Za darmo

Brühl, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Kamerdyner chodzący za nim z dwóma świecami w rękach, czekał skinienia.

Odwrócił się szybko pan dyrektor.

– Gdzie jest ten strój weneckiego szlachcica, któregom nie miał czasu użyć w grudniu?

Służący rzucił się do szafy stojącéj w kącie, zasłoniętéj skrzydłem otwartém drugiéj, która przy niéj stała. Brühla oko wnet padło na aksamity czarne.

Rozkaz był wydany, zaczęło się szybko ubieranie. Suknie leżały wybornie i nadawały postać szlachetną i zręczną pięknemu panu. Wszystko było czarne, aż do pióra przy kapeluszu i szpady szmelcowanéj u boku. Na piersi tylko spadał ciężki, przepyszny łańcuch złoty, na którym Brühl zawiesił medal z wizerunkiem Augusta Mocnego. Tak przybrany przejrzał się w zwierciadle i nałożył pół maseczki. Dla niepoznaki zaś, na brodzie ogolonéj świeżo przylepił zręcznie plasterkiem bródkę hiszpańską, która zdawała się prawdziwą, i mogła obałamucić znajomych.

Zmienił na palcach pierścienie, okręcił się kilka razy i szybko schodzić począł.

Port-Chaise, jak naówczas zwano lektykę stała w sieniach domu. Dwaj tragarze przebrani byli wprzódy po wenecku z czerwonemi wełnianemi czapkami na głowach i płaszczykach aksamitnych, oliwkowych, na ramionach; oba téż mieli maski na twarzach. Zaledwie z przodu zamknęła się lektyka, któréj zasłonki zielone pospuszczane były, tragarze unieśli ją w górę i pobiegli z nią ku zamkowi.

W głównych wrotach stały strojne straże gwardyj, nie wpuszczano nikogo oprócz pańskich powozów i lektyki bogatych. Lud cisnął się ciekawy tłumnie, ale odźwierni nastawiali zębate halabardy i odpychali go od wnijścia.

Jedne po drugich wjeżdżały z pochodniami powozy, lektyka po lektyce; w dziedzińcach służby już było pełno. Rzęsistém światłem gorzał zamek cały, bo dwa dwory i dwa gospodarstwa przyjmować miały gości dnia tego: sam król u jednego stołu, u innych królewicz z żoną.

Z sali królewskiéj do królewiczowskiéj wiodły oświecone rzędy pokojów, w których już przez okna widać było kręcące się masek cienie. Lektyka Brühla zatrzymała się u ganku, otwarło wnijście i wenecki szlachcic z powagą syna Doży wybiegł z téj kryjówki. W chwili, gdy miał wstępować na wschody kamienne, dywanami okryte, niewiedziéć zkąd zjawiła się obok niego postać drugiego Włocha, ale wcale inna. Był to mężczyzna zamaskowany, o głowę od niego wyższy, barczysty, silny, po żołniersku wyprostowany, z piersią wydatną, ubrany jako zbir i niby zdjęty ze starego obrazu Salvatora Rosy. W stroju tym ślicznie mu było, jakby się do niego rodził. Na głowie miał lekki szyszak żelazny bez przyłbicy, na piersi pół zbroiczki, po któréj biegały żyłki złote w misterne desenie, krótki płaszczyk na ramionach, szpadę u boku, puginał u pasa. W ręku trzymał rękawiczki wonne, a na białych palcach błyskało kilka pierścieni. Całą jego twarz okrywała maska dziwna, marsowa, skrzywiona, sroga i straszna, z długiemi wąsami i kosmykiem na brodzie. Brwi jéj w dwa esy pogięte zbiegały się w środku i dwiema prostemi marszczkami przedłużać się zdawały po czole. Brühl spojrzał tylko na tę maskę nie miłą i szedł daléj ku górze, lecz zbir widocznie go chciał dognać i zaczepić.

– Signore! – wołał syczącym głosem – come sta? va bene?

Brühl głową tylko mu odpowiedział. Ten mu się pod sam bok cisnął, nachylił do ucha i szepnął coś, aż Brühl widocznie gniewny odskoczył. Śmiech się dobył z pod maski: zbir palcem wytknął go i stał.

– A rivedersi, carissimo… a rivedersi!

I powoli za nim pociągnął. Słychać już było muzykę z sali królewskiéj. Zbirowi nie było widać pilno, szedł powoluteńku, ręka w bok, nogami długiemi ledwie dźwigając leniwie.

Gdy ostatnie przestępował wschody, Brühl już mu z oczów w tłumie zginął. W salach i pokojach było pełno. Od blasku świateł, od krasy strojów bogatych, od lśniących dyamentami kobiét oczy ślepły. Wszystko to zwijało się, kłębiło, mruczało, piszczało, śmiało się, podskakiwało i uchodziło zaledwie ukazawszy chwilę.

We wspaniałych polskich strojach z szablami sadzonemi w drogie kamienie, przechadzało się kilku łatwych do poznania senatorów, na których twarzach tylko dla zachowania rozkazu króla, wązki pasek czarny niby maski przedstawiał. Mnóstwo Turków, Maurów, Hiszpanów, kilku mnichów zakapturzonych, kilka nietoperzy żeńskich, kilka bóstw mytologicznych niewieścich z odsłonionemi wdziękami a zasłonionemi twarzami, mnóstwo Wenecyan podobnych do Brühla wyróżniało się w tym tłumie, w którym i na pulcinellu i na arlekinie nie zbywało. Nawet wyrostki z kołczanami na plecach i skrzydłami przyprawnemi kręciły się, niby grożąc bezsilnemi strzałami, ale się ich jeszcze nikt nie obawiał.

Królowa Elżbiéta, Marya Stuart, Henryk IV…. kogóż tam nie było? Król o lasce ze złotą gałką powoli przechadzał się zaczepiając kobiéty i usiłując je poznawać. Nie było mu to trudném, znał je wszystkie dobrze, te przynajmniéj, które poznania godne były.

Na innych maskaradach byłby mógł się spotkać z nieznaną pięknością miejską, nie mającą przystępu do dworu; tego dnia na zamek nie wpuszczano tylko powozy pańskie, lektyki bogate i maski, których powierzchowność ręczyła, że do plebejuszów się nie liczyły.

W salach piękne panie były gospodyniami, przy stołach i bufetach urządzone były gospodarstwa: chińskie, japońskie, tureckie i t. p. Każda z pań na ten wieczór musiała być szynkarką i gosposią dla dostojnych gości.

Poza salami królewskiemi, takież same stoły trzymały królewiczówna Józefa ze swym dworem.

Świetniała przy jednym z nich hrabianka Franciszka Kolowrath: owa swawolna Frania, która ośmioletnia umiała już tak dobrze grać rolę dojrzałéj panny dworu… Teraz była to świeża, zalotna, wesoła, dumnie z góry patrząca dzieweczka, cała brylantami okryta, któréj pasterski strój nie przeszkadzał chwalić się z macierzystemi klejnoty.

Inne piękności dworu kryły się pod mniéj więcéj przezroczystemi maskami. Zdradzał je chód, rączka, plamka na białéj szyi albo nawet zbyt kunsztowne przebranie. Królewiczowa Józefa mało w téj zabawie brała udziału, znajdowała się tu tylko dla przypodobania teściowi i mężowi. Dumna jéj postawa, twarz surowa i nie piękna, obejście się zimne nie przyciągały ludzi. Wiedzieli wszyscy że nie lubiła płochych zabaw, że wolała życie rodzinne, modlitwy i… plotki. Surowa dla siebie i dla drugich, poglądała bacznie na tych co się około niéj obracali. W atmosferze, która ją otaczała panował chłód i sztywność. Nie śmiał tu sobie nikt swobodnego pozwolić żarciku, bo go karcił wzrok pani. Nawet wśród maskarady ostatniego wtorku, Józefa nie zapomniała, że była córką Cezara.

Uprzejmy, grzeczny, milczący stał tu téż królewicz Fryderyk, dość piękny i postawy okazałéj, ale posągowato chłodny i ceremonialny. Bawiło go to że się zabawiali drudzy, sam on nie brał udziału w niczém. Zapraszał tylko po pańsku, a czasem do poufałego otoczenia krótkie słowo rzucił. Znać w nim było, mimo młodości, pewną ociężałość ciała i ducha, ostatniego więcéj jeszcze niż pierwszego.

Strojny i pańsko wyglądający Sułkowski, piérwszy faworyt następcy, stał poza nim gotowy ciągle na rozkazy. Królewicz odwracał się ku niemu często, porozumiewał z nim wzrokiem, pytał i otrzymawszy odpowiedź, z zadowoleniem głową potrząsał.

Widząc ich obu razem z sobą, dawał się odgadnąć stosunek, który ich łączył; pierwszy sługa więcéj był panem niż sam pan, który tylko reprezentował swą godność, ale jéj nie czuł. Sułkowski przeciwnie, przybierał tony wielkie i z arystokratyczną pychą, na wirujące dokoła figury poglądał.

Wdziękiem téż twarzy przechodził króla, który mimo młodości, mimo zdrowia i czerstwości do pospolitego niemca był podobny.

Przy stołach Augusta Mocnego, dokoła jego osoby gromadziło się najweselsze towarzystwo. Wygorsowane maseczki zaczepiały J. K. Mość, z góry poglądającą okiem rozczarowaném na wdzięki, które już dlań uroku żadnego nie miały.

Brühl wszedł, jak mu się zdawało nie poznany, unikał odzywania się, szukał kogoś oczyma chciwemi, chciał odgadnąć pod przebraniem. Przesunął się niepostrzeżony po salach za stołami, aby się przekonać czy ci, których szukał nie znajdują się przy gospodarstwach. Nie uważał że zbir szedł za nim zdala.

Piękna budowa téj herkulesowéj postaci i swoboda z jaką się posuwała, wcale tego co spotkała nie zdając się być ani ciekawą, ani tém onieśmieloną, ściągała oczy kobiét. Parę maseczek zabiegło drogę zbirowi, który z góry na nie obojętnie popatrzywszy, szedł daléj. Jedna czy dwie chciały go intrygować, szepnął im śmiejąc się ich nazwiska na ucho… i pierzchnęły.

Król na przesuwającego się popatrzał i rzekł do Friesena: – Gdyby tu był który z pruskich książąt, odkradliby mi go do grenadyerów. Kto to taki?

Nikt jakoś na pewno odpowiedziéć nie umiał. Zbir znikł za kolumnami.

Tymczasem Brühlowi drogę zastąpiła cyganka. Stara, słusznego wzrostu kobiéta, o kiju, okryta szeroką jedwabną zasłoną i cała obwieszona paciorkami, koralami, świecidłami. Pół-maseczki przedstawiało żółty, okryty marszczkami profil czarownicy. Wyciągnęła rękę i piszcząc zażądała dłoni do wróżenia.

Brühl nie miał najmniejszéj ochoty dowiadywania się przyszłości: chciał się cofnąć, ale cyganka domagała się ręki koniecznie.

– Non abiate paura! – szepnęła – ja wam dobrą wywróżę…

Brühl z rękawiczką dłoń wyciągał.

– Ja nie wróżę ze skóry, tylko z ręki – śmiejąc się zawołała cyganka – zdejm…

U kolumny za którą stali palił się w górze sześcioramienny świecznik, cyganka podniosła białą dłoń, obejrzawszy rękę i zaczęła głową potrząsać.

– Wielkie losy, świetne losy – rzekła – powodzenie cudowne, a szczęścia mało…

– To zagadka? – przerwał Brühl – jakże powodzenie miéć, a nie miéć szczęścia…

– A! to tak łatwo jak być szczęśliwym mimo niedoli i losu! – zawołała zmienionym głosem stara. A wiesz dlaczego szczęścia ci zabraknie? bo serca nie masz…

Brühl szyderczo się uśmiechnął.

– Ty nie kochasz nikogo.

 

Zmilczał potrząsając głową.

– Cóż daléj, maseczko; co daléj?

– Jesteś niewdzięczny – szepnęła mu na ucho – jesteś ślepy, gonisz tylko za wielkością.

– Cieszy mnie to – piszcząco rzekł Brühl – iż widocznie bierzecie mnie za kogo innego.

Maska na dłoni napisała mu: Brühl. Wyrwał rękę co prędzéj i sam w bok się rzucił, cyganka go zatrzymać chciała: zniknął. Być może iż miło mu było odetchnąć swobodniéj w tym tłumie, niepoznanym, niezaczepianym. Błądził więc, aż póki nie ukazała się maska, która całą jego zwróciła uwagę.

Fantastyczny jéj strój, niby wschodni, jakąś musiał oznaczać królowę… Semiramis czy Kleopatrę, tego nikt łatwo nie odkrył, bo fantazya naówczas w ubiorach większą grała rolę od prawdy historycznéj. Szło o to, ażeby być pięknie i wspaniale ubraną, nie o to aby umarłe wieki wskrzesić ze ścisłością archeologa. Królowa téż Semiramis chciała tylko być majestatyczną władczynią, czego postawą i strojem dopiąć jéj było łatwo. Ubrana w suknię z długim ogonem, z lamy złotéj, na którą przejrzysta od korony na głowie spadała zasłona, z naszyjnikiem ogromnych ametystów na białéj szyi, z berłem w ręku, z pasem sadzonym na przemiany ametystami i dyamentami; królowa przytém miała figurę, ruch i chód prawdziwéj władczyni serc i ludów.

Na utoczonéj szyi ciemne pukle włosów lekko złotym pudrem posypanych, wiły się wdzięcznie, a niższa część twarzy, młoda, nieposzlakowanego owalu, miała coś w sobie rozkazującego i wspaniałéj dającego się domyślać fizyognomii. U maleńkich różowych uszu wisiały dwie gruszki perłowe na brylantach, a największa z nich pod koroną błyszczała.

Przechodzącéj zwolna ustępowali wszyscy, nikt nie śmiał słowem zagadnąć. Szła obojętnie spoglądając: Brühl stał pod kolumną, wahał się krótko i pozdrowił ją rękę przykładając do kapelusza. Zatrzymała się nieco: Wenecyanin wyciągnął rękę, podała mu małą piękną dłoń od niechcenia… szybko nakreślił na niéj dwie litery.

Spojrzała nań z uwagą, ale jakby ją to nie obchodziło wcale, że ktoś mógł odgadnąć królowę. Postawszy chwilę szła daléj, Brühl jakby nie mogąc się oprzéć pociągnął za nią powoli. Kilka razy zwróciła głowę ku niemu i widząc go uparcie idącego za sobą, stanęła. Wśród zielonych krzewów tuż była nie zajęta ławka, salon ten udawał ogród i wiosnę; królowa usiadła. Wenecyanin stanął. Popatrzała nań długo i skinęła, aby podał jéj dłoń. Posłuszny wyciągnął ją i poczuł jak H. B. paluszkiem na niéj nakreśliła i rozśmiała się.

Zatrzymał się więc przed nią i postąpił krok za pomarańczowe drzewo.

– Że ja was poznałem – szepnął – hrabino, to nic dziwnego, poznałbym was wszędzie i nie za królowę przebraną. W królewskim stroju tak wam naturalnie; lecz że wy mogliście mnie poznać…

– W stroju jednego z Rady Dziesięciu – odezwał się głos z pod maski, a komuż on stosowniejszy jak wam?

– Hrabina jesteś zachwycającą!

Kobieta przyjęła to obojętnie.

– Lecz piękna jak bóstwo starożytne z marmuru, jak marmur jesteś zimną… jak marmur bezduszną.

– Cóż daléj? – zapytała maseczka – mówcie co zabawniejszego: słyszałam to tyle razy.

– A cóż ja wam, hrabino, innego powiedziéć mogę! – zawołał Brühl głosem drżącym – ile razy spójrzę na was, wre we mnie zemsta, kipi gniéw, burzy się zazdrość, a na usta leci przekleństwo.

– Bardzo poetycznie! – szepnęła kobiéta. Cóż daléj?

– Gdybym śmiał, przeklinałbym was i dzień i godzinę, w któréj widziałem was po raz pierwszy – mówił czule Brühl – ale spójrzę i jestem złamany. Macie nademną władzę?

– Ale czy ja mam? – odwracając się i spoglądając ku niemu chłodno odezwała się kobiéta.

– Potrzebujęż przysięgać i na co się zdała moja przysięga wam, gdy innemu przysięgłaś przed ołtarzem.

– Ja nie potrzebuję przysięgi – odparła spokojnie kobiéta – ja chcę przekonania, a tego często i przysięga nie daje.

Patrzyła nań długo.

– Moja miłość…

Kobiéta przerwała mu uśmiechem.

– Brühl – rzekła – wierzę, że kochałeś się we mnie. Cóż dziwnego, miałam młodość, imię i przyszłość dla tego, któremu dostać się miała ręka moja; ale to mogła być taka miłość, jakie widujemy co dnia, rozpłomienione o świcie a gasnące wieczorem. Ja takiéj nie chcę.

– Moja dała wam dowody trwałości – mówił Brühl żywo – zaczęła się w dzieciństwie, a nie skończyła, gdy jéj odebrałaś nadzieję; odpychana wracała, wzgardzona trwa.

– Miłość to, czy ambicya? – spytała kobieta – w tobie, Brühl, ambicya wszystkiém włada.

Zamilkł nieco Brühl i potrząsł głową.

– Nie przeczę, że nie mogąc być szczęśliwym, chcę teraz być, choćby strasznym i silnym.

Maska nań popatrzała, sparła się na łokciu i powoli mówić zaczęła:

– Nie wiemy, co przyszłość chowa. Czekaj, bądź mi wiernym. Będę z tobą szczera: miałam słabość do ciebie, z tobąbym była szczęśliwą; jedne mamy myśli i charakter, ale tak lepiéj… mąż i żona, to pojedynkujący się na śmierć wrogowie: my możemy być sobie przyjaciółmi wiernemi.

– Przyjaciółmi! – podchwycił Wenecyanin – jakże to straszny całun śmiertelny to nazwisko przyjaciela.

Maseczka podniosła głowę, aż w koronie jéj zaigrały światłami brylanty i pokiwała nią ironicznie.

Rączką uderzyła po ręce Brühla, spartéj na poręczy.

– Mąż będzie kochankiem, a ja przyjacielem; więc sługą wzgardzonym.

– Mąż kochankiem? – rozśmiała się maska – gdzieżeś to słyszał? Dwa te wyrazy kłócą się z sobą. Mój mąż! mój mąż! ale ja go nienawidzę, ja się nim brzydzę, ja go niecierpię!

– A poszłaś za niego?

– Król-ojciec wydał mnie, ale się dobrze stało… wierz mi. Jestem swobodną z nim, jestem sobą i cała zachowam się dla przyszłości. Ja wierzę w przyszłość i gwiazdę moją.

– A spotkająż się kiedy gwiazdy nasze?

– Jeśli są sobie przeznaczone, powinny.

– Mówisz to hrabino tak zimno, tak obojętnie.

– Bo ja zawsze jestem panią siebie, czy kocham, czy nienawidzę. Uczucie, które się zdradza, idzie na łup ludzi.

– Lecz jakże w nie uwierzyć nie widząc.

– A czémże wiara? – rozśmiała się piękna pani, jak gdyby chciała przypomniéć Brühlowi łacińskie przysłowie: „Kto kocha, ten czuć powinien i przeczuwać, a kto nie odgadnie serca kobiety, ten go niewart.”

Kończąc te słowa, wstała nagle, szybko, i nim Brühl się opamiętał, znikła mu z oczów. Jeszcze stał przybity i szczęśliwy razem rozmyślając, gdy Poliszynel do niego przyskoczył, osobliwszy zaprawdę, bo mimo stroju Pulcinella, guzy u sukni, mający z rubinów perłami osadzanych. Zdawał się biedz tu szukać kogoś, a zastawszy tylko Wenecyanina w kątku, zatrzymał się, badając go z wielką ciekawością. Pochylił się aż na ziemię prawie, chcąc mu zajrzéć pod maskę, ale Brühlją ucisnął ręką. Zwijać się począł koło niego z udaną trzpiotowością.

– Cavaliere nero! cóż ci powiedziała królowa? Znasz ją? hę, słówko.

– Sono un forestiero… Addio – syknął mu Brühl nad uchem i uszedł, ale Pulcinello, nie goniąc go, śledził. Zbir także nie spuszczał z oka. Wkrótce oba się zeszli pod kolumnami.

Pulcinello spiął się do ucha zbirowi.

– Kto to był?

– Brühl.

– A! a! – wyrwało się z piersi Poliszynella – odgadłem go po nienawiści, jaką wzbudził we mnie… jestżeś pewnym?

– Ja? co go więcéj od was panie hrabio niecierpię i brzydzę się nim. Jabym go w piekle poznał.

Pulcinello wyrwał się nagle i pobiegł, zobaczywszy królową z daleka, którą zdawał się śledzić namiętnie. Zbir zadumany błądził bez celu. Towarzystwo ożywiało się coraz bardziéj, a ci, co jak Poliszynel szukali i gonili kogoś, już z trudnością przez tłum i zamęt przecisnąć się mogli. Piski i śmiéchy, głuszyły muzykę. Brühl już był znikł, przesunąwszy się do gospodarstwa królewiczowéj. W przejściu spotkał go mnich zakapturzony.

Uczuł się pochwyconym za rękę.

– Jeżeli chciałeś być niepoznanym – odezwał się po włosku – toś się wcale nieosobliwie zamaskował. Któżby cię nie poznał panie dyrektorze akcyzy?

I począł się śmiać.

– Po czém? – zapytał Brühl.

– Po chodzie, po nodze, po ruchu i po smaku.

Brühl nie mógł poznać maski, rzucił się ku niéj: znikła.

Byłby przysiągł, że to Padre Guarini, ale cóżby jezuita robił na maskaradzie??

Trochę zmięszany tém, że go poznano, znalazł się w pokoju słabo lampami w alabastrowych urnach oświeconym. Tu go kobieta słusznego wzrostu zatrzymała uderzeniem wachlarza. Nie wątpił, że i ona poznać go musiała, on odgadł ją na pierwszy rzut oka; lecz chciał być grzecznym i udał, że się nie domyśla.

– Należy się wam powinszowanie… Brühl.

– O! nie ma mi czego winszować.

– Wiem, sięgacie wyżéj myślą i ambicyą, ale po wschodach iść trzeba, inaczéj non si va sano. Dosięgłeś już bardzo wysoko, a jeszcześ się nie sparł na ramieniu kobiety, która czasem, jak skrzydło podnosi.

Brühl westchnął.

– O! wiem do kogo westchnienie, i co się w sercu twém dzieje. Lecz niewdzięczną królowę trzeba zapomniéć i szukać innéj – mówiła wyniosłego wzrostu pani.

– Szukać, aby, znalazłszy, być znowu odepchniętym i wzgardzonym?

– Wzgardziłaby chyba taka, coby się na tobie nie znała, a téj i żałować nie powinieneś.

Pochyliła się do jego ucha i szepnąwszy mu coś, znikła w tłumie.

Szedł daléj. Naprzeciw niego był już stół Frani Kolowrath, otoczony młodzieżą. Dzieweczka zalotna, śmiejąc się, pustując, wyszczerzając ząbki, podawała wszystkim, co kto zażądał. Przypatrywał się jéj z daleka. Była nęcącą i wdzięczną, w oczach jéj błyskał dowcip, ale z tą żywością swą zimną, równą dla wszystkich, niewyczerpaną, wydała mu się może straszną. Długo w nią oczy trzymał wlepione, zadumał się i nie mięszając w tłum, co ją otaczał, uszedł na stronę.

Zaledwie rzucił się na krzesło nieco znużony, chcąc spocząć i skupić myśli, gdy zbir znalazł się tuż i przysiadł do niego. Popatrzał nań z góry.

– Nieprawda – spytał – smakowała ci przedtém królowa, teraz myślisz, czyby z szynkarką nie poszło lepiéj? Przyznaj się!

Brühl, nie chcąc wdawać się w rozmowę, potrząsł głową.

– To posażna dziewczyna i w fartuszku komuś dużo brylantów przyniesie… dla ciebieby się zdała… wszak je lubisz?

Ani słowa nie odzywał się Brühl i niecierpliwie, ręce skrzyżowawszy na piersiach, nie chciał zważać, co doń mówiono, bo głowę odwrócił w stronę przeciwną. Zbir wszakże wiedziéć musiał, że żadne jego słowo, nie pójdzie marnie, pół głosem mruczał ciągle:

– Patrz, co to za rączki białe, jakie ramionka utoczone, co za twarzyczka brzoskwini, któréj puszku nawet ptaszek nie tknął skrzydłem. Kąsek ministeryalny, jeśli nie królewski; ale August II już stary, a królewic za pobożny… sięgnij ręką, a weźmiesz. Co potém nastąpi nie wiem… patrz, jak się do dwudziestu śmieje, a co oczy jéj mówią, aż strach!! Takiéj żony trzeba takiemu, jak ty, człowiekowi.

Hassego wielkiego muzyka, ożenili z Faustyną; taki artysta, jak ty, musi się z taką aktorką poślubić. Dziś już doskonale śpiewa swą partyą naiwną, cóż to będzie, gdy obejmie les grandes coquettes??

Po ruchach tylko mimowolnych Brühla, poznać było można, iż to śpilkowanie bezlitośne dotykało go; nie tracił jednak ani głowy, ani postawy zmienił, udał głuchego i nie patrząc na zbira, wstał i odszedł. Szukał go późniéj niecierpliwie prześladowca, ale Wenecyanina nigdzie na salach nie było.

Muzyka brzmiała i maski skoki poczęły, które trwały do rana.

Jeszcze na salach kręciły się ostatnie pary, gdy w kaplicy na Taschenbergu, Padre Guarini, królewicowéj, następcy i katolickiemu dworowi ich, głowy posypywał popiołem.