– Dawaj pieniądze, albo zginiesz! – wołają z daleka.
Spróbował gospodarz rzucić się w jakąś boczną ścieżkę, żeby złodziejom umknąć, ale nic z tego! On tylko jeden, a ich czterech, i to takich zbójowatych, że aż strach w oczy spojrzeć.
Okrążyli gospodarza i zdaje się, że już ratunku nie będzie.
– Oj, marnie – pomyślał sobie i duszę Bogu polecił.
Ale cóż to? Żaden cios nie pada i widzi gospodarz, że złodzieje spłoszyli się i znikają w lesie. A od strony drogi zbliża się liczna gromada ludzka. A może i nie ludzka? Dziwna jakaś, choć maszerują jak ludzie… Och, to jałowce nadchodzą! Kroczą równo, jakby wojsko jakieś, a złodzieje pierzchają przed nimi w popłochu.
Poznaje gospodarz znajomych ze swego pola: wujka, i stryjka, i koślawego pradziadka nawet, i innych jeszcze, których nazwać nie zdążył… Otaczają go gromadą i bezpiecznie do domu prowadzą.
A złodzieje tłumaczyli się później bogatemu kupcowi, że nie udało się im zlecenia wykonać i okraść gospodarza, bo jakaś liczna grupa dziwnych ludzi razem z nim szła, a nie wiadomo skąd się wzięła.
A i sam gospodarz sobie tego zdarzenia wyjaśnić nie umiał. Czy to jałowce przyszły mu z pomocą? Czy dusze przodków, za których się modlił, otoczyły go opieką?