnego prawie mego istnienia.


<