Za darmo

Brühl, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ja? nic! chyba żem nadto był dla niego grzeczny.

– To zjadliwa żmija, ja go znam – szepnęła Moszyńska.

– To bufon tylko jak ojciec – rzekł pogardliwie Brühl, ruszając ramionami – ale jeśli mi wejdzie w drogę…

– Ten wiersz na medalu, nie jestże podobnym do jego niesmacznych ucinków??

Brühl tylko spojrzał na hrabinę, myśl ta zdawała się go uderzać.

– Każę go szpiegować – rzekł krótko – w takim razie nie długo swobodnie chodzić będzie po świecie.

To mówiąc przycisnął rękę hrabiny do ust, chwycił swój płaszczyk rzucony u drzwi, który w cieniu leżąc mógł ujść oczów Watzdorfa i wybiegł do ogrodu.

Tąż samą ścieżką, którą szedł w nadziei długiéj swobodnéj rozmowy, wracał nazad myśląc już tylko jak się ztąd dostanie do domu, nie będąc postrzeżonym.

Furtka od któréj miał klucz, zatrzaskiwała się wewnątrz; nie potrzebował jéj otwierać, wyszedł zaniedbawszy wyjrzéć wprzódy i całéj swéj przytomności umysłu potrzebował, ażeby nie dać poznać po sobie jak go obeszło, gdy stojący na straży Watzdorf, przywitał go nadzwyczaj grzecznym, szyderskim pokłonem.

Brühl oddał mu go, z taką uprzejmością i wesołością swobodną, jak gdyby nie został pochwyconym na uczynku…

– A! to wy, panie szambelanie! – zawołał – jakżem szczęśliwy!

– Ja to się nazwać mogę tym szczęśliwym – począł Watzdorf – bo nigdym się nie spodziewał przyszedłszy tu napawać się wonią rozkwitłych jabłoni, iż mi los pomyślny zdarzy spotkać pod jabłoniami Waszą Ekscelencyę. Jeśli się nie mylę – dodał – to owoc jabłoni zwie się podobno zakazanym owocem?

– Tak jest – zawołał Brühl śmiejąc się – cha! cha! Ale ja tu nie po owoc, a tém mniéj po zakazany, przyszedłem. Hrabina Cosel miała prośbę do królewicza pana naszego i kazała mi się stawić.

W nadanym zwrocie rozmowie, tyle było prawdopodobieństwa, iż Watzdorf trochę się zmięszał.

– A pan, panie szambelanie, co tu robisz w tém sielskiém zaciszu? – zapytał minister.

– Szukam szczęścia, którego nigdzie znaleźć nie mogę – mruknął szambelan.

– Pod jabłoniami?

– Trafia się ono i tam – mówił Watzdorf – i chyba prędzéj jak na dworze…

– Widzę że panu nie smakuje to życie?

– Nie mam talentu do niego – odparł Watzdorf idąc powoli z Brühlem.

– Ale masz pan dowcip, ostre narzędzie, którém obronny niczego się możesz nie lękać…

– Tak, doskonałe narzędzie do robienia sobie nieprzyjaciół – dodał Watzdorf.

Chwilkę szli milczący, szambelan zdawał się namyślać.

– Nie miałem jeszcze sposobności powinszować Waszéj Ekscelencyi – odezwał się nagle.

– Czego? – odparł Brühl.

– Powszechnie mówią, że najgenialniejszemu z ministrów, przeznaczono najpiękniejszą pannę z naszego dworu?

Głos którym to mówił zdradzał takie uczucie, iż Brühl spojrzał nagle wpadając na myśl, że Watzdorf mógłby być tym, któremu piękna Frania serce oddała. Był to domysł a raczéj przeczucie: drgnął. Jeśli tak, rzekł w duchu, twórca medalu i kochanek przyszłéj mojéj żony, powinien się dostać w miejsce bezpieczne.

Lecz ani medal, ani pochwycone serce dowiedzionemi jeszcze nie były. Patrzeli na siebie uśmiechając się, ale z nienawiścią w oczach. Brühl im więcéj wstrętu miał do kogo, tém dlań czuł się w obowiązku być grzeczniejszym: nie darmo był ze szkoły Augusta Mocnego.

– W. Ekscelencya zbyt królewicza samym zostawiasz – odezwał się Watzdorf – hrabia Sułkowski ma wiele zajęcia, a Frosch, Storch i O. Guarini nie starczą…

Brühl znowu przybrał jak najwdzięczniejszy uśmiech znowu.

– Pan szambelan masz może słuszność, człowiekby chciał dla zasłużenia się tak dobremu panu, iść na wyprzodki choćby z Froschem i Storchem, ale trzeba téż starać się i o pozyskanie serca swéj narzeczonéj, o któréj pan wspomniałeś.

– Zdaje mi się że to zbyteczna troska – rzekł Watzdorf – po co temu serce, kto będzie miał rękę i resztę… to jest całą panią. Serce może zostawić komu innemu. Masz W. Ekscelencya doskonały przykład na hr. Moszyńskim, który się o serce hrabiny nie troszczy wcale.

Brühlowi rumieniec wytrysnął na twarz, stanął, uśmiechał się jeszcze, ale cierpliwości mu brakło z tą szczypawką, która go kąsała.

– Panie szambelanie – odezwał się – mówmy seryo: czy zgrzészyłem czém przeciw wam, że mnie pragniecie żarcikami swemi dojmować; czy to tylko przywyknienie do kąsania, którego nie chcesz się pozbyć?

– I jedno i drugie może – odparł Watzdorf – ale nie spodziewałem się ażeby takiego olbrzyma jak W. Ekscelencja, taka pchła jak ja zaboléć mogła.

– Nie boli mnie też to – przerwał Brühl – ale nieprzyjemnie swędzi. Czy nie bezpieczniéjby było miéć we mnie przyjaciela?

Watzdorf wybuchnął śmiechem.

– Ministrowie nie mają przyjaciół – zawołał – to stoi przecie w elementarnym katechizmie polityków.

– Zato na nieprzyjaciołach nigdy im nie zbywa.

Watzdorf ukłonił się jakby do niego pito, zdjął kapelusz i poszedł nie oglądając się w boczną ulicę.

Było to jakby wypowiedzeniem wojny. Brühl osłupiał prawie.

– On? mnie? wojnę i przyjaźń wypowiadać? Cóż? oszalał chyba? Co to jest? Zawsze mi był nieznośnym, zkąd nagła taka złość do mnie? To potrzebuje rozjaśnienia.

Szybszym krokiem, zasłoniwszy się płaszczykiem, poszedł wprost ku domowi. Po drodze miał właśnie dom w którym pracował Hennicke i wsunął się doń. Przy kancelaryi, osobny pokój przeznaczony dla ministra, stykający się z tym, w którym radzca zasiadał, był pod kluczem jego. Wszedł więc niepostrzeżony i zastukał do kancelaryi, w któréj żywe głosy słychać było. Stuknięcie to uciszyło je natychmiast, Hennicke wszedł z piórem za uchem, zdziwiony nieco. Brühl siedział w krześle.

– Każ mi pilnować szambelana Watzdorfa – rzekł – daj mu anioła stróża, niech krok w krok chodzi za nim. Lecz że Watzdorf ma przebiegłości wiele, musisz dobrać człowieka, któryby potrafił uczynić się niewidzialnym, a umiał wcisnąć się wszędzie. Trzeba przekupić sługę i przetrząsnąć jego papiery.

– Watzdorfa? – powtórzył zausznik w zadumaniu – Watzdorfa?? Czy jest nań jakie podejrzenie?

– Wszystkie jakie tylko najgorsze być mogą.

– Czy musi paść? – spytał Hennicke: Brühl zamyślony nie odpowiedział zrazu.

– Zobaczymy – rzekł – nie chcę sobie robić nieprzyjaciół, rosną oni sami; lecz jeśli rzecz się okaże potrzebną…

– Czy zawadza? – pytał znowu pomocnik.

– Nie lubię go.

– Wina gdy będzie potrzebną, znajdzie się zawsze.

– Miejcie ją w zapasie – mruknął posępnie Brühl – starałem się i staram być miłym dla wszystkich, dobrym, uprzejmym; potrzeba się pokazać że strasznym być mogę.

I wstał z krzesła.

Sługa wiódł za nim wzrokiem z wyrazem ironicznym. Brühl nie oglądając się nań, wyszedł z pokoju.

Watzdorf, który na zakręcie ulicy rozstał się z Brühlem, spiesznie z początku uszedłszy kilkanaście kroków, zwolnił chodu i wlókł się jakby bez myśli i celu. Twarz jego okryła się chmurą: czuł pono wewnątrz, iż dogadzając rozdrażnieniu jakiemuś, popełnił kilka niedorzeczności, które mógł opłacić drogo. Gniéw przeciw Brühlowi zbyt go palił, aby się mógł powstrzymać. Watzdorf wychowany przy dworze, nawykły od dzieciństwa do tego wszystkiego co się na nim widzi i spotyka, syn tego, którego przezwano „trefnisiem“ wyrósł wśród tych wpływów co go popsuć mogły jak innych, na człowieka rażącego swą nieubłaganą prawdomównością i szyderstwem. Wszystko co go otaczało działało nań, jak często na pewne wybrane organizacye działa zło, odrażając od siebie. Atmosfera wśród któréj żył, napełniała go oburzeniem i wstrętem.

Miłość dla Frani Kolowrath, któréj piękność zawróciła mu głowę, przyczyniała się także do obudzenia w nim ohydy dla świata, co ten śliczny kwiat wychował na tak zepsutą wcześnie istotę. Widział on w niéj wszystkie jéj wady, zalotność, płochość, dumę i egoizm, chłód serca; a pomimo to, od szału dla niéj powstrzymać się nie mógł i płakał nad nią i nad sobą. Nie przypisywał jéj przywar naturze, ale wychowaniu, dworowi, jego obyczajom, powietrzu, którém oddychała.

Rodzaj rozpaczy go ogarniał… Uważali wszyscy w ostatnich czasach, to usposobienie Watzdorfa do najwyższego stopnia wzmożone i spotęgowane. Czuć w nim było tę złość, jaka w nim wrzała. Gdyby był mógł pomściłby się był na kimkolwiekbądź; a że Brühl był narzeczonym Frani, na niego zléwał całą żółć jaką serce miał przejęte.

Dworacy i dawni przyjaciele stronili teraz od Watzdorfa, niektórzy z nich mówili otwarcie, że czuć go było trupem.

Nie mając co zrobić z sobą, prawie machinalnie, nieszczęśliwy szambelan posunął się do przyjacielskiego dotąd domu Faustyny. Piérwsza część żałoby już była upłynęła, mówiono o rozpoczęciu opery. Sułkowski zarówno i Brühl skłonni byli namówić króla do tego, znając jak namiętnie lubił muzykę i Faustynę.

Chociaż Hasse liczył się jako mąż divy, nie mieszkali jednak razem: il divino Sassone, jak go przezwali Włosi, zapamiętały muzyk zajmował osobną kamieniczkę, w któréj była na dole sala do prób dla muzyki. Faustyna po pańsku miała urządzone apartamenta. Od niéj płynęły rozkazy, do niéj teatralni szli z prośbami klienci.

Watzdorf w przedpokoju spytał lokaja o panią i otrzymał odpowiedź, że jest w domu. Mógł się tego domyślić po głośnéj rozmowie na sposób włoski i w języku włoskim prowadzonéj, która aż do przedpokoju dochodziła. Gdy oznajmiony wszedł, zastał piękną włoszkę w ubiorze dosyć zaniedbanym, z twarzą gniéwną i zapérzoną, co jéj nie dodawało wdzięku, stojącą naprzeciw O. Guariniego, który spokojniuteńko wśród salki po cywilnemu ubrany się przechadzał.

Twarz jego śmiała się z politowaniem: Faustyna ścigała go z pięściami zaciśnionemi.

Guarini zobaczywszy szambelana, wskazał mu włoszkę obu rękami.

– Patrz, patrz! co ta kobiéta ze mną wyrabia – śmiał się – z najspokojniejszym człowiekiem w świecie, który w imię spokoju i zgody do niéj przychodzi. Furioso! diavolo! furioso! Żebyż zamiast krzyczéć śpiewała…

 

Faustyna odwróciła się do Watzdorfa: – Biorę was za sędziego – zakrzyczała – chce mnie uczynić malowaną lalką, chce abym się kłaniała wszystkim, abym nie miała woli. Jutro mi jego protegowani teatr do góry nogami obrócą. Nie! musi iść precz, pójdzie precz!

– Za co? za co? – cicho i wysuwając z kołnierza głowę jak żółw ze skorupy, szepnął Guarini – dlatego że piękny młodzian nie pali ofiar przed tobą? że mu niebieskie oczy francuzki wdzięczniéj świécą niż twoje?

Faustyna plasnęła w dłonie.

– Słyszysz go, tego prete24 obrzydłego! – krzyknęła, rękami poczynając mu wywijać przed samą twarzą – alboż to ja potrzebuję hołdów? albo mi ich mało? albo mi nie miały czasu obrzydnąć?

– O! kobiécie kadzidło! – zaśmiał się Guarini.

– Ale o kogoż idzie? – spytał Watzdorf.

– Un poverino25 – odezwał się Jezuita – którego ta nielitościwa chce wypędzić z teatru.

– Un assassino! un tradittore! una spia!26 – wołała Faustyna.

Watzdorf jakkolwiek smutny tą pocieszną kłótnią, codziennie się odnawiającą pomiędzy aktorką a księdzem, pobudzony był do śmiechu.

– Ja państwa pogodzę! – zawołał – czekajcie!

Zwrócono nań oczy, gdyż zgoda była bardzo pożądaną.

– Niech winowajca idzie precz – rzekł Watzdorf – a na jego miejsce jak skoro aktora dobrego potrzeba, weźcie jednego z ministrów. Niéma lepszych nad nich! a że Faustynie z ministrem się nie zechce kłócić, będzie zgoda.

Guarini pokiwał głową: Faustyna umilkła jakby zrozpaczona i poszła się rzucić na sofę. Jezuita wziął pod rękę szambelana i odprowadził go do okna.

– Carissimo27 – rzekł łagodnie – jeszcze do kanikuły daleko, a wy coś zdajecie się jakby rażeni od upału.

– Nie, jeszczem się nie wściekł – rzekł Watzdorf – nie zaręczam jednak żeby do tego nie przyszło.

– E! cóż ci jest? spowiadaj się.

– Chyba kolana Faustyny za konfesyonał będą służyły…

– Poganin jakiś! – zaśmiał się Jezuita – co ci jest? pytam.

– Ale nic mi, mój Ojcze, świat mi się wydaje głupim i po wszystkiém.

– Carissimo perdonna28 – rzekł Jezuita – głupim, to ty mi się wydajesz plotąc rzeczy niezdrowe. Wiész, ja ci dam jednę radę. Gdy cię taki humor napadnie, idź w pole, gdzie nikogo niéma, w las, gdzie tylko sarny możesz popłoszyć; wyklnij się, wyłaj, wykrzycz i powracaj do miasta uspokojony. Wiész, że tego środka już w starożytności używali ci, co języka wstrzymać nie umieli.

Słuchał Watzdorf obojętnie.

– Żal mi waćpana – dodał O. Guarini.

– Żebyś Ojcze wiedział, jak mnie żal was wszystkich – westchnął Watzdorf – ale któż tu nas rozsądzi przy kim prawda i czyj żal lepszy?

– Dajmyż sobie pokój – odezwał się Jezuita i pochwycił za kapelusz.

Faustyna jeszcze swą włoską furyę wydychiwała na sofie, Guarini podszedł do niéj i skłonił się pokornie:

– Raz jeszcze ośmielam się prosić Waszéj Ekscellencyi za tym poverinem: uczyńcie to dla mnie.

– Wy uczynicie bezemnie co się wam podoba – odparła Faustyna – ale jeśli mnie zmusicie do znajdowania się z nim na scenie, daję słowo, że mu publicznie dam policzek.

Guarini na obie strony pokiwał głową, ukłonił się i poszedł z raportem do królewicza.

Była to ta godzina miłego spoczynku, który Fryderyk używał z rozkoszą po całodzienném próżnowaniu: godzina jego fajki, szlafroka, Froscha i Storcha, Sułkowskiego, Brühla i O. Guariniego, gdyż oprócz nich, nikt do niego wówczas przystępu nie miał.

Guarini wchodził, gdy mu się podobało. Nie było téż mniéj zawadnego, a milszego towarzysza. Król lubił się śmiać, śmieszył go; chciał milczéć, pomagał do zachowania milczenia: zapytywany odpowiadał wesoło, a nigdy w niczém się nie sprzeciwiał.

W pokoju kurfirsta nie było nikogo, oprócz Brühla.

Stał naprzeciw krzesła pańskiego w postawie przymilenia pełnéj i coś szeptał. Królewicz słuchał pilnie i głową znacząco potrząsał.

– Słyszycie, mój Ojcze, co mówi? – rzekł do wchodzącego Jezuity.

Ten zbliżył się.

– Mów daléj – odezwał się Fryderyk.

Brühl posłuszny począł, mierząc znaczącym wzrokiem O. Guarini.

– Umysł niespokojny, szyderski i od niejakiego czasu z niewiadomych powodów, stał się tak ostrym i nieznośnym…

– O! o! – szepnął królewicz – to źle…

– O kim mowa? – cicho spytał Jezuita.

– Ośmieliłem się zwrócić uwagę Najjaśniejszego pana, na szambelana Watzdorfa.

Guariniemu na myśl przyszło spotkanie z nim przed chwilą.

– W istocie – rzekł – i ja go znajduję w usposobieniu szczególném.

– Tém gorszém – dodał Brühl – że to jest na dworze choroba zaraźliwa i czepiająca się drugich…

Królewicz westchnął, widocznie już go to nudziło, nie odpowiedział nic.

– Gdzie ten błazen Frosch? – zawołał nagle – pewnie już śpi gdzie w kącie.

Jezuita pośpieszył do drzwi i skinął. Frosch i Storch poczęli wyprzedzając się biedz do królewskiego pokoju i wpadli tak, że Storch się wywrócił, a Frosch siadł mu zaraz na grzbiecie. Królewicz począł się śmiać serdecznie, biorąc za boki.

Rozstąpili się widzowie.

Storch upokorzony natychmiast szukał pomsty nad nieprzyjacielem, podniósł się sądząc że nagłém poruszeniem wywróci go, ale ostrożny malec zsunął się po nim i drapnął do kąta, chowając za krzesła.

Trzeba było widziéć z jaką pociechą oczy Fryderyka poszły za zapaśnikami, ciekawe końca téj walki. Za krzesłami oba trefnisie kwicząc i piszcząc poczęli zwykłą, rozweselającą królewicza, w najsmutniejszych życia godzinach, bitwę na słowa i pięście. Oboje sypało się gradem… Fryderyk śmiał się, zapomniawszy już o wszystkiém co dnia tego słyszał… Nie wiem jakby to długo było trwało, gdyby O. Guarini nie szepnął na ucho N. panu, że godzina wieczornego nabożeństwa w kaplicy nadeszła i wprost od pajaców swych, nagle spoważniały wielce królewicz, udał się wraz z Jezuitą do zamkowéj kaplicy, gdzie nań już żona czekała.

24prete (wł.) – ksiądz. [przypis edytorski]
25un poverino (wł.) – nieborak, biedaczysko. [przypis edytorski]
26Un assassino! un tradittore! una spia! (wł.) – Zdrajca! zabójca! szpieg! [przypis edytorski]
27Carissimo (wł.) – najdroższy. [przypis edytorski]
28Carissimo perdona (wł.) – najdroższy, wybacz. [przypis edytorski]