Za darmo

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nazajutrz, 21 marca, wyszedłszy o piątej z rana na platformę, zastałem już kapitana Nemo.

– Wypogadza się trochę – zauważył – dodaje mi to otuchy. Po śniadaniu wybierzemy się na ląd dla wyszukania dogodnego miejsca do obserwacji.

Gdy na tym stanęło, poszedłem zobaczyć się z Nedem Landem. Chciałem go wziąć z sobą. Uparty Kanadyjczyk odmówił i przekonałem się, że jego posępna małomówność i zły humor z każdym dniem wzrastały. Tym razem jednak zaciętość owa nie bardzo mnie gniewała. W rzeczy samej za wiele było fok na lądzie i nie należało wystawiać niebacznego myśliwca na taką pokusę.

Po śniadaniu udałem się na ląd. „Nautilus” posunął się przez noc jeszcze o parę mil. Znajdował się teraz na pełnym morzu, o dobrą milę od brzegu, nad którym górował spiczasty cypel czterystu do pięciuset metrów wysokości. Łódź niosła wraz ze mną kapitana Nemo, dwu ludzi z osady i narzędzia: to jest chronometr, lunetę i barometr.

Przez drogę widziałem znaczną liczbę wielorybów należących do trzech gatunków właściwych morzom południowym, jako to: wieloryb wolny, czyli angielski right whale niemający grzbietnej płetwy, mumpback, wieloryb płetwiasty z pomarszczonym brzuchem, z szerokimi białawymi płetwami – i finback, ciemno-żółtawy, najzwinniejszy z wielorybowych. Potężny ten zwierz daje się słyszeć z daleka, wyrzucając na znaczną wysokość słupy wody i pary na kształt kłębów dymu. Różne gatunki tych ssących igrały gromadnie w spokojnych wodach i przekonałem się, że ta kotlina bieguna południowego służyła za schronienie rybokształtnym ściganym zbyt zawzięcie przez myśliwych195.

Zauważyłem także długie, białawe sznury salp, pewnego rodzaju skupionych mięczaków, oraz duże meduzy kołyszące się na falach.

O godzinie dziewiątej przybiliśmy do brzegu. Niebo wyjaśniło się. Chmury zbiegały na południe. Mgły pierzchały znad chłodnej powierzchni wód. Kapitan Nemo zwrócił się ku cyplowi, chcąc go zapewne użyć na obserwatorium. Wejście nań było trudne, po ostrych kawałach lawy i pumeksu, wśród atmosfery przesyconej częstokroć siarkowymi wyziewami dymnic. Kapitan, jak na człowieka odwykłego od stąpania po ziemi, wdzierał się na najspadzistsze pochyłości ze zwinnością i lekkością, której nie mogłem sprostać, a której by pozazdrościł mu nawet strzelec kozic.

Potrzebowaliśmy dwu godzin, by wejść na szczyt tego cypla w połowie porfirowego, w połowie bazaltowego. Stamtąd wzrok nasz ogarnął rozległe morze, ku północy wyraźnie rysując na tle nieba krańcową swą linię. U stóp naszych pola olśniewającej białości; nad głowami blady błękit oczyszczony z chmur. W północnej stronie tarcza słoneczna jak kula ognista, przecięta już ostrzem widnokręgu. Z łona wód wzbijały się setki wspaniałych wytrysków. W dali „Nautilus” niby uśpiony wieloryb. Za nami, na południe i wschód niezmierzony obszar ziemi, chaotyczne nagromadzenie skał i lodów, których końca nie można było dojrzeć.

Kapitan Nemo, przybywszy na wierzchołek cypla, oznaczył starannie jego wysokość za pomocą barometru – gdyż należało uwzględnić ją przy obserwacji.

Trzy kwadranse na dwunastą196 słońce, widziane wtedy tylko przez załamanie się światła, ukazało się jak tarcza złocista, rzucając ostatnie promienie na ten ląd opuszczony, na morza, na których człowiek nigdy jeszcze nie postał.

Kapitan Nemo zaopatrzony w lunetę z mikrometrem nitkowym, który za pomocą zwierciadła usuwał wpływ refrakcji, obserwował gwiazdę zachodzącą z wolna pod widnokrąg, po wydłużonej bardzo spiralnej. Trzymałem chronometr. Serce gwałtownie mi biło. Jeżeli zniknięcie połowy tarczy słonecznej przypadnie jednocześnie z południem na chronometrze, jesteśmy u samego bieguna.

– Południe! – zawołałem.

– Biegun południowy! – odpowiedział kapitan Nemo poważnym głosem, podając mi lunetę, która pokazywała gwiazdę dzienną przeciętą przez poziom na dwie równe części.

Widziałem, jak ostatnie jej promienie uwieńczyły cypel, a potem ciemność zaczęła z wolna wstępować na jego pochyłości.

W tej chwili kapitan Nemo, kładąc mi rękę na ramieniu, rzekł:

– Panie, w 1600 r. Holender Gheritk uniesiony przez prądy i burze dotarł do 64° szerokości południowej i odkrył Nową Szetlandię. W r. 1773, dnia 17 stycznia, sławny Cook, posuwając się po trzydziestym ósmym stopniu długości, przybył pod 67° 30' szerokości, a 30 stycznia 1774 r. dosięgnął po sto dziesiątym stopniu długości 71° 15' szerokości. W roku 1819 Rosjanin Bellinghausen znalazł się na sześćdziesiątym dziewiątym równoleżniku, a w r. 1821 na sześćdziesiątym szóstym pod 111° długości zachodniej. W r. 1820 Anglik Brunsfield zatrzymany został na sześćdziesiątym piątym stopniu. Tegoż roku Amerykanin Morrel, którego sprawozdania są wątpliwe, posuwając się w górę po czterdziestym drugim stopniu długości, odkrył wolne morze pod 70° 14' szerokości. W r. 1825 Anglik Powell nie mógł przedostać się poza sześćdziesiąty drugi stopień. W tymże roku prosty poławiacz fok, Anglik Weddel, dotarł do 72° 14' szerokości pod trzydziestym piątym stopniem długości i aż do 74° 15' pod trzydziestym szóstym długości. W roku 1829 Anglik Forster, dowódca „Chanticleera” objął w posiadanie kontynent południowy pod 63° 26' szerokości i 66° 26' długości. W roku 1831 Anglik Biscoë odkrył 1 stycznia ziemię Enderby pod 68° 50' szerokości; 5 lutego 1832 Ziemię Adelajdy pod 67° szerokości, a 21 lutego Ziemię Grahama pod 64° 45' szerokości. W roku 1838 Francuz Dumont d'Urville zatrzymany przez kry pod 62° 57' szerokości, oznaczył Ziemię Ludwika Filipa; w dwa lata później, przy nowym zboczeniu na południe, nadał nazwę Ziemi Adeli, a w osiem lat potem pod 64° 40' Wybrzeżu Klary. W roku 1838 Anglik Wilkes posunął się do sześćdziesiątego dziewiątego równoleżnika pod setnym stopniem długości. W roku 1839 Anglik Balleny odkrył Ziemię Sabrina na granicy koła biegunowego. Na koniec w roku 1842 Anglik James Ross na statkach „Erebus” i „Terror” odkrył 12 stycznia pod 76° 56' szerokości 171° 8' długości wschodniej Ziemię Wiktorii; 23 tegoż miesiąca oznaczył siedemdziesiąty czwarty równoleżnik, najwyższy z osiągniętych dotąd punktów; 27 stycznia był pod 76° 8', a 28 pod 77° 32', 2 lutego pod 78° 4'; a w 1842 roku wrócił pod siedemdziesiąty pierwszy stopień, przez który nie mógł przejść. Ja zaś, kapitan Nemo, 21 marca 1868 roku dotarłem do bieguna południowego pod dziewięćdziesiątym stopniem i obejmuję w posiadanie te strony globu, dorównywające szóstej części znanych lądów.

– W czyim imieniu, kapitanie?

– W moim własnym, panie Aronnax.

To mówiąc, kapitan Nemo rozwinął czarną flagę z wyhaftowaną złotem literą N. Potem, zwróciwszy się ku dziennej gwieździe, której ostatnie promienie muskały widnokrąg morza – zawołał:

– Żegnaj mi, słońce! Zniknij, promienna gwiazdo! Zajdź pod to wolne morze i niechaj noc sześciomiesięczna roztoczy swe cienie nad moją nową dziedziną.

Nieszczęście czy wypadek?

Nazajutrz, 22 marca, o szóstej z rana zaczęto przygotowania do odjazdu. Ostatnie światełka zmierzchu rozpływały się w ciemnościach nocy. Zimno było dotkliwe. Konstelacje błyszczały nadzwyczaj świetnie. Na zenicie jaśniał ów przecudny Krzyż Południowy, gwiazda biegunowa stref południowych.

Termometr wskazywał dwanaście stopni poniżej zera, a powiew wiatru ostro dojmował. Kry były coraz gęstsze na wolnych wodach. Morze zdawało się zewsząd zamarzać. Liczne czarniawe płaty rozpostarte po jego powierzchni zapowiadały rychłe tworzenie się nowych lodów. Widocznie kotlina południowa zamarznięta w ciągu sześciomiesięcznej zimy, była całkiem niedostępna. Co się działo w tym czasie z wielorybami? Bez wątpienia, wędrując pod lodem, szukały znośniejszych mórz. Foki i morsy, przywykłe żyć w najostrzejszych klimatach, pozostawały w owych zlodowaciałych przestworzach. Wiedzione instynktem ryją sobie w polach lodowych otwory i podpływają do nich, aby odetchnąć powietrzem. Gdy ptactwo wygnane zimnem odleci na północ, wtedy te ssaki wodne zostają same jedne panami lądu biegunowego.

Wszelako zbiorniki wody zostały wypełnione i „Nautilus” powoli się zanurzał. W głębokości tysiąca stóp stanął; śruba jego zaczęła rozbijać wodę i posuwał się prosto na północ z prędkością piętnastu mil morskich na godzinę. Ku wieczorowi płynął już pod niezmierzoną skorupą lodowiska.

Osłony na szybach salonu były przez ostrożność zamknięte, bo pudło „Nautilusa” mogło uderzyć o jaką zatopioną bryłę lodu. Toteż spędziłem ten dzień na porządkowaniu notatek. Umysł mój zajęty był całkiem wspomnieniami bieguna. Dotarliśmy do tego niedostępnego punktu bez niebezpieczeństw, jak gdyby nasz pływający wagon sunął po szynach kolei żelaznej. A teraz naprawdę zaczynał się powrót. Czy i on także gotuje mi podobne niespodzianki? Mniemałem, że tak będzie, albowiem szereg cudów morskich jest nieskończony! Wszakże od półszósta197 miesiąca, jak trwała nasza podróż, przebyliśmy czternaście tysięcy mil francuskich – a na przestrzeni tej, dłuższej od ziemskiego równika, ileż to ciekawych lub strasznych zdarzeń zachwycało nas w drodze: polowanie w lasach Crespo, osiądnięcie na mieliźnie w Cieśninie Torresa, cmentarz koralowy, połów pereł na Cejlonie, Arabian Tunnel, ognie Santorynu, miliony zatoki Vigo, Atlantyda, biegun południowy! Podczas nocy wszystkie te wspomnienia, przechodząc z marzenia w marzenie, nie pozwoliły mózgowi memu zdrzemnąć się ani na chwilę.

 

O trzeciej z rana zbudziło mnie gwałtowne wstrząśnięcie. Podniósłszy się na łóżku, przysłuchiwałem się wśród ciemności, gdy nagle zostałem rzucony na środek pokoju. Oczywiście „Nautilus”, uderzywszy o dno morza, znacznie pochylił się na bok.

Trzymając się przepierzenia, powlokłem się przez podłużne korytarze do salonu z oświetlonym sufitem. Sprzęty były powywracane. Szczęściem, oszklone szafy silnie przymocowane do podłogi pozostały nieuszkodzone. Obrazy na prawej ścianie skutkiem zmiany położenia statku przyległy szczelnie do obicia, na lewej zaś odstawały przy dolnej ramie o całą stopę. „Nautilus” był więc pochylony na prawy bok, a co więcej zupełnie nieruchomy.

Wewnątrz słyszałem szelest kroków i pomieszane głosy; ale kapitan Nemo nie pokazał się. W chwili, gdym miał opuścić salon, weszli Ned Land i Conseil.

– Co się stało? – żywo zawołałem.

– Chciałem się właśnie pana o to zapytać – odpowiedział Conseil.

– Do tysiąca diabłów! – krzyknął Kanadyjczyk – wiem ja dobrze, co się stało. „Nautilus” uderzył o dno morskie, a wnosząc z jego położenia, nie sądzę, żeby się teraz tak łatwo wywinął jak pierwszym razem w Cieśninie Torresa.

– Ale przynajmniej – zapytałem – czy powróci na powierzchnię morza?

– Nie wiemy – odparł Conseil.

– Łatwo się o tym przekonać – rzekłem.

Poradziłem się manometru. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, wskazywał głębokość trzystu sześćdziesięciu metrów.

– Co to ma znaczyć? – zawołałem.

– Trzeba się spytać kapitana Nemo – doradzał Conseil.

– Ale gdzież go szukać? – wtrącił Ned Land.

– Chodźcie za mną – rzekłem.

Wyszliśmy z salonu. W bibliotece nie było nikogo. Przypuszczałem, że kapitan Nemo musi się znajdować w klatce sternika. Najlepiej więc było zaczekać. Wróciliśmy wszyscy trzej do salonu.

Pominę milczeniem złorzeczenia Kanadyjczyka. Zaiste, wyborny miał powód do uniesień. Pozwoliłem mu wyładowywać gniew swój do woli, nic nie odpowiadając.

Znajdowaliśmy się w tym stanie ze dwadzieścia minut, usiłując pochwycić najmniejszy szelest, rozchodzący się wewnątrz „Nautilusa”, gdy wszedł kapitan Nemo. Zdawał się nas nie widzieć. Twarz jego, zwykle tak obojętna, zdradzała pewien niepokój. Popatrzywszy uważnie na busolę i manometr, dotknął palcem punktu mapy półkuli ziemi w tym miejscu, które wyobrażało morza południowe. Nie chciałem mu przerywać. Dopiero po kilku chwilach, kiedy odwrócił się do mnie – rzekłem, zwracając teraz przeciw niemu wyrażenie, którego użył w Cieśninie Torresa.

– Wypadek, kapitanie?

– Nie, panie – odpowiedział – tym razem nieszczęście.

– Poważne?

– Może.

– Czy w tej chwili grozi nam niebezpieczeństwo?

– Nie.

– „Nautilus” osiadł na dnie?

– Tak.

– A to z powodu?…

– Kaprysu natury, nie zaś nieświadomości ludzi. Ani jeden błąd nie został popełniony w naszych obrotach. Zresztą trudno przeszkodzić skutkom prawa równowagi. Można walczyć z prawami ludzkimi, lecz nie opierać się prawom przyrodzonym.

Dziwną doprawdy chwilę wybrał kapitan Nemo na te uwagi filozoficzne. W rezultacie – odpowiedź jego nic mi nie objaśniła.

– Czy mógłbym wiedzieć, panie – zapytałem – jaka jest przyczyna tej przygody?

– Przewróciła się – odparł – ogromna bryła, cała góra lodu. Gdy lodowce topnieją od dołu pod wpływem cieplejszych warstw wody lub kruszą się tam, uderzając jedne o drugie, wówczas podnosi się ich środek ciężkości, wobec czego przechylają się i w końcu wywracają koziołka. Oto, co się teraz przytrafiło. Jedna z takich brył, wywracając się, uderzyła w „Nautilusa” płynącego pod wodą. Potem, wślizgnąwszy się pod pudło, unosząc go w górę z nieprzepartą siłą, wprowadziła na mniej zwarte pokłady, gdzie obecnie leży na prawym boku.

– A czy nie można wyswobodzić „Nautilusa”, wypróżniając zbiorniki, by tym sposobem przywrócić mu równowagę?

– To właśnie w tej chwili się robi. Może pan słyszeć działanie pomp. Spojrzyj pan na wskazówkę manometru: widać na niej, że „Nautilus” się podnosi, ale razem z nim podnosi się i lodowiec – i jeżeli jaka przeszkoda nie powstrzyma jego ruchu do góry, to położenie nasze się nie zmieni.

W istocie „Nautilus” pochylony był ciągle na prawy bok. Wyprostowałby się bez wątpienia, gdyby lodowiec się zatrzymał. W takim razie jednak, kto wie, czybyśmy nie uderzyli o spodnią powierzchnię lodowiska; czybyśmy nie zostali straszliwie ściśnięci pomiędzy dwiema warstwami lodów?

Rozmyślałem nad wszelkimi następstwami tego położenia. Kapitan Nemo nie przestawał obserwować manometru. „Nautilus” od chwili uderzenia lodowca podniósł się blisko o sto pięćdziesiąt stóp, ale zachowywał ciągle jednakowy kąt nachylenia.

Nagle lekki ruch dał się uczuć w pudle. Znać było, że „Nautilus” z wolna się prostuje. Przedmioty zawieszone w salonie nabierały widocznie normalnego położenia. Ściany zbliżały się do pionu. Żaden z nas nie wyrzekł słowa. Z bijącym sercem uważaliśmy, czuliśmy to podnoszenie się statku. Podłoga wracała pod naszymi stopami do poziomu. Upłynęło tak z dziesięć minut.

– Wyprostowaliśmy się wreszcie! – zawołałem.

– Tak – rzekł kapitan Nemo, zwracając się ku drzwiom salonu.

– Lecz czy będziemy mogli płynąć?

– Zapewne – odpowiedział – gdyż zbiorniki nie są jeszcze wypróżnione, a po zupełnym ich wypróżnieniu „Nautilus” powinien wrócić na powierzchnię morza.

Kapitan wyszedł i wkrótce poznałem, że powstrzymano z jego rozkazu podnoszenie się „Nautilusa”. W rzeczy samej byłby niedługo uderzył o spód lodowiska; lepiej więc było utrzymać go między dwoma lodami.

– Ślicznieśmy się z tego wywinęli! – rzekł Conseil.

– Tak – odparłem. – Mogliśmy zostać zgnieceni lub co najmniej uwięzieni przez lody. Wówczas z braku powietrza do oddychania… Tak, ślicznieśmy się wywinęli!

– Jeżeli tylko na tym się skończy – mruknął Ned Land.

Nie chciałem zaczynać z Kanadyjczykiem bezużytecznego sporu i nic mu nie odpowiedziałem. Zresztą w tejże chwili otworzyły się klapy i światło z zewnątrz rozlało się po salonie przez odsłonięte szyby.

Byliśmy, jak już powiedziałem, otoczeni zewsząd wodą. Ale po obu bokach „Nautilusa” sterczała w odległości dziesięciu metrów olśniewająca ściana lodu. W górze i pod spodem podobna ściana. W górze, bo spodnia powierzchnia lodowiska rozpościerała się jak niezmierzony pułap; pod spodem, bo wywrócony lodowiec, osuwając się z wolna, znalazł po bokach dwa punkty oparcia, które utrzymywały go w tym położeniu. „Nautilus” został tedy uwięziony w istotnym tunelu lodowym szerokości około dwudziestu metrów i wypełnionym spokojną wodą. Łatwo mu więc było wyjść z niego, posuwając się albo naprzód albo w tył i odzyskać o kilkaset metrów poniżej wolne przejście pod lodowiskiem.

Świetlny pułap zagasł, a jednak salon oświetlony był silną jasnością; potężny bowiem odblask ścian lodowych odbijał gwałtownie snopy światła pochodzące z latarni! Nie zdołam opisać efektu promieni Volty na te ogromne bryły o dziwacznych kształtach, których każdy załom, każdy kant, każda ścianka rzucały odmienne światło, stosownie do słojów lodu. Olśniewająca kopalnia drogich kamieni! A szczególniej szafirów krzyżujących niebieski swój połysk z zielonym połyskiem szmaragdów. Tu i ówdzie opalowe odcienie niezrównanej delikatności przesuwały się wśród iskrzących punktów, jakby ognistych diamentów, których blasku nie mogło znieść oko. Światło latarni „Nautilusa” było sto razy zwiększone, jak światło lampy wśród soczewkowych blaszek pierwszorzędnej latarni morskiej.

– Jakie to piękne, jakie piękne! – zawołał Conseil.

– Tak! – rzekłem. – Cudowny to widok. Nieprawdaż, Nedzie?

– O tak! Do tysiąca diabłów! – krzyknął Ned Land. – To wspaniałe! Wściekam się ze złości, że muszę to przyznać. Nie widziałem nigdy nic podobnego. Ale to widowisko może nas drogo kosztować i jeżeli mam wszystko powiedzieć, zdaje mi się, że widzimy tu rzeczy, które Bóg chciał zakryć przed okiem człowieka.

Ned miał słuszność: to było za piękne. Nagle odwróciłem się na krzyk Conseil'a.

– Co się stało? – zapytałem.

– Niech pan zamknie oczy! Niech pan nie patrzy!

Mówiąc to, Conseil przyciskał silnie dłonią powieki.

– Ale co ci jest, mój chłopcze?

– Jestem olśniony, oślepiony!

Oczy moje zwróciły się mimowolnie na szybę, ale nie mogłem znieść pałającego w niej ognia.

Zrozumiałem, co zaszło. „Nautilus” zaczął posuwać się z wielką szybkością. Wszystkie spokojne blaski ścian lodowych zmieniły się wówczas w płonące pręgi. Ognie tych niezliczonych diamentów zlewały się w jedno. „Nautilus” pędzony swą śrubą płynął wpośród błyskawic.

Wówczas klapy na szybach salonu zamknęły się. Trzymaliśmy wciąż dłonie na oczach przenikniętych zupełnie tymi współśrodkowymi światełkami, które krążą przed siatkówką, gdy promienie słoneczne zbyt silnie w nią uderzą. Potrzeba było pewnego czasu, by uśmierzyć wzburzenie naszego wzroku.

Na koniec opuściliśmy ręce.

– Dalibóg, nie byłbym nigdy temu uwierzył – rzekł Conseil.

– A ja dotąd nie wierzę – odparł Kanadyjczyk.

– Gdy powrócimy na ziemię – dodał Conseil – rozpieszczeni tylu cudami natury, cóż wtedy pomyślimy o tych nędznych lądach i drobnych dziełach, które wyszły z ręki człowieka? Nie, świat zamieszkany nie jest nas godzien.

Podobne wyrazy w ustach obojętnego Flamandczyka wskazują, do jakiego stopnia doszedł nasz zapał. Ale Kanadyjczyk nie zaniedbał rzucić nań kroplę zimnej wody.

– Świat zamieszkany! – rzekł, wstrząsając głową. – Bądź spokojny, przyjacielu Conseil, nie wrócimy do niego.

Była wówczas godzina piąta rano. W tej chwili na przodzie „Nautilusa” nastąpiło nowe wstrząśnienie. Domyśliłem się, że ostroga jego musiała uderzyć o bryłę lodu, wskutek zapewne fałszywego obrotu, albowiem ten tunel podmorski zawalony krami niełatwy był do żeglugi. Sądziłem więc, że kapitan Nemo, zmieniając kierunek, okrąży owe zawady albo przesuwać się będzie krętymi przesmykami tunelu. W każdym razie pochód naprzód nie mógł być całkiem zatamowany. Tymczasem wbrew memu oczekiwaniu „Nautilus” zrobił silny ruch wsteczny.

– Cofamy się? – rzekł Conseil.

– Tak – odpowiedziałem – zapewne z tej strony tunel jest bez wyjścia.

– A wtedy?…

– Wtedy – rzekłem – zwrot będzie bardzo prosty. Cofniemy się i wypłyniemy przez otwór południowy.

Mówiąc to, starałem się okazać większą pewność, niż miałem w istocie. Wszakże wsteczny ruch „Nautilusa” stawał się coraz szybszy i w tym kierunku unosił nas z wielką prędkością.

– Będzie stąd opóźnienie – rzekł Ned.

– Co znaczy parę godzin mniej lub więcej, byleby tylko się wydostać.

Przechadzałem się przez kilka minut z salonu do biblioteki. Towarzysze moi, siedząc, milczeli. Po chwili, rzuciwszy się na sofę, wziąłem do ręki książkę i przebiegałem ją machinalnie oczyma.

Po kwadransie Conseil, zbliżywszy się do mnie, zapytał:

– Czy to bardzo zajmujące, co pan czyta?

– Bardzo! – odpowiedziałem.

– Wierzę, bo pan czyta swoją własną książkę.

– Moją książkę?

W rzeczy samej, trzymałem w ręku dzieło O wielkich głębiach morskich. Nawet nie zauważyłem tego. Zamknąłem książkę i zacząłem się znowu przechadzać. Ned i Conseil wstali, by odejść.

– Zostańcie, przyjaciele – rzekłem, zatrzymując ich. – Bądźmy razem, dopóki nie wydostaniemy się z tej matni.

– Jak się panu podoba – odpowiedział Conseil.

Upłynęło kilka godzin. Spoglądałem często na narzędzia wiszące na ścianach salonu. Manometr wskazywał, że „Nautilus” trzymał się w jednostajnej głębokości trzystu metrów; busola, że się kierował ciągle ku południowi; log, że się posuwał po dwadzieścia mil na godzinę – szybkość niezmierna w tak ciasnej przestrzeni. Ale kapitan Nemo wiedział, że nie może się ociągać, bo w takim położeniu minuty ważyły tyle co wieki.

O godzinie ósmej minut dwadzieścia pięć nastąpiło powtórne wstrząśnienie. Tym razem z tyłu statku. Towarzysze moi zbliżyli się do mnie. Pochwyciłem Conseil'a za rękę. Pytaliśmy się nawzajem spojrzeniem nierównie wymowniej, niż gdybyśmy wyrażali myśli nasze ustami.

W tej chwili kapitan wszedł do salonu. Podeszliśmy do niego.

 

– Droga jest zatarasowana od południa? – zapytałem.

– Tak panie, lodowiec, wywracając się, zatamował wszelkie wyjścia.

– Jesteśmy zamknięci?

– Tak.

195right whale (…) finback – right whale: wieloryb prawdziwy; humpback: garbaty; finback: z płetwą grzbietową. [przypis redakcyjny]
196trzy kwadranse na dwunastą – o jedenastej czterdzieści pięć; za kwadrans dwunasta. [przypis edytorski]
197półszósta (daw.) – pięć i pół. [przypis edytorski]