Za darmo

Brühl, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Śmiał się znowu stary.

– Powiedzże mi choć co nowego, oprócz tego żeś sekretarzem został.

– Chyba że żadne szczęście serca mojego i uczuć nie zmieni.

– Tak, tak, to ci radzę bądź dobrym, choć potajemnym katolikiem. Po naszym teraźniejszym królu nie możemy ani wymagać, ani się spodziewać wielkiéj gorliwości. Dobrze iż takim choć jest jakim się stał, ale młody będzie inny; święta nasza pani Józefa nie da mu znijść z drogi prawéj. Pobożny jest, małżonek wierny, katolik gorliwy. Za jego panowania i nasze się począć powinno. Nie rozpaczamy, zjedliby nas protestanci gdyby mogli, ale twardzi jesteśmy i paszcza ich za mała… chi va piano va sano… qui va sano, va lontano!

Powtórzywszy kilka razy lontano! lontano! westchnął.

– Na pamiątkę tego dnia – dodał – chcę ci dać z błogosławieństwem coś, co ci szczęście przyniesie. Czekaj.

Padre Guarini wysunął szufladę i rękę w nią zanurzywszy dobył mały różaniec czarny z medalem i krzyżykiem.

– Ojciec Święty sam własną ręką go pobłogosławił, odpust do niego przywiązany wielki, ale go codzień odprawiać potrzeba.

Brühl niewyraźnie coś powiedziawszy na podziękowanie, w rękę pocałował i wstał.

Guarini pochylił mu się do ucha i coś szeptać zaczął, na co paź tylko potwierdzająco schyliwszy głowę kilka razy, znowu rękę chudą ucałował i wysunął się pocichu. We drzwiach czekał nań stary ze świecą. Temu wsunąwszy talara, osłoniony znowu płaszczem spuścił się ze schodów. Doszedłszy do drzwi wyjrzał ostrożnie w ulicę, a nie widząc w niéj nikogo, wybiegł prędko. O kilka kroków dopiéro zatrzymał się zdając namyślać. Podbiegł i stanął i zawrócił się i znowu szedł i wrócił raz jeszcze, jakby niewiedząc co pocznie. Różaniec, który miał obwinięty około ręki schował spiesznie do bocznéj kieszeni, a sam podniósłszy głowę, szukał znanego domu około kościoła św. Zofii.

Obejrzał się raz za siebie…

Drzwi kamienicy, do któréj dążył stały otworem. Na poręczy wschodów maleńka lampka przytwierdzona na słupku, zaledwie mrok pod sklepieniami nieco rozjaśniała. W obszernéj sieni o gotyckich łukach cicho było i pusto. Na nizkie piérwsze piętro wszedłszy Brühl zadzwonił.

Służąca wyszła mu otworzyć.

– Jest ksiądz pastor w domu? – zapytał.

– Jest i ma gości, z któremi się rozmową zabawia.

– Goście? – wahając się podchwycił Brühl, jakby go to od wnijścia zniechęciło. – Któż taki?

– Młodzież z Lipska łakoma słowa Bożego i światła.

Brühl jeszcze stał w progu, gdy poważna postać średnich lat człowieka ukazała się ze drzwi poblizkich.

– Nie chcę być natrętnym – rzekł paź kłaniając się.

– Nigdy nim pan nie byłeś i nie jesteś – odparł suchym głosem, zimnym i wyraźnym gospodarz. – Na to ja teraz narażony nie jestem, by mi się do drzwi ludzie cisnęli. Chodź pan, proszę. Wchodzi się w protestanckim kraju do duchownego pokryjomu, jako pierwsi chrześcianie do katakumb wchodzili. Chwała tym co mają odwagę próg nasz przestąpić.

To mówiąc wprowadził Brühla do obszernéj izby skromnie przybranéj, ale z kwiatami na oknach. Szpinecik otwarty stał przy ścianie. Nie było tu nikogo oprócz dwóch młodzieży, z których słuszniejszy wzrostem zdał się Brühlowi znajomym. Przypomniéć sobie tylko nie mógł gdzie i kiedy go widział. Pięknéj postawy młodzian patrzał téż z uwagą na gościa, a po chwili przystąpił doń.

– Jeśli się nie mylę – rzekł – drugi to raz spotykamy się w życiu. Winienem panu żem na drogę wyprowadzony nie popadł w ręce królewskich pachołków jak włóczęga.

– Hrabia Zinzendorf…

– Brat w Chrystusie – odparł młodzieniec – a chociażbyście byli katolikiem, aryaninem, wiklefistą czy kimkolwiekbądź, byleście w Zbawiciela wierzyli i ufali Mu, pozdrowię was zawsze tym wyrazem: brat w Chrystusie.

Gospodarz, który miał twarz surową i brwi ściągnięte dziwnie a zrosłe, co mu wyraz nadawało ostry, jęknął:

– Dajcie pokój marzeniom, hrabio, plewy od ziarna odleciéć powinny, choć na jednéj wyrosły łodydze…

Brühl milczał.

– Cóż na dworze słychać? – spytał gospodarz – myślę że nic innego jak z rana litanią a wieczorem operę; ale zmilczę. Siądźcie mój gościu.

Posiadali wszyscy, Brühlowi widocznie przytomność obcych zamykała usta. Zinzendorf długo i z zajęciem mu się przypatrywał, niby w duszy jego czytał pragnąco, lecz te okna, któremi zajrzéć mógł do wnętrza, oczy piękne Brühla zamykały się przed nim: zdawał się unikać spojrzeń i lękać się ich przenikliwości.

– Prawdaż to że kościół katolicki budować myślą? – zapytał gospodarz.

– Nie słyszałem o tém, tylko jak o projekcie dalekim – odpowiedział Brühl – a wątpię bardzo ażeby król pan nasz, który tyle pozaczynał gmachów, mógł nam o nowym pomyśléć.

– Zgrozaby była! – wyjęknął pastor.

– Dlaczego? czcigodny panie – przerwał mu Zinzendorf. Zarzucamy im nietolerancyę, a mielibyśmy się nią sami posługiwać. Niech się mnoży we wszelkich językach i na wszelki sposób chwała Zbawiciela, czyli ją katolicy śpiewać będą, czy my.

Brühl żywo skłonił głowę potakując, ale w chwili gdy to czynił, spotkał surowe wejrzenie pastora i ruch ten jakby nagle powściągniony, dwuznaczny się zmienił uśmiechem: rumieniec wystąpił mu na twarz.

– Hrabio – odezwał się pastor obracając się ku niemu – to są myśli młodzieńcze bardzo piękne w ustach waszych, ale w życiu nie możliwe. Na dwu ramionach płaszcza nosić nie można, ani dwóm Bogom służyć, ani dwu wiar kochać, boby się żadnej nie miało, jak… jak to się dziś wielu i najwyżéj położonym zdarza.

Westchnął pastor, zrozumieli wszyscy do kogo pił. Brühl udał że niesłyszy, żałował nawet może iż wszedł w towarzystwo tak drażliwemi zajmujące się zagadnieniami. Przeciwnie Zinzendorf zdawał się uszczęśliwiony i z poszanowaniem chwycił rękę pastora.

– Czcigodny panie – zawołał – a jakżebyśmy nawracali i prawdę krzewić mogli, gdybyśmy się nie zbliżyli i nie zbratali z innowiercami? Chrystus nie stronił od Faryzeuszów i niewiernych, a łagodnością i miłością ich nawracał.

– Młody jesteś i marzysz – westchnął pastor – hrabio, a gdy ci przyjdzie walczyć i z poezyi twych przejść do czynu…

– A! za tém gonię, tego pragnę – odezwał się młody entuzyasta, podnosząc ręce do góry – gdybym siebie tylko miłował poszedłbym Zbawiciela szukać na pustyni i w rozmyślaniu; ale kocham braci, kocham wszystkich i zbłąkanych nawet, dla tego rzucam się pośród tych fal, choćby mnie pożrzéć miały.

Pastor, Brühl i młody towarzysz słuchali każdy z inném usposobieniem mówiącego. Pierwszy stał chmurny i rozdrażniony, drugi zafrasowany choć się uśmiechał, trzeci z uwielbieniem chwytał słowa.

– Myślę że ta gorącość wasza, miły panie – odezwał się nieco żartobliwie pastor – ostygnie na dworze.

– Na dworze? – zapytał Brühl cicho – na dworze hrabio, będziemy mieli szczęście posiadać go!

– A! nie, nie, nigdy w świecie – odstępując krok zawołał Zinzendorf! – ja na dworze? Żadna siła w świecie nie potrafi mnie tam zapędzić. Mój dwór to ubogie na duchu i na ciele dziatki Boże, moja przyszłość to zastosowanie nauki Chrystusa do życia, i wlanie miłości Zbawiciela w społeczność naszą strupieszałą.

Chrystus raz umarłych wskrzeszał, dwa razy umierających nikt nie potrafi do życia przywrócić, a takiemi są ci, co na chrzcie życie otrzymali i dobrowolnie je zabili w sobie. Ja pójdę do tych w których żyje duch, aby go rozdmuchać i rozpłomienić; na dworze byłbym wyśmianym: tam spełnię do czego powołanym się czuję.

– Rodzina jednak wasza, panie hrabio – dodał pastor.

– Ojciec mój w niebiesiech – prędko dokończył Zinzendorf – temum winien posłuszeństwo.

Brühl po krótkiéj chwili przekonał się, że tu nie miał co czynić dłużéj. Zinzendorf ze swą mową dziwną napełniał go strachem; odwiódł na stronę pastora ku oknu i szybko rozmowę z nim cichą poprowadziwszy, pożegnał go uprzejmie, spiesząc z powrotem. Młodemu apostołowi skłonił się tylko z daleka, z prawdziwie dworską grzecznością, i zniknął. Czy u ojca Jezuity czy u pastora był szczerszym przyjacielem i gościem, o tém wyrokować nie umiemy i to pewna że obu odwiedzał gorliwie i o łaskę ich się starał, nadskakując więcéj Guariniemu niż Knöflowi, choć publicznie ani ojciec Jezuita jego, ani on Włocha nie zdał się znać wcale.

W ulicy namyślił się Brühl znowu. Tuż był pałac królewicza. Przed bramą jego dwóch gwardzistów straż trzymało. Po chwili młody paź wsunął się w podwórze i na prawo pobiegł do oficyny. Otwarte jeszcze drzwi i oświecone okna dozwalały spróbować szczęścia na młodym dworze. Tu mieszkała wielka ochmistrzyni dworu królewiczowéj, hrabina Kolowrath-Krakowska, osoba wielce poważna, lat średnich, ulubiona królewiczowéj Józefie, a łaskawém spoglądająca okiem na młodego pazia, który jéj wszystkie plotki z zamku przynosił, za co wszelkiego rodzaju łakociami był karmiony.

Miał on tu dozwolone wnijście o wszelkiéj dnia godzinie, a korzystał z niego rozumnie, tak aby ludzie ani go widzieli zbytnio, ani nadto się mogli stosunków domyślać.

W przedpokoju w wielkiéj liberyi dworu, stał w peruce kamerdyner W. ochmistrzyni, który kłaniając się i nie mówiąc nic drzwi mu otworzył: Brühl wszedł na palcach. Salon był prawie ciemny, kilka świec woskowych z długiemi knotami paliły się same sobie na stoliku i w mdłém świetle ich wiszące na ścianach, poczerniałe obrazy, dziwaczną mieszaniną świateł i cieni jak widma jakie majaczały. Cicho było i w dalszych pokojach.

W prawo tylko przez półotwarte podwoje struga żywszego światła przelewała się do sali i ztamtąd dał się słyszéć jakby szmer życia, gdy na posadzce skrzypienie trzewików Brühla słyszéć się dało, z za drzwi pokazała się nizko główka dziecięca.

Brühl zbliżał się ostrożnie.

– A! to wy, panie Henryku – ozwał się głosik dziecięcy i świeży – a to wy: czekaj pan.

Znikła główka, ale wkrótce potém podwoje otwarły się szeroko i weszła dziewczynka ośmioletnia. Możnaż ją było tak nazwać, albo raczéj ośmioletnią hrabiną, czy lalką? W atłasowéj sukience z koronkami, w jedwabnych à jour pończoszkach, w trzewiczkach na korkach wysokich, z główką ufryzowaną i wypudrowaną wystąpiła zachwycająca panienka, już nie dziecko, niestety, już dama, i uśmieszkiem witając Brühla dygnęła mu tak jak na dworze było we zwyczaju i jak ją Maitre des ballets14, sam p. Favier, wyuczył; tak jak dygała rozpoczynając menueta przed królem Augustem. A minkę miała tak śmiesznie poważną, tak niewysłowienie surową, jak owe figurynki porcelanowe aniołków we frakach, które w Meisen wyrabiano.

 

Dygnęła Brühlowi, Brühl oddał jéj ukłon jakby staruszce. Wielkiemi oczyma czarnémi spojrzała nań dziecina jakby szukając należnéj czci i hołdu za swój cudowny ukłonik; ale w téj chwili powaga jéj nie wystarczyła i parsknęła śmiechem. Komedya była skończona.

– A, to wy! panie Henryku?

– A jéj excellencya?

– Mamina excellencya na pacierzach u królewiczowéj. Padre Guarini czyta litanią, i rozmyślanie… a ja, ja się nudzę! tylko piesek Filidorek, pani Braun została i ja sierotka.

Słuchaj Brühl, ty mógłbyś się pójść ze mną we dwór zabawić: ja będę grała królowę, a ty wielkiego ochmistrza, a Filidorek kogo?

– Panno Franciszko, bawiłbym się z wami w cobyście kazali, ale ja do króla muszę, nie bawić się, ale służyć.

– Toś nie grzeczny dla dam – odpowiedziała hrabianka z minką staréj jéjmości, która ją niezrównanie uczyniła śmieszną – ja waćpana kochać nie będę, i jeśli się kiedy we mnie zakochasz…

– A! pewnie! i to bardzo prędko – zawołał Brühl śmiejąc się.

– Zobaczysz wówczas jakie będę robiła miny i jaka będę okrutna – dodała Frania.

To mówiąc zwróciła się do niego prawie plecami, chwyciła z krzesła leżący na nim wachlarzyk. Główkę pochyliła w tył, usta podniosła do góry i spojrzała na Brühla z niewysłowioną pogardą. W oczach ośmioletniéj dziewczynki odbijał się już niestety cały dwór, cały świat, całe zepsucie i lekkomyślność wieku!

Brühl stał zachwycony, a scena ta byłaby może trwała długo, gdyby szelest atłasowéj sukni nie dał się słyszéć i śmiech.

– Francesca! Brühl, córkę mi bałamucisz…

Osoba która to wymówiła, była słusznego wzrostu, majestatycznéj postawy, piękna jeszcze bardzo, a nadewszystko arystokratycznie i pańsko wyglądająca. Była to matka Frani, hrabina Kolowrath – Krakowska W. ochmistrzyni dworu królewiczowéj. Zobaczywszy matkę niezmieszana Frania odnowiła ceremonialne dygnięcie według p. Favier i dopiero przybiegła do jéj ręki. Brühl napół zgięty naprzód, odprostowawszy się, patrzał z zachwytem w czarne oczy hrabinéj.

Pierwsza, może nawet druga jéj młodość już była odbiegła, ale obie zostawiły po sobie rysy nie tknięte, jakby wyrzeźbione z białego alabastru, które pożyczany żywy krasił rumieniec. Białość tę płci podnosił kruczy włos, tego dnia bez pudru, ale ze staraniem związany. Postać zdawała się mimo pełnych form kształtu, zarazem i silną. Zmrużonemi nieco oczyma popatrzała na pazia.

– Franiu! – rzekła – idź do pani Braun, ja mam coś do mówienia z panem Henrykiem.

Figlarnie spojrzało dziewczę na matkę, pokiwało główką i znikło. W. ochmistrzyni poruszając żywo wachlarzem zaczęła chodzić po sali i pochyliwszy się ku Brühlowi rozmawiać z nim poufale.

Brühl z rękami w tył założonemi szedł za nią raczéj niż obok niéj, okazując wielkie uszanowanie, chociaż parę razy przybliżył się aż nadto może blizko. Téj rozmowy tajemnéj, nawet obrazy wiszące na ścianach słyszéć nie mogły. W pół godziny po niéj paź siedział w przedpokoju króla na krześle i drzemać się zdawał.

III

Dziesięć lat upłynęło od tego prologu życia Brühla, od tych scen pierwszych długiego dramatu. Brühl był zawsze jeszcze tym świetnym, miłym, grzecznym, czarującym młodzieńcem, którego urokowi nawet nieprzyjaciele jego oprzéć się nie mogli; ale Brühl już daleko zaszedł od pazia, sekretarza do depeszy J. K. Mości.

Na wspaniałym zawsze dworze tego Ludwika XIV Północy, którego pochlebcy często równali z królem Słońcem, tamtemu Apollina cześć, temu Herkulesową oddając; zmieniały się postaci, ludzie, ulubieńcy, faworyty. W kilka lat po owém pogrzebaniu radzcy Pauli, którego miejsce tak szczęśliwie zająć się udało Brühlowi, ulubieniec króla Augusta został jego kamerjunkrem.

Po śmierci starego Flemminga, odziedziczył tajną kancellaryą J. K. Mości. Pokorny i niezrównanie grzeczny, a ustępujący wszystkim Brühl jakimś cudownym sposobem, szeptano sobie na dworze, potrafił obalić dwóch ministrów nieprzyjaznych sobie: Fleurego i Manteufla, ale gdy mu to przyznawano, rumienił się, zaklinał i wypierał.

Wkrótce potém dostało mu się szambelaństwo i klucz do fraka, bo klucz serca, pokojów i szkatułki J. K. Mości, miał już dawniéj; naostatku rychło jakoś wielkie podkomorstwo go spotkało i stworzony dla niego urząd i dostojeństwo nowe, Grand Maitre de la garderobe. Do garderoby téj należały galerye, zbiory sztuki i różne wydziały domowego zarządu Augusta II, który bez tego niezrównanego Brühla obejść się nie mógł. Nie mogło się bezeń téż obejść wiele innych osób… a on, jakby téż wszystkich potrzebował, jakby się obawiał każdego, kłaniał się, uśmiechał, czcił i wielbił zawsze, nawet odźwiernym u bramy zamkowéj.

Król August Mocny od owych czasów gdy tak dzielnie dokazywał z kielichem, koniem i szablą, znacznie się postarzał. Herkulesową, wspaniałą zawsze miał postać, lecz już nie jego siłę: nie bawił się łamaniem podków, ani ścinaniem łbów koni. Strojny, uśmiechnięty, chodził o lasce, a gdy dworując przy damach dłużéj nieco stać musiał, szukał oczyma taburetu i przypominało mu się w nodze to miejsce, od którego ocalając życie Panu, Weiss lejb-chirurg króla, odciął palec Herkulesowi, stawiąc w zakład głowę za palec. Głowa ocalała, palca nie było, a stać długo na téj nodze król nie mógł. Złotych to czasów było wspomnienie, owego turnieju, gdy zdobył serce księżnej Lubomirskiéj. Miłości królewskie wszystkie jedna po drugiéj, złotemi skrzydełkami rozleciały się po świecie. Nawet ostatnia… Orzelska, teraz księżna Holstein-Beck, była już poważną matką rodziny… i właśnie w tym roku (1732) w karnawale dała życie przyszłéj głowie rodziny książęcéj.

Królby się nudził śmiertelnie, gdyby z Włoch sprowadzona, dla odśpiewania głównéj roli w operze Cleofida o Alessandro nelle Indie, przepiękna Faustina Bordoni ze słowiczym głosem, nie rozpraszała czarnych jego myśli. Wydano włoszkę za słynnego mistrza Hasse, ale żeby się mógł w sztuce kształcić, a żonie dystrakcyi15 nie uczynił, wyprawiono go do Włoch aż do… dalszych rozkazów. Hasse tworzył z tęsknoty arcydzieła.

W tym roku także karnawał obiecywał się być świetnym. Brakło cokolwiek pieniędzy, czego król Jego Mość cierpiéć nie mógł; ten Brühl który wszystko tak dzielnie sprawiać umiał, uznanym został jako jedyny człowiek, mogący N. Panu spokojność zapewnić. W karnawale więc i to w tłusty poniedziałek, król zaszczyconemu już mnóstwem urzędów dworskich, skromnemu Brühlowi, oddał uroczyście dyrektorstwo główne akcyzy i podatków.

Napróżno skromny a obarczony ciężkiemi nader obowiązkami młodzieniec, wypraszał się od zaszczytu tego, uznawał go niegodnym; król August II nieznosił przeciwieństwa, nie lubił wymówek i zmusił go do stania na straży u kassy. Brühl odtąd miał pilnować aby Paktol16 płynął złotem bez przerwy, choćby pot i łzy razem z niém sączyć się miały.

Nie był to już ów paź cichy, lecz mąż, z którym najsilniejsi rachować się musieli. Król nie dawał nań słowa powiedziéć, marszczył się groźno. W nim jednym znajdował to, czego dawniéj w dziesięciu szukać musiał. Brühl znał się na obrazach, lubił muzykę, rozumiał jak się grosz wyciąga ztamtąd gdzie go nie ma, jak się może być głuchym gdy trzeba, ślepym gdy z tém lepiéj, posłusznym zawsze.

Brühl miał już naówczas z łaski pańskiéj kamieniczkę niedaleko od zamku i zrobił z niéj pieścidełko.

Właśnie przed wieczorem ostatniego wtorku który świetnie miał być obchodzony na zamku, nowy dyrektor akcyzy, bo wczoraj dopiéro mianowany we własnym domu (pałacem tego jeszcze nazwać nie było można) spoczywał w krześle zadumany i zdawał się na kogoś oczekiwać.

Pokój w którym przysiadł na chwilę, mógł być gabinetem najwybredniejszéj z kobiét popsutych zbytkiem dworu. W kwiecistych ramkach złoconych świeciły zwierciadła, ściany bladoliliowa okrywała materya jedwabna, na kominie, gerydonach17, stolikach, porcelany było pełno i bronzów, posadzkę okrywał miękki kobierzec. Brühl z nogami wyciągnionemi, sparty wygodnie na miękkiéj poręczy krzesła, z rękami złożonemi, które z bogatych mankietów pięknemi kształty się dobywały i świeciły kilką pierścieniami, zdawał się zatopiony w myślach i rachubach. Niekiedy tylko gdy wewnątrz domu drzwi jakie skrzypnęły, podnosił się i nasłuchiwał, a gdy nikt się nie zbliżał, wracał do swych dumań i zamyślenia. Wzrok czasém padł na zegar stojący na kominie, bo tylu obarczony obowiązkami pan, musiał obliczać się z czasem, tak jak się liczył z ludźmi i pieniędzmi.

Od paziowskich lat, mimo pracy i wzruszeń, twarz młoda nie straciła na świeżości, ani oczy żywego połysku; czuć w nim było zachowanego dla przyszłości człowieka, który miał więcéj nadziei niż wspomnień.

W głębi domu jedne po drugich pocichu zaczęły się drzwi odmykać, Brühl nastawił ucha, kroki się ku drzwiom zbliżały. Chód dawał poznać człowieka, był ostrożny, miękki, służbisty, kogoś takiego co zwykł był przychodzić, ale do którego jeszcze nie przychodzili drudzy.

– To on – szepnął Brühl i podniósł się w krześle – to on…

Puknięcie do drzwi było tak lekkie i poszanowania pełne, jakby bawełnianemi palcami dotknął któś tylko aksamitnéj opony. Brühl cicho odezwał się: „Herein”, i drzwi uniosły się na zawiasach, tak że skrzypnąć nie mogły, a zamknęły się nie wydając głosu. U drzwi stał człowiek z rodzaju tych, co się po dworach tylko znajdują, bo tylko do dworów się rodzą, i choć kolebka ich stała w stajni, trumna pewnie w pałacu się znajdzie. Postać miał słuszną i zręczną a silną, giętką i wyrobioną do wszelkiego ruchu jak dziecię kuglarza; lecz niczem ona była przy twarzy. Na pierwszy rzut oka na téj masce hieroglifami startymi zapisanéj, nie widać było nic. Nieznaczące rysy, zimne oblicze, pospolita całość, coś ani pięknego, ani brzydkiego, a jednak niezwyczajnego. W zmarszczkach które nikły gdy milczał, chowały się wszystkie sprężyny co twarzą władały. Spokojny, wypogodzony, z ustami tak ściętemi, że ich prawie widać nie było; pokorny, stał u drzwi przybyły i czekał aby z niego słowo dobyto.

Strój nie zdradzał stanu. Nie był wytworny ani bijący w oczy: suknia ciemna, guziki stalowe, kamizela skromnie szyta, reszta ubioru czarna; u trzewików klamry szmelcowane18, prawie niewidoczne, u boku szpadka z rękojeścią stalową, na głowie peruka która starała się być więcéj urzędową i poważną niż zalotną. Pod pachą czarny kapelusik bez galonów19, na jednéj ręce rękawiczka ciemna, mankiety nawet karbowane z batystu, zapomniał obszyć koronką.

 

Brühl zobaczywszy wchodzącego, wstał tak żywo, jakby go sprężyna rzuciła i przeszedł się po pokoju.

– Hans – odezwał się – mamy pół godziny czasu; wezwałem cię dla ważnéj rozmowy. Otwórz proszę drzwi, czy w przedpokoju nie ma nikogo.

Posłuszny Hans, któremu drugie imię było Chrystyan a nazwisko Hennicke, drzwi cicho przemknął, rzucił okiem i dał znak ręką że są sami.

– O tém wiész – rzekł Brühl – że N. Pan wczoraj mnie mianować raczył dyrektorem akcyzy i vice-dyrektorem podatków.

– Chciałem mu właśnie powinszować – rzekł Hennicke z ukłonem.

– Nie masz czego – odwracając się nagle z miną dobrze odegrywającą zafrasowanie przerwał Brühl – jest to nowy, wielki ciężar na słabe moje ramiona.

– Które mu podołają – dodał z nowym ukłonem stojący u drzwi.

– Hans – zawołał Brühl – w dwóch słowach: chcesz mi być pomocą, ręką prawą, chcesz poprzysiądz mi wierność i posłuszeństwo bez granic, niezłomne; chcesz na złamanie karku bodaj iść ze mną? mów…

– Ale my we dwóch karku nie możemy skręcić – z cichym i zimnym uśmiechem szepnął Hennicke i potrząsł głową.

– Potężniejsi od nas je kręcili.

– Tak, ale od nas dwu, excellencyo, zręczniejszych nie było. Siła i potęga, to jeszcze nic, kto ich użyć nie umié. Ja wam ręczę, potrafimy.

– Ale ważysz się dzielić moje losy i iść ślepo, z zawiązanemi oczyma?

– Bylem rąk nie miał związanych – odparł Hennicke – zgoda.

– Pamiętaj tylko – chłodno rzekł Brühl – to nie płoche słowa, to uroczysta ma być przysięga.

Z jakimś szyderskim wyrazem Hennicke podniósł rękę z dwoma palcami do góry i rzekł:

– Przysięgam… ale na co? mistrzu i panie!

– W obliczu Boga – odezwał się Brühl schylając głowę pobożnie i składając ręce na piersiach – Hennicke, ty wiész żem szczerze pobożny i żadnych żartów…

– Excellencyo, ja z nikogo i z niczego nie żartuję nigdy. Żarty to droga rzecz, niejeden je życiem przypłacił.

– Jeżeli pójdziesz ze mną – dodał Brühl – ja z méj strony ci przyrzekam, że cię wyniosę i zbogacę, dam ci władzę, znaczenie, fortunę…

– Nadewszystko ostatnie – rzekł Hennicke – bo to w sobie zamyka resztę… fortuna…

– Zapomniałeś o losie tego, co z fortuną poszedł do Königsteinu.

– A wiecie dlaczego? – spytał stojący u drzwi.

– Niełaska pana, niełaska Boga.

– E! i lekceważenie pantofla – dodał Hennicke. Rozumny człowiek, na ołtarzu powinien postawić pantofel i do niego się modlić: kobiety wszystko robią.

– Przecież same padają: a Cosel? Cosel w Stolpen.

– A kto Cosel wywrócił? – spytał Hennicke – przypatrzcie się jasny panie przez szkiełko, a zobaczycie tam białe paluszki Denhoffowéj i maleńki pantofelek, pod którym wielki król siedział.

Brühl zmilczał i westchnął.

– Wasza excellencya od wczoraj rozpoczynacie nowe życie, winniście sobie zapisać dla nieustannéj pamięci: kobieta…

– Pamiętam o tém – chmurno odparł Brühl – ale… nieczas o tém mówić, Hennicke. Jesteś więc zemną?

– Na śmierć i życie – odparł Hans. Jestem człowiek mały, ale mam dużo doświadczenia, i uwierzcie mi że moja mądrość czerpana w przedpokojach nie gorszą jest od téj, którą się na srebrnych blatach w salach podaje.

Przed wami się taić nie potrzebuję, a dla was to nie tajemnica; Hennicke, którego widzicie przed sobą, wyszedł z nędznéj skorupki, która gdzieś roztłuczona w Zeitz leży. Długom drugim jako lokaj drzwi otwierał, nim się one przedemną rozwarły. Na akcyzie w Lützen pierwszą moją szermierkę odbyłem.

– Dlatego w sprawie téj akcyzy i podatków, Hennicke, tyś mi potrzebny, nieodzownie, koniecznie. Król potrzebuje pieniędzy, a kraj jest wyczerpany: stękają, jęczą, skarżą się.

– Ktoby ich tam słuchał – odparł zimno Hennicke – oni nigdy nie będą kontenci, oni wiecznie piszczéć muszą; dusić ich trzeba jak cytrynę żeby sok wydali.

– Ale czém i jak…

– E! e! znajdziemy środki…

– Skarżyć się będą.

– Komu? – rozśmiał się Hennicke – alboż to my dróg szlabanami nie możemy pozamykać, a tych, co za głośno się odezwą, nie mamy prawa dla spokoju pana, wsadzić do Königsteinu, posłać na Sonnenstein i zamurować w Pleissenburgu?

– Tak, to prawda – rzekł Brühl zamyślony – ale to nie da pieniędzy.

– Owszem to nam je ściągnie: trzeba surowości. Powoli puszczono cugle wszystkiemu. Szlachta się zaczęła odzywać, mieszczanie skowyczéć, aż i chłopi sobie w lamenty.

Brühl słuchał z wielką uwagą.

– Pieniędzy potrzebujemy ogromnie wiele, oto i teraźniejszy karnawał, myślisz że darmo przyjdzie?

– Tak jest, i wszystko co dwór puści spłynie na lud, w ziemię nie wsiąknie, mają więc czém płacić. Pieniędzy – dodał spoglądając na Brühla – potrzebujemy dla pana, a zdałyby się i nam. I waszéj excellencyi i jego pokornemu słudze.

Uśmiechnął się zagadnięty.

– To się rozumie, zacóżbyśmy pracowali w pocie czoła.

– I tyle przekleństw brali na dusze.

– No, gdzie idzie o posłuszeństwo, tam Bóg tych mizernych głosów nie słucha. Król musi miéć co mu trzeba.

– A my, co nam należy – dorzucił Hennicke – co Bogu, to Bogu, co panu to panu, a co poborcy to poborcy.

Brühl stanął przed nim zamyślony i po krótkiém milczeniu rzekł cicho:

– Więc oko miéj otwarte, ucho pilne, donoś mi wszystko, pracuj za mnie i dla siebie razem, donoś mi co trzeba; ja mam już tyle na głowie, że bez ciebie nie wydołam.

– Spuśćcie się na mnie – odezwał się Hennicke – rozumiem to dobrze że pracując dla was, dla siebie téż pracuję. Nie przyrzekam wam miłości platonicznéj, bo to podobno tak nazywają, gdy kto rękawiczki całuje, ręki się wyrzekając: co interesem jest, to trzeba czysto i jasno postawić. Będę o sobie pamiętał, o was pamiętał, i o królu nie zapominał.

Skłonił się. Brühl po ramieniu go poklepał. – Hennicke… wyprowadzę cię wysoko.

– Byle nie zbyt, i nie na nowym rynku – szepnął Hans.

– A! o to bądź spokojny. A teraz tyś rozumny, jaką dajesz mi radę? jak to się utrzymać na dworze? Wyjść na wschody to jeszcze nic, ale z nich na łeb nie zlecieć to sztuka.

– Ja mam tylko jedną radę, excellencyo – począł były lokaj – wszystko się robi przez kobiéty, bez kobiet nic się nie dzieje.

– O, o! – odparł Brühl – są inne drogi.

– Ale ja wiem że wasza excellencya, macie za sobą Padre Guariniego i ojca.

– Tst! Hennicke.

– Milczę, a jednak dodam: czas waszéj excellencyi o tém pomyśléć, co kobieca potęga znaczy: miéć zapaśną strunę nie zawadzi.

Brühl westchnął.

– Skorzystam z rady, zostaw to mnie.

Milczeli chwilę.

– Jakże wasza excellencya jest z hr. Sułkowskim – po cichu szepnął Hennicke – nie trzeba zapominać że słońce zachodzi, że ludzie są śmiertelni, i że synowie po ojcach następują a Sułkowscy po Brühlach.

– O! – uśmiechnął się Brühl – to mój przyjaciel.

– Wolałbym żeby jego żona była waszą przyjaciółką – wtrącił Hans – na tobym więcéj mógł rachować.

– Sułkowski ma serce szlachetne.

– Któż przeczy, ale najlepsze serce woli tę pierś w któréj bije, od każdéj innéj.

– A hr. Moszyński! – wtrącił Hennicke.

Brühl drgnął i zarumienił się, spojrzał na mówiącego bystro, jakby chciał dojść czy to nazwisko wspomniał z myślą podstępną.

Hennicke miał twarz niewinną i spokojną.

– Hr. Moszyński nic nie znaczy – syknął Brühl – nie znaczy nic i znaczyć nigdy nie będzie.

– N. Pan oddał mu własną córkę – rzekł Hennicke powoli.

Brühl zamilkł.

– Ludzie mają złe języki – począł odpocząwszy nieco Hennicke – na pannę Cosel mówiono że wolałaby była kogo innego nad hr. Moszyńskiego.

Spojrzał mu w oczy: Brühl stał dumnie milczący.

– Tak – wykrzyknął z niecierpliwością – tak; wziął mi ją, wyżebrał, wyintrygował.

– I zrobił w. Exc. największą łaskę w świecie – rozśmiał się Hennicke – stara miłość nie rdzewieje, powiada nasze przysłowie. Zamiast jednéj sprężyny, dwie miéć możecie.

Spojrzeli sobie w oczy, ale znać było na twarzy Brühla chmurę, która po niéj przeciągnęła.

– Dosyć o tém – dodał – a więc Hennicke tyś mój, rachuj na mnie. Co dzień o szóstej, tylnemi drzwiami… miéć będziesz biuro tu u mnie: jutro dostaniesz pierwszą nominacyę.

Hennicke się skłonił – I pierwszą pensyę do podniesionéj pracy stosowną.

– Tak, jeśli pomyślisz o tém, aby ją było czém zapłacić.

– To moja rzecz.

– Godzina późna i bądź zdrów.

Hennicke pocałował go w ramię i położył rękę na sercu, a potém powoli, cicho i nieznacznie się wysunął.

Brühl targał dzwonek.

Wpadł kamerdyner przestraszony.

– Na zamku gospodarstwo (Wirthschafft) za pół godziny się rozpoczyna: lektyka?

– Stoi na dole.

– Domino? maska?

– Wszystko gotowe – to mówiąc kamerdyner otworzył drzwi i przez obszerny przedpokój przeprowadził Brühla do garderoby.

Już naówczas pokój który ją zawierał mógł się liczyć do osobliwości stolicy. Dokoła otaczały go wielkie szafy rzeźbione, które w téj chwili wszystkie stały otworem. Pomiędzy dwoma oknami na które spuszczone były zasłony, stał stół okryty, na nogach bronzowych, na nim wielkie zwierciadło w porcelanowych ramach z kwiatów i aniołów. Dokoła téj szyby srebrzystéj kwitły zimą i latem róże, zwieszały się powoje, chyliły konwalie omdlałe, a z zielonych gniazdek wystrzyganych w tysiące form listków wyglądały śmiejące się nieśmiertelném weselem głowy tych istot stworzonych przez ludzką sztukę, które nie wiedziéć jak nazwać: aniołami czy amorkami, ptaszkami czy kwiatkami? U góry w wiązance siedziało ich dwoje, biédnych, nagich, jak ich Pan Bóg stworzył i ściskali się serdecznie, aby o swéj nędzy zapomniéć. Choć mieli skrzydełka na ramionach, ale się im już latać nie chciało. Na tym stole u zwierciadła stał cały przybór do stroju jakby dla kobiéty. W szatach widać było w wielkim porządku każdy strój z całym garniturem, począwszy od trzewików i kapelusza, nawet zegarki i szpady. Moda i zwyczaj wymagały aby się wszystko zmieniło i zchodziło z sobą, jakby się urodziło z jednego tchnienia czarnoksiężnika.

Na dzisiejszy wieczór nie tyle strój, ile domino było potrzebném. W osobnéj szafie leżały maskaradowe przybory, wisiały płaszcze, kapelusze, kapiszony i okrycia. Brühl stanął i zamyślił się nad wyborem. Ważnym był krok ten stanowczy. Król lubił aby się poznać nie dawano. Brühl może poznanym rychło być nie chciał.

14Maitre des ballets (franc.) – baletmistrz. [przypis edytorski]
15dystrakcya – dziś rozproszenie uwagi; daw. rozrywka, przyjemność. [przypis edytorski]
16Paktol – rzeka w Lidii (dziś Turcja), z której koryta w starożytności wydobywano surowiec służący do wybijania monet. [przypis edytorski]
17gerydon (franc. guéridon) – mały stolik, zazwyczaj okrągły, przeznaczony do odkładania drobiazgów. [przypis edytorski]
18szmelcowany – błyszczący, pokryty złotem. [przypis edytorski]
19galon – taśma pleciona z nitek metali lub nimi wzbogacana, używana do zdobienia ubiorów. [przypis edytorski]