Za darmo

Nostromo

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Adios, viejo!209 – rzekł Nostromo, dotykając rękojeści rewolweru wiszącego u pasa i obluźniając nóż w pochwie. Wziął ze stołu niebieskie poncho z czerwoną podszewką i przywdział je przez głowę. – Adios, zaopiekuj się gratami w moim pokoju, a jeśli słuch o mnie zaginie, oddaj skrzynkę Paquicie. Niewiele tam cennych rzeczy prócz nowego meksykańskiego serape210 i kilku srebrnych guzów od mojego najlepszego kaftana. Mniejsza o to! Całkiem nieźle będą wyglądały na jej przyszłym kochanku, który nie potrzebuje się obawiać, że będę wałęsał się po śmierci jak ci gringos, co straszą na Azuerze.

Doktor Monygham ściągnął usta gorzkim uśmiechem. Kiedy stary Giorgio wszedł na wąskie schody, skinąwszy zaledwie głową i nie mówiąc ani słowa, doktor odezwał się:

– Jak to, capatazie? Myślałem, że panu wszystko się udaje.

Nostromo zerknął pogardliwie na doktora i stanął w drzwiach, kręcąc papierosa. Po chwili zapalił zapałkę i trzymał ją nad głową, aż do chwili, kiedy płomyk zaczął już niemal muskać jego palce.

– Nie ma wiatru! – mruknął do siebie. – Niech no señor spojrzy. Czy wie pan, czego się podjąłem?

Doktor Monygham ponuro skinął głową.

– To tak, jakbym brał na siebie klątwę, señor doctor. Człowiek z takim skarbem będzie miał wszędzie na tym wybrzeżu wyciągnięte przeciw sobie noże. Rozumie pan, señor doctor? Mam pływać jak wyklęty wzdłuż wybrzeża, aż spotkam parowiec Towarzystwa zdążający na północ. A wtedy o capataziecargadorów z Sulaco będzie głośno od jednego krańca Ameryki do drugiego.

Doktor Monygham parsknął krótkim, gardłowym śmiechem. Nostromo odwrócił się w drzwiach.

– Ale jeżeli pan zdoła znaleźć innego człowieka przydatnego i chętnego do tej wyprawy, to zostanę. Nie przykrzy mi się jeszcze życie, chociaż jestem taki biedak, że mógłbym całe swoje mienie pomieścić na siodle.

– Gra pan za dużo i nigdy nie odmawia pan ładnej twarzyczce, capatazie – rzekł doktor Monygham z przebiegłą prostotą. – W ten sposób nie robi się majątku. Ale nikt z moich znajomych nie przypuszczał, że jest pan ubogi. Mam nadzieję, iż pomyślał pan o hojnym wynagrodzeniu na wypadek, gdyby udało się panu ujść cało z tych opałów.

– A jak pan sobie wyobraża to wynagrodzenie? – zapytał Nostromo, wydmuchując dym przez drzwi.

Doktor Monygham nasłuchiwał przez chwilę, czy nie ma kogoś na schodach, po czym odparł, parskając znów krótkim, urywanym śmiechem:

– Gdybym miał wziąć na siebie klątwę śmierci, jak pan się wyraża, to nagroda musiałaby być nie mniejsza od samego skarbu, sławetny capatazie.

Nostromo chrząknął niechętnie na te szydercze słowa i znikł za drzwiami. Doktor Monygham usłyszał tętent oddalającego się konia. Nostromo popędził cwałem w ciemność. W zabudowaniach Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej migotały światła, lecz zanim do nich dotarł, spotkał powóz Gouldów. Poprzedzał go jeździec z pochodnią, w której świetle widać było białe muły, okazałego Ignacio i Basilio z karabinem w ręku. Z ciemnego wnętrza powozu głos pani Gould zawołał:

– Czekają na pana, capatazie

Wracała zziębnięta i podniecona, wciąż jeszcze trzymając w ręce notatnik Decouda. Prosił ją, żeby odesłała go jego siostrze. „Może to moje ostatnie słowa do niej” – rzekł, ściskając dłoń pani Gould.

Capataz nie zwolnił pędu. U przyczółka pomostu jakieś mgliste postacie z karabinami przypadły do łba jego konia, inne rzuciły się ku niemu. Byli to cargadorowie, którzy z polecenia kapitana Mitchella stali na straży. Dość było jednego słowa, by odskoczyli pokornie, rozpoznawszy jego głos. U drugiego końca pomostu wśród ciemnej gromadki z żarzącymi się cygarami ktoś z ulgą w głosie wymienił jego imię. Byli tam niemal wszyscy Europejczycy z Sulaco. Zgromadzili się dokoła Charlesa Goulda, jak gdyby srebro kopalni było godłem wspólnej sprawy. Załadowali je na lichtugę własnymi rękami. Nostromo rozpoznał smukłą, szczupłą postać don Carlosa Goulda. Stał milczący nieco na uboczu. Druga wysoka postać, którą był naczelny inżynier, rzekła głośno:

– Jeżeli ma przepaść, to stokroć lepiej, żeby poszło na dno morza.

Martin Decoud zawołał z łodzi:

– Au revoir211, panowie, do chwili, kiedy podamy sobie ręce nad kolebką nowo narodzonej Republiki Zachodniej.

Na jego czysty, dźwięczny głos odpowiedziały tylko przytłumione szmery. Po czym wydało mu się, iż pomost roztapia się wśród nocy. Było to dziełem Nostroma, który już odbijał od pomostu, zaparłszy się ciężkim wiosłem o pal. Decoud się nie poruszył, miał wrażenie, jakby został wyrzucony w przestworza. Po kilku pluśnięciach słychać było tylko szmer stóp Nostroma, który krzątał się po łodzi. Wciągnął wielki żagiel. Powiew wiatru musnął policzek Decouda. Wszystko zanikło prócz światła latarni, którą kapitan Mitchell kazał zawiesić na wysokim słupie na samym końcu pomostu, by wskazywała drogę z portu do zatoki.

Obaj mężczyźni nie widzieli siebie wzajem i nie odzywali się ani słowem, gdy łódź pod naporem zmiennych powiewów mknęła między niedostrzegalnymi niemal przylądkami, by zanurzyć się w jeszcze głębszą ciemność zatoki. Przez jakiś czas latarnia rzucała za nimi światło z pomostu. Wiatr przycichł, po czym zaczął powiewać znowu, ale tak słabo, iż wielka półpokładowa łódź ślizgała się bez szmeru, jak gdyby zawieszona w powietrzu.

– Jesteśmy już w zatoce – zabrzmiał spokojny głos Nostroma. Po chwili dodał: – Señor Mitchell kazał opuścić latarnię.

– Tak – rzekł Decoud – teraz nikt nas nie znajdzie.

Gęstniejąca ciemność ogarnęła łódź ze wszystkich stron. Toń w zatoce była równie czarna jak chmury na niebie. Nostromo na próżno zapalał zapałki, by rzucić okiem na kompas znajdujący się na pokładzie, i zaczął w końcu sterować według wiatru, który muskał mu policzek.

Dla Decouda nowym doznaniem była tajemniczość tych wielkich, szeroko rozpościerających się, dziwnie cichych wód, jak gdyby ich niepokój uległ pod naciskiem tej nieprzeniknionej nocy. Zatoka Placido spała głęboko pod swym czarnym poncho.

Główne zadanie, które miało rozstrzygnąć o powodzeniu, polegało obecnie na tym, by oddalić się od wybrzeża i jeszcze przed świtem dotrzeć do środka zatoki. Wyspy Izabele znajdowały się gdzieś w pobliżu.

– Przed panem na lewo, señor – rzekł nagle Nostromo.

Gdy głos jego przebrzmiał, ogromna cisza, bez światła i dźwięku, oddziałała na zmysły Decouda niby jakiś mocny narkotyk. Chwilami nie zdawał sobie nawet sprawy, czy jest we śnie, czy też na jawie. Jak człowiek głęboko uśpiony, nic nie widział. Dla jego oczu nie istniała nawet ręka podniesiona do twarzy. To nagłe przejście od niepokojów, namiętności i niebezpieczeństw, od szmerów i głosów rozlegających się na lądzie, było tak zupełne, iż nie różniłoby się niczym od śmierci, gdyby nie przeżyły jego myśli. W tym przedsmaku wiekuistego spokoju przemykały one żywo i lekko jak nieziemsko jasne sny o ziemskich rzeczach, które czarują zapewne dusze wyzwolone przez śmierć z mglistej atmosfery nadziei i żalu. Decoud otrząsnął się i wzdrygnął nieco, chociaż powietrze wokół niego było ciepłe. Doznał niezmiernie dziwnego uczucia, jakby jego dusza powróciła do ciała z otaczającej go ciemności, w której ląd, morze, niebo, góry i skały jakby nie istniały.

Od steru rozległ się głos Nostroma, który również zdawał się nie istnieć.

– Czy pan spał, don Martinie? Caramba! Gdy by to było możliwe, pomyślałbym, że ja też się zdrzemnąłem. Miałem dziwne wrażenie, jak gdyby śnił mi się dźwięk podobny do głosu cierpiącego człowieka, gdzieś w pobliżu łodzi. Coś pośredniego pomiędzy wzdychaniem a szlochaniem.

– To dziwne! – mruknął Decoud, leżąc na stosie skrzyń ze srebrem, przykrytych płachtami nieprzemakalnego płótna. – Czy to możliwe, że oprócz nas jest w zatoce jakaś inna łódź? Wie pan, mogliśmy jej nie dostrzec.

Nostromo parsknął śmiechem z niedorzeczności tego pomysłu. Nie mieścił się mu w głowie. Osamotnienie było niemal dotykalne. Gdy wiatr ustał, ciemność przywaliła Decouda jak kamień.

– Jakie to przepotężne! – bąknął. – Czy my w ogóle płyniemy, capatazie?

– Mniej więcej jak pełzający chrząszcz, który uwiązł w trawie – odrzekł Nostromo, a jego głos zdawał się obumierać za gęstą zasłoną ciemności, która spowijała ich, ciepła i beznadziejna. Nieraz na długo zupełnie milknął i nie było go widać ani słychać, jak gdyby tajemniczo przepadł gdzieś ze statku.

Wśród tej bezpostaciowej nocy Nostromo nie był nawet pewny, jaką drogą zaczęła podążać łódź, gdy wiatr zupełnie zamarł. Wypatrywał wysp. Nie było ich ani śladu, jak gdyby zapadły się na dno morza. W końcu rzucił się jak długi obok Decouda i szepnął mu do ucha, iż gdyby wiatr całkiem zawiódł i świt zastał ich w pobliżu Sulaco, to można by jeszcze ukryć łódź pod urwiskiem na wysokim brzegu na krańcu Wielkiej Izabeli. Decouda zdziwiła siła jego niepokoju. Dla niego usunięcie skarbu miało znaczenie polityczne. Było wiele powodów, dla których nie powinien był wpaść w ręce Montera, lecz oto był człowiek, który inaczej zapatrywał się na tę sprawę. Caballeros z wybrzeża nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, co polecili mu zrobić. Nostromo, jakby pod wpływem otaczającego mroku, wydawał się nerwowo przeczulony. Decoud był zdumiony. Capataz, nie dbając o niebezpieczeństwa, które jego towarzyszowi wydawały się oczywiste, z jakąś pogardliwą goryczą przejmował się śmiertelną fatalnością skarbu, który najzwyczajniej w świecie powierzono jego dłoniom. Było to dużo niebezpieczniejsze, mówił Nostromo, klnąc i śmiejąc się, niż posłać kogoś po skarby, których duchy i diabły strzegą ponoć w głębokich czeluściach Azuery.

 

– Señor – powiedział – musimy przychwycić parowiec na morzu. Musimy pływać po pełnym morzu i wypatrywać go aż do chwili, kiedy zjemy i wypijemy wszystko, co zabraliśmy na pokład. Gdybyśmy go przypadkiem przeoczyli, to musimy dalej trzymać się z dala od brzegu, aż się pochorujemy, powariujemy może, pomrzemy i będziemy błąkali się martwi, aż inny parowiec Towarzystwa napotka łódź z dwoma martwymi ludźmi, którzy ocalili ten skarb. Oto jedyny sposób, by go ocalić, bo chyba pan rozumie, że przybić gdzieś do brzegu ze srebrem, choćby i o sto mil dalej, to to samo, co rzucić się nagą piersią na ostrze noża. Przekazano mi ten skarb jak jakąś śmiertelną chorobę. Jeśli ludzie to odkryją, będę trupem, i pan także, skoro pan będzie ze mną. Tego srebra jest tyle, że można by nim wzbogacić całą prowincję. Czyż więc możemy się z nim zatrzymać się w jakimś przybrzeżnym pueblo, zamieszkanym przez złodziei i włóczęgów? Señor, przecież pomyślą, że samo niebo zsyła im te bogactwa, i pozarzynają nas w okamgnieniu jak barany. Nie dowierzałbym pięknym słówkom najlepszych nawet ludzi mieszkających wokół tej dzikiej zatoki. Co tu mówić? Gdybyśmy nawet oddali te skarby na pierwsze wezwanie, nie zdołalibyśmy ujść cało. Czy pan to pojmuje, czy może jaśniej to panu wytłumaczyć?

– Nie, nie potrzebuje już pan tłumaczyć – rzekł Decoud z lekką urazą. – Ja sam pojmuję, że posiadanie tego skarbu jest jakby śmiertelną chorobą dla ludzi w naszym położeniu. Ale trzeba było usunąć go z Sulaco, a pan jakby był stworzony do tego dzieła.

– Tak, ale nie chce mi się wierzyć – rzekł Nostromo – żeby jego strata bardzo zubożyła don Carlosa Goulda. Jest jeszcze więcej tych bogactw w górach. Po skończeniu pracy w porcie nieraz jeździłem do pewnej dziewczyny w Rincon i słyszałem, jak dudniły wśród ciszy nocnej po rynnach. Od lat bogate głazy staczają się z hukiem gromu, a górnicy powiadają, że w samym sercu gór jest ich aż nadto, by grzmiały tak jeszcze przez długie czasy. A jednak walczyliśmy onegdaj212, by obronić ten skarb przed motłochem, a dzisiaj wysłano mnie w tę ciemność i ciszę morską, żebym go wywiózł, jak gdyby to był ostatni łut213 srebra na ziemi, za który można kupić chleba dla głodnych. Ha, ha! Dobrze. Chcę, żeby to było najsłynniejszym i najrozpaczliwszym dziełem mego życia, i wszystko mi jedno, czy jest wiatr czy go nie ma. Małe dzieci podrosną, a dorośli się zestarzeją, nim pamięć o nim zaginie. Powiedziano mi, że monteryści nie mogą dostać srebra bez względu na to, co stanie się z capatazem Nostromem, i powiadam panu, że nie będą go mieli, bo Nostromo uwiązał je sobie u szyi.

– Rozumiem – mruknął Decoud. Zrozumiał istotnie, iż jego towarzysz ma swój własny, osobliwy pogląd na to przedsięwzięcie.

Nostromo przerwał jego rozmyślania nad sposobem, w jaki wykorzystuje się zalety ludzkie, nie mając pojęcia o ich istocie, pytając, czy nie byłoby dobrze wyciągnąć długie wiosła, by popchnąć łódź w kierunku Izabel. Byłoby niedobrze, gdyby światło dnia odsłoniło skarb pływający zaledwie o milę od wejścia do portu. Liczył na skorzystanie z podmuchów wiatru, które zazwyczaj bywają tym silniejsze, im ciemność jest głębsza, ale dzisiaj zatoka pod swym ponchem z obłoków spoczywała tak głucho, iż wydawała się raczej martwa niż uśpiona.

Delikatne ręce don Martina cierpiały straszliwie, uwierane przez grubą rękojeść olbrzymiego wiosła. Mimo to władał nią dzielnie, zaciskając zęby. On również zamotał się w sieci urojonego istnienia i ta osobliwa praca przy popychaniu łodzi wydawała mu się częścią naturalnego początku nowego państwa, której miłość do Antonii nadała idealne znaczenie. Mimo wielkich wysiłków, ciężko obciążona lichtuga ledwo się poruszała. Przy wtórze regularnego plusku wioseł rozlegały się klątwy Nostroma.

– Kręcimy się w kółko – mruczał do siebie. – Żebyż to móc dojrzeć te wyspy!

Wskutek braku wprawy don Martin przepracował się. Od czasu do czasu jakaś niemoc mięśni przenikła z końców obolałych palców we wszystkie włókna jego ciała i roztapiała się w fali gorąca. Walczył, mówił, cierpiał duchowo i fizycznie, wytężając ducha i ciało przez czterdzieści osiem godzin bez przerwy. Nie odpoczywał, jadł bardzo mało, nie miał chwili wytchnienia w rozterce uczuć i myśli. Nawet jego miłość do Antonii, z której czerpał siły i natchnienie, przeszła w stan tragicznego napięcia podczas przelotnej rozmowy u łoża don Joségo. I oto z odmętu tego wszystkiego wpadł nagle w ciemność zatoki, której głęboki mrok, cisza i nieruchomy spokój pomnażał mękę wynikającą z konieczności fizycznego trudu. Z drżeniem dziwnej rozkoszy wyobrażał sobie, iż łódź idzie na dno.

„Jestem na krawędzi obłędu” – myślał. Opanował rozdygotanie wszystkich członków, piersi, wewnętrzne drżenie całego ciała, pozbawionego sił nerwowych.

– Może byśmy odpoczęli, capatazie? – zagadnął swobodnym tonem. – Mamy jeszcze długą noc przed sobą.

– To prawda. Zdaje mi się, że nie przepłynęliśmy więcej niż milę. Niech pan pozwoli wypocząć ramionom, jeżeli o to panu chodzi. Ręczę, iż nie zazna pan innego odpoczynku, odkąd pan związał się z tym skarbem, którego strata nie uczyniłaby żadnego biedaka biedniejszym. Nie, señor, nie wypoczniemy, aż spotkamy parowiec płynący na północ albo pomrzemy, leżąc na srebrze Anglika, i znajdzie nas jakiś inny okręt. Ale lepiej nie, por Dios! Raczej zrąbałbym siekierą pokład do samej wody, niż pozwoliłbym, żeby głód i pragnienie pozbawiły mnie sił. Na wszystkich świętych i diabłów! Wolałbym rzucić ten skarb w morze, niż oddać go w ręce obcego człowieka. Skoro caballeros raczyli mnie wysłać na tę wyprawę, to niechaj się dowiedzą, że jestem człowiekiem, jakiego potrzebowali.

Decoud leżał zdyszany na skrzyniach ze srebrem. Wszystkie wrażenia i uczucia, które powodowały nim, odkąd tylko mógł sięgnąć pamięcią, wydawały się mu szaleństwem sennym. Nawet jego namiętna czułość dla Antonii, do której wzniósł się z padołów swego sceptycyzmu, postradała wszelkie znamiona rzeczywistości. Na chwilę stał się pastwą połączonego z niezmiernym omdleniem, lecz bynajmniej nie przykrego zobojętnienia.

– Jestem przekonany, iż nie wyobrażali sobie, by pan tak rozpaczliwie mógł wziąć tę sprawę do serca – powiedział.

– Cóż więc to było? Żart? – zżymał się człowiek, którego księgi płatnicze Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej w Sulaco określały jako „przodownika portowego”, wymieniając obok wysokość jego wynagrodzenia. – Czy to dla żartu zbudzono mnie po dwu dniach ulicznej walki, żebym postawił życie na taką kiepską kartę? Wszyscy wiedzą, iż nie mam szczęścia w grze.

– No, tak, ale wszyscy wiedzą, że ma pan szczęście do kobiet, capatazie – uspokajał Decoud swego towarzysza znużonym, przeciągłym głosem.

– Nich pan posłucha, señor – mówił dalej Nostromo – ja się nawet nie sprzeciwiałem. Kiedy usłyszałem, o co chodzi, zrozumiałem, jaka to niebezpieczna sprawa, i od razu zdecydowałem. Ważna była każda chwila. Najpierw musiałem czekać na pana. Potem, gdyśmy przybyli do „Italia Una”, stary Giorgio krzyknął na mnie, żebym pojechał po angielskiego doktora. Później, jak pan wie, chciała widzieć się ze mną ta biedna, konająca kobieta. Nie chciałem do niej pójść, señor. Czułem, że to przeklęte srebro ciąży mi już na grzbiecie i obawiałem się, iż czując się bliska śmierci, zażąda ode mnie, abym pojechał po księdza. Ale ojciec Corbelan jest daleko, bo schronił się wśród zbójców Hernandeza, a ludność, która by go rozszarpała na ćwierci, jest bardzo wzburzona przeciwko księżom. Żaden opasły padre nie zgodziłby się wytknąć dzisiaj nosa ze swej kryjówki, by zbawić chrześcijańską duszę, chyba że wziąłbym go pod swoją opiekę. Oto czego chciała. Udawałem, iż nie wierzę w jej konanie. Señor, odmówiłem sprowadzenia księdza do umierającej kobiety…

Decoud drgnął w ciemności.

– Odmówił pan! – zawołał. Ton jego się zmienił. – No, wie pan, to raczej dobrze.

– Pan nie wierzy w księży, don Martinie? Ja także nie. Po co to marnować czas? Ale ona, ona w nich wierzy. Stoi mi to kością w gardle. Może już umarła, a my tu kołyszemy się tu bezradnie, bo nie ma wiatru. Niech diabli wezmą wszystkie zabobony! Pewno umarła, myśląc, że pozbawiłem ją raju. To bodaj najfatalniejsza sprawka w moim życiu.

Decoud rozmyślał głęboko. Próbował analizować wrażenia, jakich doznawał, słuchając tego opowiadania. Głos capataza zabrzmiał znowu:

– A teraz, don Martinie, zabierzmy się do wioseł i szukajmy Izabel. Jeżeli dzień nas tu zastanie, to nie pozostanie nic innego jak zatopić łódź. Nie zapominajmy, że może nadpłynąć parowiec z Esmeraldy wiozący żołnierzy. Popłyniemy teraz wprost przed siebie. Znalazłem kawałek świecy i trzeba będzie zaryzykować i zapalić światełko, żeby obrać kierunek przy pomocy kompasu. Wiatr jest taki słaby, że jej nie zgasi. Bodaj licho wzięło tę ciemną zatokę!

Płomyk palił się całkiem równo. Zamajaczyły mocne wiązania i żebrowania wewnętrznej, pustej części lichtugi. Decoud ujrzał Nostroma, który wiosłował, stojąc. Widział go od dołu po czerwony pas na biodrach. Migała biała rękojeść rewolweru i drewniany trzonek długiego noża zwisającego z jego lewego boku. Decoud rozstrajał się od wytężonego wiosłowania. Wprawdzie wiatr był za słaby, by zgasić świecę, lecz mimo to jej płomień drgał z lekka w takt powolnych ruchów ciężkiej łodzi. Była tak wielka, iż mimo największych ich wysiłków posuwała się w ciągu godziny zaledwie o niecałą milę. Wystarczało to jednak, by dotrzeć do Izabel przed świtem. Mieli przed sobą jeszcze ze sześć godzin ciemności, a odległość od portu do Wielkiej Izabeli nie przekraczała dwóch mil. Decoud wykonywał tę znojną pracę, ulegając niecierpliwości capataza. Chwilami przestawali i nadsłuchiwali bacznie, czy nie płynie statek z Esmeraldy. Wśród tej idealnej ciszy ruch parowca usłyszeliby z daleka. Niepodobna natomiast było dostrzec czegokolwiek. Nie widzieli siebie wzajemnie. Nawet rozpięty żagiel statku był niewidzialny. Odpoczywali bardzo często.

– Caramba! – odezwał się nagle Nostromo podczas jednej z przerw, gdy dyszeli, oparci bezczynnie o ciężkie trzonki wioseł. – Co się stało? Czy panu coś dolega, don Martinie?

Decoud zapewnił, że nic mu nie dolega. Nostromo zachowywał się przez czas jakiś bardzo cicho, po czym szeptem wezwał Martina, żeby poszedł na tył łodzi.

Dotykając niemal ustami ucha Decouda, oświadczył mu, że ktoś oprócz nich musi być jeszcze w łodzi, bo już dwukrotnie słyszał odgłos przytłumionego łkania.

– Señor – szeptał z trwożnym zdumieniem – jestem pewien, że ktoś płacze w tej łodzi.

Decoud nie słyszał nic. Dał wyraz swemu niedowierzaniu. Zresztą nietrudno było to sprawdzić.

– Zadziwiające – szepnął Nostromo. – Czyżby ktoś ukrył się pod pokładem, gdy łódź stała jeszcze przy pomoście?

– Mówi pan, że to było podobne do łkania? – zapytał Decoud, przyciszając również głos. – Jeżeli ten ktoś płacze, to nie może być bardzo groźny.

Przedostawszy się przez drogocenny stos spiętrzony pośrodku, popełzli chyłkiem naprzód, pod maszt, dostali się pod półpokład i zaczęli szukać po omacku. Wyciągając ręce przed siebie, natknęli się w najciemniejszym zakątku na członki jakiegoś człowieka, który milczał jak grób. Oniemiali z osłupienia, wywlekli go stamtąd za ramię i kołnierz od marynarki. Był bezwładny, bez życia.

 

Światło ogarka padło na okrągłą twarz o haczykowatym nosie, czarnych wąsach i niedużych bokobrodach. Był ohydnie brudny. Niechlujny zarost brody rozpościerał się na wygolone policzki. Grube wargi rozchyliły się nieco, ale oczy pozostały zamknięte. Ku swemu niezmiernemu zdumieniu Decoud poznał señora Hirscha, handlarza skór z Esmeraldy. Nostromo poznał go również. Spoglądali na siebie nad tym ciałem, leżącym z bosymi stopami wyżej głowy w niedorzecznym pozorze snu, omdlenia czy śmierci.

209Adios, viejo! (hiszp.) – Żegnaj, stary! [przypis edytorski]
210serape – prostokątny kawałek wielobarwnej tkaniny wełnianej, z frędzlami na końcach, noszony w Meksyku jako rodzaj peleryny, szczególnie przez mężczyzn. [przypis edytorski]
211Au revoir (fr.) – Do widzenia. [przypis edytorski]
212onegdaj (daw.) – przedwczoraj. [przypis edytorski]
213łut – dawna jednostka wagi, licząca 1/32 funta, tj. w różnych miejscach i czasach od 10 g do 50 g.; tu przen.: odrobina. [przypis edytorski]