Ale oczywiście nikomu o tym nie mówił, bo jeszcze by kto go wyśmiał, albo co.
Jałowce, jak to jałowce, nie wymagały żadnego podlewania, ani pielęgnacji. Ot, same z siebie rosły. Ale gospodarz, który był człowiekiem starannym, obchodził je od czasu do czasu i suche, zrudziałe gałęzie obcinał, a zostawiał te nowe, zielone, żeby ładnie wyglądało.
Pewnego razu odwiedził go gość jakiś bogaty i koniecznie chciał to pole jałowcowe odkupić.
– Sprzedaj mi to pole nic niewarte! Na co ci ono? Ani tu uprawy żadnej nie masz, ani pastwiska. A ja jałowce wykarczuję i coś tu wybuduję pożytecznego, bo miejsce dobre, blisko drogi, to mi pasuje.
– Panie! – odrzekł gospodarz. – Mój dziadek lubił patrzeć na te jałowce. Mój ojciec lubił tu siadać i patrzeć na nie. To i ja będę tu siedział i patrzył. I nikomu ich nie sprzedam.
– Od samego patrzenia majątku ci nie przybędzie! Już lepiej byś sprzedał i wziął dobry pieniądz za to.
– Może i nie przybędzie, ale też nie ubędzie od patrzenia. Nie sprzedam.
– A sprzedaj!
– A nie sprzedam!
Tak sobie jeszcze pogadali bez skutku, w końcu kupiec zabrał się i poszedł, a gospodarz został na progu, zadowolony, że na swoim postawił. Ale kupiec wcale nie miał zamiaru zrezygnować i myślał cały czas, jak by tu gospodarza zmusić do sprzedaży tego pola. Jaki tu podstęp wymyślić?