Za darmo

Nostromo

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział VIII

Dokonawszy tego nadzwyczajnego odkrycia, zapomnieli na chwilę o swych troskach i uczuciach. Uczucia leżącego señora Hirscha graniczyły zapewne z ostateczną grozą. Przez długi czas nie chciał dać znaku życia i dopiero wymyślania Decouda, a w większej bodaj mierze niecierpliwa uwaga Nostroma, że należałoby go wrzucić do morza, skoro wygląda na to, że nie żyje, skłoniły go do tego, że uniósł najpierw jedną powiekę, a potem drugą.

Okazało się, że nie mógł znaleźć sposobności do bezpiecznego wyjazdu z Sulaco. Mieszkał u Anzaniego, właściciela uniwersalnego sklepu przy Plaza Mayor. Gdy wszczęły się rozruchy, czmychnął przed świtem z domu swego gospodarza tak spiesznie, że zapomniał włożyć buty. Wybiegł odruchowo tylko w skarpetkach i z kapeluszem w ręku do ogrodu, który znajdował się przy domu Anzaniego. Trwoga natchnęła go potrzebną zręcznością, dzięki jej przelazł przez kilka niskich murów, po czym wpadł na oślep do zarośniętych chaszczami krużganków zrujnowanego klasztoru franciszkańskiego, wznoszącego się przy jednym z zaułków. Wcisnął się z niedbałością rozpaczy w splątane gąszcze i stąd pochodziły zadraśnięcia na jego ciele i dziury w ubraniu. Leżał tam ukryty przez cały dzień, a język przysechł mu do podniebienia, tak bardzo dręczyło go pragnienie, wywołane upałem i lękiem. Trzy razy wśród przekleństw i krzyków wpadali tam jacyś ludzie, szukając ojca Corbelana. Ku wieczorowi, wciąż jeszcze leżąc w krzakach twarzą do ziemi, uczuł, że skona ze strachu przed otaczającą go ciszą. Nie bardzo wiedział, co go skłoniło do opuszczenia tego miejsca, ale jakoś stamtąd wypełzł i wymknął się szczęśliwie z miasta opustoszałymi, bocznymi uliczkami.

Tułał się w ciemnościach w pobliżu kolei tak opętany przerażeniem, iż nie śmiał nawet zbliżyć się do ognisk porozpalanych przez placówki włoskich robotników, którzy strzegli toru. Błysnęło mu niejasno w głowie, iż znajdzie schronienie na terenie stacji kolejowej, lecz psy rzuciły się na niego, warcząc, ludzie zaczęli się nawoływać, ktoś dał ognia na oślep. Uciekł więc sprzed bramy. Najzupełniej przypadkowo, jak to się zdarza, podążył w kierunku budynków biurowych Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Dwa razy potykał się o trupy ludzi zabitych za dnia, lecz oznaki życia przerażały go jeszcze bardziej. Łaził, czołgał się, pełzał, skakał, wiedziony jakimś zwierzęcym instynktem, unikał świateł i szmeru głosów. Miał zamiar rzucić się do stóp kapitana Mitchella i prosić o schronienie w biurach Towarzystwa. Było tam ciemno, gdy zbliżył się, czołgając się na czworakach, gdy wtem ktoś stojący na straży zawołał głośno: „Quien vive?214. Leżało tam więcej zwłok ludzkich, więc przypłaszczył się obok jakiegoś zimnego trupa. Usłyszał czyjś głos: „To pewno pełza któryś z tych rannych łotrów. Mam pójść i go dobić?”. Zaś inny głos ostrzegał, że niebezpiecznie jest iść na taką wędrówkę bez latarni, że może to jakiś murzyński liberał, szukający okazji, żeby wbić nóż w brzuch uczciwego człowieka. Hirsch nie słuchał już dalej, tylko poczołgał się chyłkiem do końca nabrzeża i ukrył się wśród stosu pustych beczek. Po chwili nadeszło kilka osób, które rozmawiały, migając żarem papierosów. Nie zastanowił się bynajmniej nad tym, czy wyglądają na ludzi, którzy mogą mu wyrządzić krzywdę, lecz czmychnął natychmiast wzdłuż pomostu, ujrzał na końcu zacumowaną lichtugę i wskoczył do niej. Pragnąc się ukryć, wpełzł od razu pod półpokład i leżał, ledwie żywy, dręczony torturą pragnienia i głodu, prawie nieprzytomny z przerażenia. Wtem rozległy się kroki i głosy Europejczyków, którzy przyszli tam gromadą, eskortując drezynę pełną skarbów, popychaną po szynach przez kilku cargadorów. Zrozumiał z rozmowy, na co się zanosi, ale nie zdradził swojej obecności, obawiając się, że nie pozwolą mu pozostać w łodzi. Jedynym jego pragnieniem wówczas, przemożnym i wszechpotężnym, było wydostać się z tego straszliwego Sulaco. Teraz bardzo tego żałował. Słyszał rozmowę Nostroma z Decoudem i chciał powrócić na ląd. Nie miał ochoty mieszać się do rozpaczliwych przedsięwzięć i znaleźć się w matni, z której nie można drapnąć. Mimowolne biadania jego struchlałej duszy zdradziły czułemu słuchowi capataza jego obecność.

Podźwignęli go i oparli w pozycji siedzącej o ścianę lichtugi. Opowiadał im dalej płaczliwie o swych przygodach, aż głos mu uwiązł i głowa opadła na piersi. „Wody” – szepnął z trudnością. Decoud nachylił manierkę do jego ust. Przyszedł do siebie nadzwyczaj szybko i zerwał się gwałtownie na nogi. Nostromo gniewnym i groźnym głosem kazał mu pójść na dziób łodzi. Hirsch należał do ludzi, na których strach działa jak chlaśnięcie biczem, i miał zapewne straszliwe wyobrażenie o dzikości capataza. Z niesłychaną zwinnością rzucił się naprzód i znikł w ciemnościach. Słyszeli, jak przełaził przez brezentowe płachty, potem rozległ się łoskot ciężkiego upadku i żałosny jęk. Następnie w przedniej części łodzi zaległa cisza, jakby się zabił, łamiąc karku przy upadku. Nostromo krzyknął groźnie:

– Leż tam cicho! Nie ruszaj się ręką ani nogą! Jeśli usłyszę, że oddychasz za głośno, to pójdę tam i strzelę ci w łeb.

Wystarczy choćby i bierna obecność tchórza, by w niebezpiecznym położeniu zakiełkował zarodek zdrady. Nerwowa niecierpliwość Nostroma przemieniła się w posępną zadumę. Decoud półgłosem, jakby mówiąc do siebie samego, zauważył, iż ten dziwaczny wypadek nic nie zmienia. Nie pojmował, w czym ten człowiek mógłby zaszkodzić. W ostateczności będzie zawadzał jak martwy, bezużyteczny przedmiot, na przykład kłoda drzewa.

– Namyśliłbym się dwa razy, zanimbym się pozbył kawałka drzewa – rzekł Nostromo spokojnie. – Może się zdarzyć coś nieoczekiwanego i wtedy bywa przydatny. Ale w naszym położeniu takiego człowieka należałoby wyrzucić za burtę. Jest zbyteczny, nawet gdyby był odważny jak lew. Nie uciekamy dla ratowania życia. Señor, nie ma w tym hańby, gdy dzielny człowiek stara się ocalić życie mężnie i przemyślnie, ale pan słyszał jego opowiadanie, don Martinie! Jego obecność tutaj to cud strachu… – Nostromo przerwał. – A na tej łodzi nie ma miejsca na strach – dorzucił przez zęby.

Decoud nie miał na to odpowiedzi. Nie była to sytuacja, która pozwalała na argumentację, powoływanie się na uczucia lub skrupuły. Istniał tysiąc różnych sposobów, na które człowiek ogarnięty paniką mógł stać się niebezpieczny. Było rzeczą oczywistą, że Hirscha nie da się namówić, zakląć ani przekonać, by zachowywał się rozsądnie. Historia jego ucieczki dowodziła tego aż nadto. Decoudowi przyszło na myśl, że to ogromna szkoda, iż ten nieszczęśnik nie skonał ze strachu. Przyroda, która uczyniła go tym, czym był, widocznie z okrutną dokładnością wyliczyła, ile może znieść przeraźliwego lęku i nie wyzionąć przy tym ducha. Takiemu przerażeniu należało okazać nieco współczucia. Decoud, choć pobudliwy uczuciowo, postanowił nie mieszać się do tego, co postanowi Nostromo. Ale Nostromo nic nie robił. Toteż los señora Hirscha zawisł w ciemnościach zatoki, zdany na łaskę wypadków, których nie można było przewidzieć.

Capataz, wyciągnąwszy rękę, zgasił nagle świecę. Decoudowi wydało się, że jego towarzysz jednym ruchem unicestwił świat interesów, miłości i rewolucji, w którym on z błogą wyższością śmiało analizował wszystkie pobudki i wszystkie namiętności, nie wyłączając własnych.

Westchnął z lekka. Decoud pozostawał pod wrażeniem nowości sytuacji, w jakiej się znalazł. Ufny w swą inteligencję, cierpiał, iż oto pozbawiono go jedynej broni, której mógł użyć z powodzeniem. Inteligencja nie była zdolna przeniknąć ciemności zalegających Golfo Placido. Jednej tylko rzeczy był zupełnie pewny, mianowicie zarozumiałej próżności swego towarzysza. Była bezpośrednia, nieskomplikowana, naiwna i skuteczna. Decoud, który posługiwał się nim do swych celów, starał się przeniknąć tego człowieka do głębi. Odkrył, że za różnorodnymi przejawami jednolitego charakteru, kryje się tylko ta jedna prosta pobudka. To była przyczyna, dla której człowiek ten zachował zdumiewającą prostotę w zazdrośnie strzeżonym wyobrażeniu swojej wielkości. I oto nastąpiło powikłanie. Był najwidoczniej niezadowolony, iż wdał się w sprawę, w której tkwiło tyle możliwości porażki. „Ciekaw jestem – myślał Decoud – jakby się zachował, gdyby mnie tu nie było”.

Usłyszał, iż Nostromo zaczął znowu pomrukiwać:

– Nie, na tej łodzi nie ma miejsca na strach. Zdaje się, że nawet odwaga tu nie wystarczy. Mam dobre oko i mocną rękę, nikt jeszcze nie widział mnie znużonego lub niepewnego. Ale por Dios, don Martinie, wysłano mnie w tę czarną otchłań, gdzie ani dobre oko, ani mocna ręka, ani zdrowy rozum na nic się nie przydadzą… – Wyrzucił z siebie jednym tchem serię przekleństw włoskich i hiszpańskich. – W tej sprawie zadziała tylko rozpacz.

Słowa te pozostawały w jaskrawej sprzeczności z przemożnym spokojem, z nieprzeniknioną niemal głuszą zatoki. Deszcz mżył, szemrząc z przerwami dokoła łodzi. Decoud zdjął kapelusz i doznał wielkiej ulgi, gdy zwilgotniało mu czoło. Równy, lekki powiew muskał jego policzki. Lichtuga zaczęła się poruszać, lecz mżenie deszczu wyprzedziło ją. Krople przestały siąpić na twarz i ręce, szemranie zamarło w oddali. Nostromo chrząknął z zadowolenia i ująwszy ster w dłonie, zaczął gruchać miękko, jak zwykli czynić marynarze, kiedy chcą zwabić wiatr. W ciągu ostatnich trzech dni Decoud nigdy jeszcze nie odczuwał w mniejszym stopniu niedostatku tego, co capataz nazywał rozpaczą.

– Zdaje mi się, iż słyszę znów gdzieś mżenie deszczu na wodzie – zauważył tonem spokojnego zadowolenia. – Mam nadzieję, że nas pokropi.

 

Nostromo od razu przestał gruchać.

– Pan słyszy, że znowu gdzieś mży? – rzekł z powątpiewaniem.

Ciemność zaczęła jakby się przecierać i Decoud zaczął dostrzegać zarys postaci swego towarzysza; nawet żagiel wynurzył się z mroków nocnych niby graniasta bryła zbitego śniegu.

Szmer zasłyszany przez Decouda zbliżał się szybko po wodzie. Nostromo rozpoznał, że był to dźwięk pośredni między sykiem i szumem, jaki rozpierzcha się na wszystkie strony od parowca płynącego cichą nocą po gładkiej toni. Nie mogło to być nic innego jak tylko transportowiec wiozący wojsko z Esmeraldy. Dyszenie jego pary wzmagało się z każdą chwilą, ustawało niekiedy, potem odzywało się z nagła na nowo znacznie bliżej, jakby ten niewidzialny okręt, którego pozycji niepodobna było dokładnie oznaczyć, zmierzał wprost ku łodzi ze srebrem. Tymczasem ta ostatnia żeglowała z wolna i cicho, poruszana powiewem tak słabym, iż Decoud dopiero wówczas przekonał się, że łódź w ogóle płynie, gdy przechylił się przez burtę, wysunął rękę i poczuł wodę przepływającą pomiędzy palcami. Jego senność minęła. Cieszył się, że lichtuga się porusza. Po tak wielkiej ciszy łoskot parowca wydawał się rażący i rozpraszający. Było to niesamowite, iż nie można było go zobaczyć. Nagle wszystko ucichło. Okręt zatrzymał się, ale tak blisko nich, że gdy wypuszczał parę, dudniła wibracją tuż nad ich głowami.

– Chcą się zorientować, gdzie się znajdują – szepnął Decoud. Wychylił się znowu i zanurzył palce w wodzie. – Poruszamy się całkiem szybko – zawiadamiał Nostroma.

– Wygląda na to, że przepływamy w poprzek jego dzioba – rzekł capataz ostrożnie. – Ale to ciuciubabka ze śmiercią. Posuwanie się dalej nie ma sensu. Nie powinni nas zobaczyć ani usłyszeć.

Szeptał głosem ochrypłym z podniecenia. Z całej jego twarzy widać było tylko połyskiwanie białek oczu. Jego palce wpiły się w ramię Decouda.

– To jedyny sposób, jeśli chce się ocalić ten skarb przed parowcem pełnym żołnierzy. Inni zapaliliby światła. Tymczasem, jak pan widzi, na ich pokładzie nie ma ani płomyka, który by nam wskazał, gdzie się znajdują.

Decoud stał jak sparaliżowany, tylko jego myśli przewalały się opętańczo. Mignął w jego pamięci wyzbyty nadziei wyraz oczu Antonii, gdy odchodził, pozostawiając ją obok łoża jej ojca w mrocznym domu Avellanosów, domu o zamkniętych okiennicach, wszystkich drzwiach stojących otworem, z którego uciekła cała służba prócz starego Murzyna u bramy. Przypomniał sobie swoje ostatnie odwiedziny w Casa Gould, swe argumenty, tony swego głosu, nieprzeniknioną postawę Charlesa, twarz pani Gould, tak pobladłą od troski i znużenia, iż jej oczy wyglądały, jakby zmieniły barwę i przez kontrast stały się niemal czarne. Przez głowę przemykały mu nawet całe zdania z proklamacji, którą ze swej kwatery głównej miał ogłosić Barrios po wylądowaniu w Caycie. Istny zalążek nowego państwa, ta separatystyczna proklamacja. Przed swym odjazdem próbował ją naprędce odczytać don Josému, leżącemu w łóżku pod zakrzepłym spojrzeniem córki. Bóg tylko wie, czy sędziwy mąż stanu ją rozumiał; nie mógł mówić, ale było pewne, że podźwignął ramię z kołdry. Ręka jego poruszyła się, jak gdyby chciała uczynić znak krzyża w powietrzu, gest błogosławieństwa i przyzwolenia. Decoud miał w kieszeni brulion tej proklamacji, skreślony ołówkiem na kilku luźnych ćwiartkach papieru opatrzonego okazałym nagłówkiem: „Zarząd Kopalni Srebra San Tomé, Sulaco. Republika Costaguana”. Pisał ją zaciekle, chwytając arkusz po arkuszu ze stołu Charlesa Goulda. Pani Gould zaglądała mu kilka razy przez ramię, ale señor administrador, stojąc na szeroko rozstawionych na nogach, nie raczył nawet rzucić okiem, gdy proklamacja była gotowa. Odżegnał się od niej stanowczym ruchem. Musiała to być wzgarda, a nie przezorność, gdyż nie okazał niezadowolenia, że papieru z nagłówkiem zarządu użyto na tak kompromitujący dokument. Dowodziło to lekceważenia, iście angielskiego lekceważenia zwyczajnej roztropności, jak gdyby wszystko, co leży poza obrębem angielskich myśli i uczuć, było niegodne poważnego zastanowienia. Decoud w ciągu paru sekund zdołał wściekle rozzłościć się na Charlesa Goulda, a nawet odczuć urazę do pani Gould, której powierzył – milcząco, co prawda – opiekę nad Antonią. „Stokroć lepiej zginąć niż zawdzięczać ocalenie takim ludziom!” – zawołał w myśli. Chwyt Nostroma, który nie puszczał jego ramienia, zaciskając uparcie palce, przywołał go do przytomności.

– Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem – szeptał mu capataz do ucha. – Mam zamiar spuścić żagiel i zdać naszą ucieczkę na łaskę tej czarnej zatoki. Niczyje oczy nie zdołają nas dostrzec, gdy będziemy stać cicho z gołym masztem. Zrobię to zaraz, zanim ten parowiec jeszcze bardziej się przybliży. Lekkie trzeszczenie bloku wydałoby nas i skarb ze San Tomé wpadłby w ręce tych złodziei.

Zakrzątnął się zwinnie jak kot. Decoud nic nie słyszał i dopiero po zniknięciu prostokątnej płachty ciemności zdał sobie sprawę, że reja się osunęła, spuszczona tak ostrożnie, jak gdyby była ze szkła. W chwilę później usłyszał obok siebie spokojny oddech Nostroma.

– Niech pan lepiej nie rusza się z miejsca – napominał go capataz usilnie. – Mógłby pan się potknąć lub potrącić o coś głośno. Dokoła leżą wiosła i drągi. Niech pan się nie rusza, jeśli panu życie miłe! Por Dios, don Martinie – mówił dalej ostrym, lecz przyjaznym szeptem – jestem tak zrozpaczony, że gdybym nie wiedział, że jest pan człowiekiem odważnym, który zdoła zachować się cicho bez względu na to, co się zdarzy, pchnąłbym pana nożem w serce.

Śmiertelna cisza zalegała dokoła łodzi. Nie chciało się wierzyć, iż w pobliżu znajduje się parowiec pełen ludzi i że mnóstwo oczu śledzi z pokładu, czy wśród nocy nie zamajaczy gdzieś zarys lądu. Para przestała ziać, a okręt zatrzymał się widocznie tak daleko, że żaden inny odgłos nie dosięgał łodzi.

– Może by pan pchnął, capatazie – zaczął Decoud szeptem. – Ale niech się pan nie kłopocze. Są inne rzeczy niż obawa przed pańskim nożem, które dodają siły mojemu sercu. Nie zawiedzie ono pana. Zapomniał pan jednak…

– Mówiłem do pana otwarcie jak człowiek zrozpaczony – tłumaczył się capataz. – Musimy ocalić to srebro przed monterystami. Trzy razy mówiłem kapitanowi Mitchellowi, że wolę popłynąć sam. Mówiłem to również don Charlesowi Gouldowi. Było to w Casa Gould. Posłali po mnie. Były tam panie. Kiedy im tłumaczyłem, dlaczego nie chciałbym zabierać pana ze sobą, przyrzekły mi obie wielkie nagrody za ocalenie pana. Dziwny to sposób mówienia z człowiekiem, którego wysyła się na niemal pewną śmierć. Tacy państwo nie mają, jak się zdaje, dość rozsądku, aby zrozumieć, czego wymagają od innych. Odpowiedziałem im, że nie mogę nic dla pana uczynić, że byłby pan bezpieczniejszy z bandytą Hernandezem. Można było wyjechać konno z miasta, narażając się co najwyżej na kulę, która świsnęłaby w ciemności. Lecz były jak głuche. Musiałem przyrzec, że zaczekam na pana pod bramą portu. Zaczekałem. Teraz, kiedy okazał się pan dzielnym człowiekiem, jest pan równie bezpieczny jak srebro. Ani mniej, ani więcej.

W tej chwili, jakby na dopełnienie słów Nostroma, niewidzialny parowiec ruszył naprzód, rozwijając zaledwie połowę możliwej prędkości, o czym świadczyły powolne uderzenia koła. Łoskot wyraźnie dobiegał z innego miejsca, ale się nie przybliżył. Stał się nawet nieco odleglejszy i wkrótce ucichł.

– Szukają miejsca, z którego mogliby dojrzeć Izabelę – pomrukiwał Nostromo – żeby stamtąd popłynąć na wprost do portu i zagarnąć Urząd Celny wraz ze skarbami. Czy pan widział kiedyś komendanta Esmeraldy, Sotilla? Przystojny człowiek i ma miły głos. Gdym tu przyjechał, widywałem go na calle, mizdrzącego się do señorit w oknach i szczerzącego nieustannie białe zęby. Ale jeden z moich cargadorów, który służył w wojsku, opowiadał mi, iż pewnego razu kazał odrzeć żywcem ze skóry jakiegoś człowieka gdzieś tam na Campo, dokąd go posłano dla przeprowadzenia poboru wojskowego wśród ludności estancji. Nie mieściło mu się zapewne w głowie, żeby Towarzystwo posiadało człowieka, który udaremni jego zamiary.

Przyciszona wielomówność capataza raziła Decouda jako oznaka słabości. A jednak gadatliwa odwaga może być równie szczera jak zawzięte milczenie.

– Nie wywiódł pan jeszcze Sotilla w pole – odezwał się. – Czy nie pamięta pan już o tym nicponiu, który leży tam, na przedzie?

Nostromo zapomniał o señorze Hirschu. Wyrzucał sobie gorzko, iż nie przetrząsnął starannie łodzi przed opuszczeniem portu. Nie mógł sobie darować, że nie zadźgał nożem i nie wrzucił do morza Hirscha zaraz w pierwszej chwili, nie zaglądając mu nawet w twarz. Byłoby to zgodne z rozpaczliwym charakterem tej wyprawy. Bez względu na to, co nastąpi, Sotillo jest już wywiedziony w pole. Gdyby nawet ten łajdak, który leży teraz cicho jak nieżywy, zdradził czymkolwiek obecność łodzi, to jednak Sotillo – jeżeli to on dowodzi wojskiem na statku – nie posiądzie łupu.

– Mam w ręku siekierę – szepnął Nostromo zaciekle – która trzema cięciami przerąbie ścianę po samą wodę. Poza tym każda lichtuga ma rufie czop. Wiem dokładnie, gdzie on jest. Czuję go pod podeszwą.

Decoud rozpoznał brzmienie niekłamanej stanowczości w nerwowych pomrukach i mściwym podnieceniu znakomitego capataza.

– Zanim parowiec, wiedziony jednym lub dwoma okrzykami, bo więcej by ich nie było – rzekł Nostromo, zacinając głośno zęby – zdąży odszukać łódź, będzie pod dostatkiem czasu, żeby zatopić skarb uwiązany u mojej szyi.

Ostatnie słowa wtargnęły z sykiem do ucha Decouda. Nie odezwał się. Był najzupełniej przekonany. Pierzchł zwykły, charakterystyczny spokój tego człowieka. Nie był zgodny z tym, jak postrzegał sytuację. Coś głębszego, coś, czego nikt nie oczekiwał, wydobyło się na powierzchnię. Decoud ostrożnymi ruchami zdjął ze siebie kurtkę i zzuł obuwie. Nie uważał za obowiązek honoru utonąć razem ze skarbem. Jego zadaniem było przedostać się do Cayty, do Barriosa, o czym capataz dobrze wiedział. On również zamierzał we właściwy sobie sposób tchnąć w ten poryw całą rozpacz, do jakiej był zdolny. Nostromo szeptał:

– Słusznie, słusznie! Pan jest politykiem, señor. Powinien pan przedostać się do armii i wywołać nową rewolucję. – Nadmienił przy tym, iż na każdej lichtudze jest małe czółno, które może pomieścić co najmniej dwóch ludzi, jeżeli nie więcej. Ich czółno było przywiązane z tyłu.

O tym Decoud nie wiedział. Było oczywiście za ciemno, żeby je dojrzał, i dopiero gdy Nostromo położył jego rękę na linie przytrzymującej czółno, przywiązanej do knagi215 na rufie, doznał uczucia pełnej ulgi. Wstrząsnęła nim myśl, że może znaleźć się w wodzie, że ogłuszony ciemnością i niezwykłością, będzie pływał, kręcąc się prawdopodobnie na miejscu, aż w końcu z wyczerpania pójdzie na dno. Jałowa i okrutna marność takiego końca zachwiała jego pozą beztroskiego pesymizmu. W porównaniu z nim możliwość, że będzie się błąkał po morzu w czółnie, narażony na pragnienie, głód, uwięzienie i stracenie, wydawała się wprost rozkoszą, którą warto było okupić nawet pewną pogardą dla siebie. Nie przyjął rady Nostroma, żeby zaraz wsiadł do czółna.

– Może nas coś nagle zaskoczyć – rzekł capataz, obiecując solennie, iż odczepi czółno, kiedy zajdzie konieczna potrzeba.

Decoud oświadczył mu swobodnie, że ma zamiar posłużyć się czółnem dopiero w ostatniej chwili i tylko w takim przypadku, gdy capataz będzie mu towarzyszył. Ciemność zatoki nie była już dla niego końcem wszystkiego. Stanowiła część ożywionego świata, skoro przeprawiając się przez nią, czuło się grozę zatraty i śmierci. Była jednak zarazem ochroną. Cieszył się, że jest nieprzenikniona.

– Jak mur, jak mur! – mamrotał do siebie.

Jedyną rzeczą, która krępowała jego ufność, była myśl o señorze Hirschu. Że go się nie związało i nie zakneblowało, było teraz dla Decouda wprost szczytem nieopatrznego szaleństwa. Nędznik mógł wrzasnąć, był więc nieustającym niebezpieczeństwem. Wprawdzie jego nikczemny lęk zastygł teraz w milczeniu, ale nie można było przewidzieć, czy coś nie rozpęta go w nagłe krzyki. Istny szał trwogi, który zarówno Decoud, jak Nostromo dostrzegli w błędnych, nieprzytomnych spojrzeniach i ciągłych skurczach jego ust, obronił señora Hirscha przed okrutną koniecznością rozpaczliwej wyprawy. Minęła chwila, kiedy było można uciszyć go na wieki. Jak oświadczył Nostromo, odpowiadając na ubolewania Decouda, było za późno. Nie można było zrobić tego po cichu, zwłaszcza że nie wiedzieli dokładnie, gdzie on się znajduje. Gdziekolwiek wpełznął i się trząsł, byłoby zbyt ryzykowne zbliżać się do niego. Zacząłby prawdopodobnie skomleć o zmiłowanie. Zachowuje się cicho, więc będzie dużo lepiej pozostawić go w spokoju. Jednak konieczność polegania na jego milczeniu stawała się z każdą chwilą coraz przykrzejsza dla spokoju ducha Decouda.

 

– Wolałbym, capatazie, żeby pan nie był przeoczył stosownej chwili – zamamrotał.

– Co? Żeby go uciszyć raz na zawsze? Chciałem najpierw dowiedzieć się, w jaki sposób tu się dostał. To było bardzo dziwne. Któż mógł przypuścić, że stało się to tylko przypadkiem? Później, señor, kiedy zobaczyłem, że pan podaje mu wodę, nie mogłem już tego uczynić. Widziałem, jak nachylał pan manierkę do jego ust, jak poił go pan niby rodzonego brata, i już nie mogłem. Señor, nad taką koniecznością nie należy namyślać się zbyt długo. A jednak nie byłoby to okrucieństwem, gdyby go się pozbawiło tego nędznego życia. Ono jest ciągłą trwogą. To pańskie współczucie ocaliło go, don Martinie, a teraz już za późno. Nie można tego zrobić po cichu.

Parowiec stał, pogrążony w głuchym milczeniu, i cisza była tak głęboka, iż zdawało się Decoudowi, że nawet najlżejszy, zaledwie pojmowaniu dostępny szmer musi rozlegać się głośno i bez przeszkody aż po krańce świata. „Co by to było, gdyby Hirsch zakaszlał lub kichnął?” Czuć się na łasce podobnie idiotycznej ewentualności było rzeczą zbyt przykrą, żeby można było zbywać ją ironią. Nostromo również zdawał się niepokoić. „Czy to możliwe – zadawał sobie pytanie – żeby parowiec, uważając, że noc jest zbyt ciemna, zamierzał stać w miejscu do świtu?” Zaczął przypuszczać, iż może stać się to istotnym niebezpieczeństwem. Lękał się, by ciemność, która była jego opiekunką, nie stała się w końcu przyczyną jego zguby.

Tak jak przypuszczał Nostromo, transportowcem rzeczywiście dowodził Sotillo. Nie wiedział o wypadkach, które zaszły w Sulaco w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Nie dowiedział się również, iż telegrafista z Esmeraldy zdołał ostrzec swego kolegę w Sulaco. Podobnie jak wielu innych oficerów dowodzących załogami rozmieszczonymi na prowincji przechylił się na stronę ribierzystów w mniemaniu, iż mają oni na swe usługi niezmierne bogactwa koncesji Gouldów. Należał do tych, którzy bywali w Casa Gould, gdzie popisywał się przed don Josém Avellanosem konserwatywnymi przekonaniami i zapałem do reform, rzucając przy tym co chwila otwarte, uczciwe spojrzenia w stronę pani Gould i Antonii. Wiedziano, iż pochodził z dobrej rodziny, prześladowanej i zubożałej za tyranii Guzmana Bento. Poglądy, które wygłaszał, wydawały się najzupełniej naturalne i godziwe u człowieka, który miał takich przodków i takie koligacje. Nie okłamywał, był w doskonałej zgodzie ze sobą, dając wyraz wzniosłym uczuciom, gdyż wszystkie jego władze były zaprzątnięte tym, co wówczas wydawało się mu rzetelną i praktyczną myślą, tą mianowicie, że przyszły mąż Antonii Avellanos będzie z pewnością w zażyłych stosunkach z koncesją Gouldów. Wyłuszczył to nawet raz Anzaniemu, targując się się z nim o szóstą czy siódmą niewielką pożyczkę w mrocznym i wilgotnym mieszkaniu z wielkimi żelaznymi kratami, znajdującym się na tyłach głównego sklepu pod arkadami. Dał do zrozumienia kupcowi, iż łączą go doskonałe stosunki z emancypowaną señoritą, która jest dla Angielki jak siostra. Wysunął jedną nogę naprzód i wziął się pod boki, nakazując swą postawą podziw Anzaniemu i mierząc go wyniosłym spojrzeniem.

„Spójrz, nędzny sklepikarzu! Czyż takiemu człowiekowi może się oprzeć któraś kobieta, jakaś tam samotna, emancypowana panna, która nawykła do gorszącej swobody?” – zdawał się mówić.

Jego zachowanie się w Casa Gould było oczywiście zupełnie odmienne, pozbawione wszelkiej agresywności i nawet nieco smętne. Podobnie jak wielu jego rodaków, dawał się ponosić brzmieniu pięknych słów, zwłaszcza wypowiedzianych przez niego samego. Nie miał żadnych innych przekonań prócz przeświadczenia o nieodpartej potędze własnej wyższości. Ale było ono tak mocne, iż nie zaniepokoił się nawet pojawieniem się Decouda w Sulaco ani jego bliską zażyłością z Gouldami i Avellanosami. Wręcz przeciwnie, starał się zaprzyjaźnić z bogatym Costaguanerem przybyłym z Europy, spodziewając się, iż wkrótce wyłudzi od niego znaczniejszą sumę. Jedynym pobudką kierującą jego życiem była chęć zdobycia pieniądze na zaspokojenie swych kosztownych zachcianek, którym hołdował beztrosko, nie mając panowania nad sobą. Wyobrażał sobie, iż jest mistrzem w intrygach, ale jego zepsucie było tak proste jak instynkt zwierzęcy. Osamotniony, miewał niekiedy chwile dzikości; występowała ona u niego również w pewnych okolicznościach, jak na przykład, kiedy był sam w pokoju z Anzanim i starał się wydostać od niego pożyczkę.

Narzucił się swym gadaniem na komendanta załogi w Esmeraldzie. Ta mała przystań morska miała swoje znaczenie jako stacja głównego kabla podmorskiego, łączącego zachodnie prowincje ze światem zewnętrznym oraz dzięki odgałęzieniu zapewniającego połączenie z Sulaco. Polecił go na to stanowisko don José Avelianos, zaś Barrios z prostackim, drwiącym śmiechem rzekł:

– Niech będzie Sotillo! To człowiek w sam raz do strzeżenia kabla, a damy z Esmeraldy będą miały z niego pociechę. – Barrios, bezsprzecznie dzielny człowiek, nie miał zbyt pochlebnego wyobrażenia o Sotillu.

Tylko dzięki połączeniu kablowemu z Esmeraldą kopalnia San Tomé mogła pozostawać w stałym kontakcie z wielkim finansistą, którego milczące przyzwolenie stanowiło siłę ruchu ribierystowskiego. Ale ruch ten nawet w Esmeraldzie miał przeciwników. Sotillo rządził miastem z bezwzględną surowością aż do chwili, kiedy zmieniony tok wypadków na odległej arenie wojny domowej nasunął mu refleksję, iż wielka kopalnia srebra stanie się niezawodnie łupem zwycięzcy. Ale konieczna była ostrożność. Zaczął więc od tego, iż zajął niejasne i zagadkowe stanowisko w stosunku do władz miejskich Esmeraldy, które stały wiernie po stronie Ribiery. Później, kiedy rozeszła się wieść, iż komendant zwołuje nocami oficerów na narady (co przesiąkło w jakiś sposób na zewnątrz), ojcowie miasta zaniedbali zupełnie obowiązki obywatelskie i pozamykali się w swych domach. Nagle pewnego dnia, już bez ogródek, wymówek i osłonek, oddział żołnierzy zabrał z urzędu pocztowego wszystkie listy, przywiezione przez umyślnego posłańca lądem z Sulaco. Za pośrednictwem Cayty Sotillo dowiedział się o ostatecznej klęsce Ribiery.

Była to pierwsza oznaka zmiany jego przekonań. Wkrótce potem powszechnie znanych demokratów, którzy żyli dotychczas w nieustannej obawie uwięzienia, kajdan i nawet chłosty, zaczęto widywać, jak wchodzili i wychodzili z wielkiej bramy commandancji, gdzie konie ordynansów drzemały pod ciężkimi siodłami, a żołnierze w podartych mundurach i stożkowatych słomianych kapeluszach wylegiwali się na ławie, wytknąwszy bose stopy ze smugi cienia. U szczytu schodów stał wartownik w dziurawym płaszczu z czerwonej bai i spoglądał wyniośle na pospólstwo, które przechodząc, zdejmowało przed nim kapelusze.

Poglądy Sotilla nie sięgały poza osobiste bezpieczeństwo oraz możliwość ograbienia miasta, nad którym powierzono mu pieczę, ale obawiał się, że wskutek późnego przystąpienia do zwycięzców ich wdzięczność okaże się nader skąpa. Nieco za długo wierzył w potęgę kopalni San Tomé. Przejęte listy potwierdziły jego wcześniejsze informacje o wielkim zapasie sztab srebra, złożonych w Urzędzie Celnym w Sulaco. Zagarnięcie tych bogactw byłoby bezsprzecznie czynem monterystowskim, usługą, która zasługiwała na nagrodę. Mając je w ręku, mógłby stawiać warunki w imieniu własnym i swych żołnierzy. Nie wiedział ani o rozruchach, ani o ucieczce prezydenta do Sulaco, ani o pościgu prowadzonym przez brata Montera, guerrillera. Zdawało się mu, iż gra zależy tylko od niego. Na początek opanował urząd telegraficzny i zagarnął rządowy parowiec, stojący na kotwicy w ciasnej zatoce, będącej przystanią Esmeraldy. Zamachu tego dokonała bez trudu kompania żołnierzy, która wpadła nagle gromadą na trapy statku stojącego przy samym nabrzeżu. Natomiast porucznik, któremu kazano aresztować telegrafistę, zatrzymał się po drodze przed jedyną kawiarnią w Esmeraldzie, z której kazał wynieść wódki dla swych żołnierzy i pokrzepił się nią sam na koszt właściciela, znanego ribierzysty. Cały oddział się upił i podążał dalej ulicą, wrzeszcząc i strzelając na oślep w okna. Ta mała rozrywka, która mogłaby pociągnąć za sobą niebezpieczne następstwa dla życia telegrafisty, pozwoliła mu ostatecznie wysłać ostrzeżenie do Sulaco. Porucznik, zataczając się, wszedł na schody z dobytą szablą. W nagłym przystępie dobrego humoru, wywołanego pijackim zamroczeniem, wycałował w oba policzki urzędnika i objął go mocno za szyję, zapewniając, iż wszyscy oficerowie należący do załogi w Esmeraldzie zostaną pułkownikami. Łzy błogości spływały po jego obrzękłych policzkach. Nieco później nadszedł burmistrz i zastał cały oddział uśpiony na schodach i korytarzach, a telegrafistę (który zlekceważył sobie sposobność ucieczki) stukającego pilnie na swym aparacie. Burmistrz wyprowadził go z rękami związanymi na plecach i z odkrytą głową, ale zataił prawdę przed Sotillem, który nie dowiedział się o ostrzeżeniu wysłanym do Sulaco.

214Quien vive? (hiszp.) – Kto idzie? [przypis edytorski]
215knaga – rozwidlony drewniany lub metalowy kołek, przyśrubowany do pokładu lub burty jednostki pływającej i służący do mocowania ruchomych lin, np. cumowniczych. [przypis edytorski]