Za darmo

Nostromo

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Głuchy szloch dziewczyny zmusił go do spuszczenia oczu.

– Nie widzę jej… Ale mniejsza o to – mówił dalej z odcieniem dawnej, wspaniałej beztroski w głosie. – Wystarczy jeden pocałunek, gdy nie ma czasu na więcej. To beztroska dusza, señora! Jasna i ciepła jak słońce, prędko się chmurzy i prędko wypogadza. Tamtych dwoje by ją między sobą zmiażdżyło. Señora, zwróć na nią swe współczujące wejrzenie, tak słynne w całym kraju, jak z męstwa i odwagi słynie człowiek, który do ciebie mówi. Ona się z czasem pocieszy. A Ramirez nie jest złym chłopakiem. Nie gniewam się na niego. Nie! To nie Ramirez pokonał capataza cargadorów z Sulaco. – Urwał, zdobył się na wysiłek i mocniejszym głosem, nieco nieprzytomnie oświadczył:

– Umieram oszukany, zdradzony przez…

Ale nie powiedział, przez kogo lub przez co umiera zdradzony.

– Ona by mnie nie zdradziła – zaczął znów, otwierając bardzo szeroko oczy. – Była wierna. Mieliśmy pojechać w daleki świat, już wkrótce. Dla niej mogłem oderwać się od tego przeklętego skarbu. Dla tego dziecka byłbym zostawił całe skrzynie, pełne. A Decoud wziął cztery. Cztery sztaby. Po co? Picardia!278 Żeby mnie oszukać? Jak mogłem oddać skarb bez tych czterech sztab? Powiedzieliby, że je sprzeniewierzyłem. Doktor by to powiedział… Trzyma mnie to jeszcze!

Pani Gould pochyliła się nisko, zafascynowana, zlodowaciała z obawy.

– Co stało się z don Martinem owej nocy, Nostromo?

– Kto to wie? Zastanawiałem się tylko nad tym, co się stanie ze mną. Teraz wiem. Śmierć miała najść mnie niespodziewanie. Przepadł! Zdradził mnie. A pani myśli, że ja go zabiłem! Wszyscyście jednacy, wy, jaśnie państwo. To srebro mnie zabiło. Trzymało mnie. Trzyma mnie jeszcze. Nikt nie wie, gdzie ono jest. Ale pani jest żoną don Carlosa, który oddał mi je w ręce i powiedział: „Ratuj je, jakbyś ratował swe życie”. A kiedy powróciłem i wszyscy byli przekonani, że zatonęło, cóż usłyszałem? Że to nic ważnego. Mniejsza o nie. Nuże, wierny Nostromo, wsiadaj na konia i goń, żeby nas ocalić, goń, jakby tu chodziło o twoje życie.

– Nostromo! – szepnęła pani Gould, pochylając się bardzo nisko. – Ja także nienawidziłam tego srebra z głębi duszy.

– To dziwne, żeby ktoś z was nienawidził bogactw, które tak zręcznie umiecie wydzierać z rąk biedaków. Świat opiera się na biedakach, jak powiada stary Giorgio. Pani zawsze była dobra dla biedaków. Ale na bogactwie ciąży jakaś klątwa. Señora, czy mam pani powiedzieć, gdzie jest ten skarb? Tylko pani… Lśniący! Nieskazitelny!

Bolesna, bezwiedna niechęć drgała w jego głosie, w jego oczach, żalących się kobiecie, która posiadała dar współczującej intuicji. Odwróciła spojrzenie od niegodnej uległości konającego człowieka, przerażona, nie chcąc już słyszeć o srebrze.

– Nie, capatazie – rzekła. – Nikt już o nie się nie upomina. Niech przepadnie na zawsze.

Usłyszawszy te słowa, Nostromo zamknął oczy, nie wymówiwszy ani słowa, nie drgnąwszy nawet. Za drzwiami pokoju, w którym leżał, doktor Monygham, podniecony do najwyższego stopnia, z oczyma pałającymi gorliwością, wyszedł na spotkanie obu kobiet.

– No, pani Gould – odezwał się niemal szorstko z nadmiaru niecierpliwości – proszę mi powiedzieć, czy miałem słuszność. W tym jest jakaś tajemnica. Dostała pani wyjaśnienie, prawda? Powiedział pani…

– Nic mi nie powiedział – odparła pani Gould stanowczo.

Błysk odruchowej niechęci do Nostroma zgasł w oczach doktora Monyghama. Odstąpił ulegle. Nie wierzył pani Gould. Ale jej słowo było prawem. Przyjął jej zaprzeczenie jak nierozwikłany fatalizm, utwierdzający przewagę geniuszu Nostroma nad jego geniuszem. Nawet wobec tej kobiety, którą kochał z tajoną tkliwością, został pokonany przez wspaniałego capataza de cargadores, człowieka, który żył własnym życiem, rozbudziwszy w innych przeświadczenie o swej niezłomnej wierności, rzetelności i odwadze.

– Proszę zaraz posłać kogoś po mój powóz – odezwała się pani Gould spod kaptura. Po czym, zwracając się do Gizeli Viola, zawołała: – Chodź bliżej, dziecko, chodź bliżej! Poczekamy tu.

Gizela Viola, zrozpaczona i dziecinna, z twarzyczką przysłoniętą opadającymi włosami, przytuliła się do jej boku. Pani Gould wsunęła rękę pod ramię niegodnej córki starego Violi, nieskazitelnego republikanina, bohatera bez zmazy. Z wolna, stopniowo głowa dziewczyny, która byłaby poszła za złodziejem na skraj świata, jak więdnący kwiat opadła na ramię doñii Emilii, najznakomitszej damy z Sulaco, małżonki señora administradora kopalni San Tomé. Pani Gould, słuchając jej przytłumionego łkania, z rozstroju i podniecenia przeżyła po raz pierwszy i jedyny w swym życiu chwilę goryczy. Gorycz ta była godna samego doktora Monyghama.

– Uspokój się dziecko. Wkrótce zapomniałby o tobie dla swojego skarbu.

– Señora, on mnie kochał. On mnie kochał – szeptała Gizela rozpaczliwie. – Kochał mnie, jak jeszcze nigdy nikogo nie kochano.

– Ja również byłam kochana – rzekła pani Gould surowym tonem.

Gizela uczepiła się jej kurczowo.

– Och, señora, ale pani będzie wielbiona do końca życia.

Pani Gould zachowywała nieprzerwane milczenie, aż zajechał powóz. Pomogła wsiąść na poły nieprzytomnej dziewczynie. Gdy doktor zamknął drzwiczki, wychyliła się jeszcze ku niemu.

– Czy nie może pan nic zrobić? – szepnęła.

– Nie, pani Gould. Nie pozwala się nawet dotknąć. Ale to nie ma znaczenia. Zdążyłem rzucić okiem… Nie ma rady.

Ale obiecał jeszcze tego samego wieczora zajrzeć do starego Violi i drugiej dziewczyny. Mógł zawezwać łódź policyjną, żeby go zawiozła na wyspę. Pozostał na ulicy, spoglądając za powozem, który potoczył się powoli za białymi mułami.

Wieść o jakimś wypadku, o wypadku kapitana Fidanzy, obiegła po nowych ulicach nadbrzeżnych, gdzie stały rzędy latarń i ciemne kształty spiętrzonych żurawi. Garstka nocnych włóczęgów, najnędzniejszej hołoty, wieszała się u drzwi portowego szpitala, szepcąc między sobą w księżycowej poświacie pustej ulicy.

Przy rannym nie było nikogo prócz bladego fotografa. Wątły, ułomny, krwiożerczy wróg kapitalistów siedział na wysokim stołku u wezgłowia, wspierając brodę na rękach. Sprowadził go pewien towarzysz, który pracował późną nocą w porcie i dowiedział się od Murzyna z załogi lanchy, że przywieziono kapitana Fidanzę, śmiertelnie rannego.

– Czy macie jakieś polecenia, towarzyszu? – pytał niespokojnie. – Nie zapominajcie, że do naszej działalności potrzeba pieniędzy. Bogaczy musimy zwalczać ich własną bronią.

Nostromo nie odpowiedział. Towarzysz nie nalegał. Siedział zakłopotany na stołku. Miał kudłatą, rozczochraną głowę, przypominał garbatą małpę. Dopiero po długim milczeniu zaczął znowu uroczyście:

– Towarzyszu Fidanza, odmówiliście pomocy lekarskiej od tego doktora. Czy on rzeczywiście jest niebezpiecznym wrogiem ludu?

W mrocznym pokoju Nostromo odwrócił powoli głowę na poduszce i otworzył oczy, zwracając zagadkowe, badawcze spojrzenie na dziwaczną postać, która usadowiła się obok jego łóżka. Po czym jego głowa potoczyła się w tył, powieki opadły i capataz de cargadores skonał bez słowa ani jęku, po godzinie bezruchu przerywanej krótkimi dreszczami świadczącymi o najokropniejszych cierpieniach.

Doktor Monygham, płynąc barką policyjną ku wyspom, widział przed sobą blask księżyca na toni zatoki oraz wyniosły, czarny kształt Wielkiej Izabeli pod baldachimem obłoków, od którego padał w dal snop światła.

– Wiosłujcie powoli – odezwał się, zaciekawiony, co tam zastanie. Starał się wyobrazić sobie Lindę i jej ojca i poczuł w sobie jakąś dziwną niechęć. – Wiosłujcie powoli – powtórzył.

*

Od chwili, kiedy wystrzelił do złodzieja swego honoru, Giorgio Viola nie ruszył się z miejsca. Stał, oparłszy swą starą strzelbę o ziemię, ściskając ręką lufę przy wylocie. Gdy lancha, która zabrała Nostroma, odbiła od brzegu, Linda podeszła i stanęła przed ojcem. Zdawał się nie być świadomy jej obecności, lecz kiedy postradawszy swój wymuszony spokój, zawołała:

– Czy wiecie, kogoście zabili?

Odpowiedział:

– Włóczęgę Ramireza.

Blada, zapatrzona nieprzytomnie w ojca, Linda zaśmiała mu się w twarz. Po chwili zawtórował słabo niskim głosem, jak dalekie echo jej śmiechu. Gdy przestała się śmiać, starzec przemówił jakby zdziwiony:

– Krzyknął głosem mojego syna Gian' Battisty.

Strzelba wypadła z jego otwartej dłoni, ale ramię pozostało na chwilę wyciągnięte, jakby wciąż jeszcze na czymś się wspierało. Linda gwałtownie chwyciła go pod ramię:

– Jesteście za starzy, żeby zrozumieć. Chodźcie do domu.

Pozwolił jej się poprowadzić. Na progu potknął się ciężko i omalże nie upadł na ziemię wraz z córką. Jego podniecenie i ruchliwość w ostatnich kilku dniach były jakby błyskiem dogasającej lampy. Uchwycił się poręczy krzesła:

– Krzyknął głosem mojego syna, Gian' Battisty – powtórzył surowym tonem. – Słyszałem go, tego nędznika Ramireza.

Linda pomogła mu usiąść na krześle i pochyliwszy się nisko, syknąła mu w ucho:

– Zabiliście Gian' Battistę.

Starzec uśmiechnął się pod gęstym wąsem. Kobiety miewają dziwne urojenia.

– A gdzie jest dziecko? – zapytał, zdziwiony przenikliwym chłodem powietrza i niezwykle przyćmionym światłem lampy, przy której miał zwyczaj siadywać do północy nad otwartą Biblią.

Linda zawahała się na chwilę, po czym odwróciła oczy.

– Śpi – rzekła. – Pomówimy o niej jutro.

Nie mogła się przezwyciężyć, by na niego spojrzeć. Przejmował ją grozą i niemal nieznośnym uczuciem litości. Zauważyła zmianę, która w nim zaszła. Nie był zdolny zrozumieć, co uczynił; nawet dla niej wszystko to było niepojęte.

 

Przemówił z trudnością:

– Daj mi książkę.

Linda położyła na stole zamkniętą księgę w podniszczonej, skórzanej oprawie. Była to Biblia, którą dostał przed laty od pewnego Anglika w Palermo.

– Trzeba było ochronić dziecko – powiedział dziwnym, posępnym głosem.

Za jego krzesłem Linda załamywała ręce, zanosząc się bezgłośnym łkaniem. Nagle pobiegła do drzwi. Usłyszał jej ruch.

– Dokąd idziesz? – zapytał.

– Na latarnię – odrzekła i odwróciła się, by spojrzeć na niego smutno.

– Aha, na latarnię! Si, obowiązek.

Wyprostowany, białowłosy, podobny do starego lwa, bohaterski w swojej skupionym spokoju, sięgnął do kieszeni czerwonej koszuli po okulary, które mu dała doña Emilia. Po długiej chwili bezruchu otworzył księgę i spojrzał z wysoka, przez szkła, na drobny druk w dwu kolumnach. Zakrzepły, surowy wyraz przemknął po jego rysach, drgnęły nieznacznie brwi, jakby w odpowiedzi na jakąś mroczną myśl czy niemiłe wrażenie. Ale ani na chwilę nie odrywał oczu od księgi, choć pochylał się łagodnie, stopniowo, aż jego biała głowa spoczęła na otwartych kartach. Drewniany zegar tykał miarowo na pobielanej ścianie. Powoli stygł Garibaldino i leżał sam, krzepki, niezmożony, jak stary dąb powalony szarpnięciem wichru.

Światło Wielkiej Izabeli paliło się spokojnie nad przeklętym skarbem z kopalni San Tomé. W błękitnawej poświacie bezgwiezdnej nocy latarnia rzucała snop żółtych promieni aż po daleki widnokrąg. Podobna do czarnej plamki na lśniącym zwierciadle Linda, skulona na zewnętrznej galeryjce, opierała głowę o poręcz. Księżyc chylący się ku zachodniej stronie spoglądał na nią, promienny.

U podnóża urwiska ucichł miarowy plusk wioseł płynącej łodzi i doktor Monygham podźwignął się ze swego miejsca.

– Lindo! – krzyknął, zadzierając głowę. – Lindo!

Linda wyprostowała się. Poznała go po głosie.

– Nie żyje? – zawołała, pochylając się przez poręcz.

– Tak, moje biedne dziecko. Popłynę dookoła – odpowiedział doktor z dołu. – Płyńcie do plaży! – rozkazał wioślarzom.

Czarna postać Lindy odcinała się w świetle latarni. Ramiona miała wzniesione nad głową, jakby chciała rzucić się na dół.

– To ja cię kochałam – szeptała, z twarzą stężałą i marmurowo bladą w księżycowej poświacie. – Ja! Tylko ja! Ona zapomni o tobie, zapomni, że zginąłeś marnie dla jej ładnych oczu. Nie rozumiem. Nie rozumiem. Ale nigdy cię nie zapomnę. Nigdy!

Stała cicha i milcząca, zbierając siły, by całą swą wierność, swój ból, rozpacz i mękę zawrzeć w jednym wielkim okrzyku.

– Przenigdy, Gian' Battista!

Doktor Monygham, płynąc dookoła w policyjnej łodzi, usłyszał to imię, brzmiące nad jego głową. Był to jeszcze jeden triumf Nostroma, największy, najbardziej godny zazdrości, najstraszliwszy. W tym okrzyku niegasnącej namiętności, który zdawał się rozlegać od Punta Mala do Azuery i dalej, aż po świetlisty rąbek widnokręgu, nad którym zwieszał się wielki, biały obłok, lśniący jak bryła litego srebra, geniusz wspaniałego capataza de cargadores roztaczał władzę nad ciemną zatokę kryjącą jego zdobycze: skarb i miłość.

278picardia (hiszp.) – przewrotność. [przypis edytorski]