Za darmo

Król Maciuś na wyspie bezludnej

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ano, wraca Maciuś, a w pokoju czeka na niego Amary.

– Ach, jak to dobrze, że wasza królewska mość powrócił. Byłem niespokojny. Ej, Filip!

Staje Filip wyprostowany jak struna.

– Warta ma stanąć koło kancelarii, rozumiesz? Pokój zamknąć na klucz, klucz mi oddasz, rozumiesz? I jeżeli któremu z was przyjdzie do głowy podsłuchiwać pod drzwiami tajną rozmowę z jego królewską mością, to żywcem skórę zedrę – rozumiesz? Ruszaj!

Filip wszedł do sąsiedniego pokoju, szmer – wszyscy wyszli, Filip oddał klucz.

– Kochany kuzynie – zaczął rotmistrz – pragnę żyć z kuzynem w zgodzie. Chcę kuzyna przeprosić i błagać o przebaczenie.

Amary ukląkł przed Maciusiem.

– Proszę wstać – powiedział Maciuś – nie jestem święty, żeby przede mną klękać. Nic nie rozumiem.

– Najdroższy kuzynku, jestem prawnukiem Elżbiety Narwanej, rodzonej ciotki Henryka Porywczego. Jesteśmy krewni, dlatego smutny król pozwolił mi tu przyjechać. Chcę być posłuszny jak baranek. Nie wydałem obiadu dla waszej królewskiej mości, drogi… kuzynie, bo rachunki muszę mieć w porządku. Ale dostałem tajny rozkaz i teraz będziemy żyli w przyjaźni. Królu, jeśli mi nie przebaczysz, to patrz.

Markiz Amary przykłada do głowy rewolwer i chce się zabić.

– No dobrze – woła przestraszony Maciuś – chcę też żyć z kuzynem w przyjaźni!

A ten rzuca się Maciusiowi na szyję.

Widzi Maciuś, że rotmistrz pijany.

Zgadza się Maciuś na wszystko, żal mu kuzyna i chce, żeby sobie poszedł.

– Płynie we mnie królewska krew. I za co tak cierpię? Musiałem się pojedynkować, bo mnie obrazili. Musiałem zwymyślać generała. I cóż ja takiego powiedziałem: że „ostatni dureń”. No, bo dureń. No, powiedz, najdroższy kuzynie – sam powiedz, czy nie dureń?

– Dureń – zgadza się Maciuś.

– A czy mogłem się nie pojedynkować, no powiedz, wasza królewska mość?

– Nie, nie mogłeś.

– Więc za co mnie tu zesłali?

I znów chce się zabić.

– O, tu mam tajny rozkaz od smutnego króla: Każde życzenie Maciusia jest jak moje własne. Oto tu mam tajny rozkaz… Nie, to nie ten. Bo mam jeszcze drugi rozkaz… Oooo, tu jest. To jest rozkaz młodego króla: Posyłam doktora, niech zbada Maciusia i niech napisze, że Maciuś zwariował, to się ogłosi i będzie koniec. Tak, mój najdroższy kuzynie, takich to przyjaciół mamy my, królowie.

– Młody król był mi wrogiem, nie przyjacielem – mówi Maciuś.

– No tak, ale Klu-Klu… nie, nie Klu-Klu, tylko ten gałgan z latarni morskiej udaje przyjaciela, a ukradł tyle zabawek. Dwie łamigłówki, pajacyk, cztery książki, sześć kolorowych ołówków. Kto za to będzie płacił? Jestem biedakiem, choć płynie we mnie królewska krew. A honor nie pozwala mi nie zapłacić. Zabiję Dormesko i siebie.

– Drogi kuzynie – mówi Maciuś, żeby go uspokoić – ja sam darowałem to wszystko.

– Wasza królewska mość jest szlachetny. Wasza królewska mość ukrywa przede mną, ale ja wiem. Ci szubrawcy-chłopcy hałasują i spać nie dają waszej królewskiej mości. Palą papierosy, co to za papierosy – to są najgorsze śmierdziuchy. I przez dziurkę od klucza wpuszczają dym. I umyślnie wrzucają muchy do królewskiej herbaty, i wsypują pchły do łóżka waszej królewskiej mości. I ukradli dwie siekiery i pół funta gwoździ. A kto za to odpowiada! Ja! Ja! Ja! Nędzarz! Praprawnuk królowej Elżbiety.

Ledwo udało się Maciusiowi odebrać rewolwer. Ułożył go na własnym łóżku, sam wpuścił przez okno wartę, żeby się cicho spać położyli – bo rotmistrza boli głowa.

Siedzi Maciuś, ale taki zmęczony. Tyle się od razu dowiedział.

Więc dlatego było tyle much w herbacie, bo mu umyślnie wrzucali?

Więc dlatego przyjechał doktór68, żeby z niego zrobić wariata?

Więc dlatego pchły tak go gryzą?

Więc rotmistrz musi płacić za wszystko, co zginie?

No, dobrze, ale kto płaci za życie Maciusia, który nic przecież nie robi, a podróże, okręt, latarnia – to wszystko drogo kosztuje.

I czy Amary naprawdę jest jego kuzynem?

I czy nie można ukryć się na wyspie, dokąd nie przypłynie żaden okręt, żaden szczurek, gdzie może być zupełnie – ale to zupełnie sam?

Maciuś zrozumiał jedno: że już nie zostanie długo na bezludnej wyspie. Kiedy w więzieniu postanowił uciec, było zupełnie inaczej. Serce mocno mu biło, myśli latały w głowie – to tu – to tam – spieszył się, bał się, że się nie uda. A teraz nic. Nawet nie przychodzi mu na myśl, że może się nie udać. Jest zupełnie spokojny. Popatrzy – poczeka jeszcze, może się coś zmieni.

Położył na stole muszelkę Alo i kamyczek Ali. I od razu zapomniał o wszystkim. Taka miła muszelka, taka jedyna na świecie. Wie Maciuś, że muszelek jest na brzegu tysiąc i więcej, ale tę muszelkę dał Alo i powiedział:

– Masz za to, że mnie uczysz.

I ten zwyczajny kamyczek jest tylko jeden na świecie. Dała go Ala, uśmiechała się do niego: i do kamyczka, i do Maciusia. Na całym świecie nie ma kamyczka, w którym by był tam gdzieś we środku69, w duszy, uśmiech małej Ali.

Siedzi Maciuś, choć noc. Nie ma się gdzie położyć, bo łóżko zajęte. Wziął pióro i wpisał do pamiętnika:

Myślałem, że rotmistrz jest zły, a on jest bardzo biedny. Gdyby młody król powiedział wszystko, co myśli, i gdybym ja powiedział wszyściutko, co myślę – może nie bylibyśmy wrogami.

I dalej:

Byłoby dobrze, żeby każdy miał samotną wieżę w lesie gęstym.

I dalej:

Są różni ludzie na świecie.

Oparł Maciuś głowę o stół i zasnął.

Jeśli Maciuś nie rozmawiał z wartownikami, to głównie, że nie wiedział, jak do nich mówić. Chciał żyć z nimi jak dawniej z Felkiem. Ale nie chciał pozwolić mówić na siebie „ty”. Wtedy było inaczej: był prawdziwym królem i tak być mogło. Może to zresztą nie było dobre. Mówić im „pan” też nie chciał. Więc trudno mu było.

Ale raz spotkał się przypadkiem z najspokojniejszym i porządnym. I on, jak Maciuś, chodził często na brzeg morza i nie – żeby łapać ryby, a tak sobie siedział. A kiedy widział Maciusia, zaraz odchodził, pewnie żeby nie przeszkadzać.

Spotkali się nagle i tak blisko, i tak od razu, że przystanęli na wąskiej ścieżce.

– Dzień dobry – powiedział Maciuś.

– Dzień dobry.

– Ładnie jest w lesie.

– I cicho.

– Dawniej na całej wyspie było cicho. Dopiero teraz tak się zrobiło. A wy lubicie ciszę?

– Ja lubię.

– Więc dlaczego u was tak głośno?

Pytanie widocznie nie było przyjemne. Nie odpowiedział. Nie chciał obmawiać kolegów.

– Jak się nazywacie?

– Stefan.

– Mój ojciec nazywał się Stefan.

– Wiem, uczyłem się w historii.

Od słowa do słowa dowiedział się Maciuś o wielu rzeczach.

Stefan ma ubogich rodziców. Akurat ojciec nie miał roboty, więc wyjechał na wyspę, żeby pomóc rodzinie, a ciężko pracować nie może, bo słaby na serce. Cały żołd ojcu odsyła.

– Tęsknicie?

– Trochę. Co przyjdzie z tęsknoty. Tak trzeba.

– No a inni?

– Nie wiem dobrze. Jeden, sierota – był w orkiestrze wojskowej. Drugi, syn krawca – dziewięcioro małych dzieci – bieda wielka. Trzeci ze wsi – chciał się uczyć, przyjechał do miasta, ale nic znaleźć nie mógł. Czwarty ma niedobrego ojczyma: prawie go wygnał z domu. A reszty nie znam.

Nie zna albo mówić nie chce.

„Są różni ludzie na świecie” – pomyślał Maciuś.

I nagle:

– Słuchajcie, Stefan, czy palicie papierosy?

– Ja nie palę.

– A dym was nie dusi, jak oni palą?

– Tak, trochę – zakasłał się Stefan.

– Słuchajcie: możecie spać u mnie.

– Dziękuję waszej królewskiej mości; niech już tak zostanie.

– Dlaczego?

– Dokuczać będą.

– Za co?

– Powiedzą, że się pieszczę, podlizuję…

– Kto? Wszyscy powiedzą?

– Nie wszyscy, ale powiedzą.

– No to niech mówią.

– Nie, przykro. Dziękuję waszej królewskiej mości.

Wyraźnie chce odejść. Smutno się Maciusiowi zrobiło.

– Czemu uciekacie?

– Taak. Zobaczą, dokuczać będą.

– A teraz nie dokuczają?

– Co mają dokuczać? – prawie z gniewem powiedział Stefan.

I odszedł.

Przykro było Maciusiowi, żal chłopca.

Co robić?

Do domu wracać nie chce, w lesie smutno, a nad morzem włóczą się ciągle teraz ci albo tamci.

– Pojadę do Ali – decyduje Maciuś.

Idzie na brzeg, chce siąść do czółna, a tu nie ma wioseł. Biegnie Maciuś do dowództwa na skargę.

– Wiosła zginęły.

– Zaraz się znajdą – mówi rotmistrz – zawołać mi wartę.

– Co pan chce robić, panie rotmistrzu?

– Mordy prać!

– Nie pozwalam.

– To trudno: nie będzie wioseł.

Idzie Maciuś do domu, głowę pochylił, zgarbił się cały.

– Wasza królewska mość, wiosło znalazłem, ale jedno, tam w krzakach – mówi Filip.

– A drugie?

– Drugiego nie ma. Ale ja się przepytam i znajdę.

– Słuchaj no, Filip, chyba ty wziąłeś wiosła.

– Jaaa? – zdumiał się Filip. – Jaaa? Jak Boga jedynego kocham, żebym się z miejsca nie ruszył, przekona się wasza królewska mość…

A im więcej zapewnia, tym pewniejszy Maciuś, że to on właśnie.

 

Niby chodzi, biega, rozpytuje się. A wieczorem ryczy w sąsiednim pokoju:

– To ty, Stefan! Poczekaj, złodzieju, ja mam cierpieć za ciebie! Mnie mają posądzać?

Słucha Maciuś: żeby się Stefan słowem odezwał. Nic.

A następnego dnia czółno znikło. Urwało się z łańcucha – i w morze. Kto znajdzie czółno przez morze porwane? Czekają pewnie Alo i Ala – nie, nie przyjedzie Maciuś. Nie przyjedzie ani dziś, ani jutro. Wrócił do pokoju, przygotował plecak do drogi. Jeszcze pożegna się z górą, a nocą wyruszy. Co ma być, niech będzie.

Idzie na swoją górę, ale niepokój czuje. Może znów coś złego? Idzie spiesznie, jakby chciał przeszkodzić komuś albo bronić. Aaa, pochwycił na gorącym uczynku: Filip kopie nogami cmentarz Maciusia.

Nagle stało się coś, czego Maciuś żadną miarą nie mógł zrozumieć. Zamąciło się w głowie, mignęło przed oczami. Ręka się zacisnęła, uderzyła. Filip pochwycił rękę Maciusia, ale Maciuś był strasznie silny. I chciał bić. I bił. Parę razy Filip odepchnął, więc Maciuś chwycił go za bluzę – i bije, i brak mu tchu. Pochylił się Filip, znów pochwycił ręce Maciusia, ale tylko na chwilę. Odwrócił się i poczuł Maciuś pierwsze uderzenie. Teraz dopiero zyskał Maciuś prawo do walki prawdziwej. Jakby go krępowało, że Filip się broni, chwyta ręce, ale sam nie bije. Skoczył, ale mu się nie udało, cofnął się o krok, całym ciężarem runął na wroga. Filip się pochylił, Maciuś wyrżnął w twarz tuż koło ust, potem dwa razy w głowę. Otrzymał uderzenie. Owinął ręce koło szyi, bije brodą, kopie. Znów dwa razy uderzył, otrzymał dwa uderzenia w piersi. Wyciął, ale nie trafił. I w nos.

I na skopany w walce cmentarz Maciusia – trysnęła krew.

Oprzytomnieli.

– Masz – podał mu Maciuś chustkę do nosa.

Nabrzękła twarz Filipa miała wyraz pogodny. Uśmiechnął się wesoło. Pokręcił głową.

– Nie przypuszczałem, że królowie umieją tak grzmocić.

Maciuś wie, że to wstęp do długiej rozmowy – i czeka.

– Kiedy tak, to już powiem. Wszystko jedno. No tak: ja puszczałem dym, ja zegar umyślnie popsułem, ja muchy – całą garść – do zupy wrzuciłem – ja czółno i wiosła ukradłem. Dokuczałem, mściłem się, ale i nade mną się mścili.

Filip oddany był za kradzież do domu poprawczego, kiedy miał dziesięć lat. I było mu źle. Nie dawali jeść i bili. Wszyscy bili. I dozorca, i stróż, i majster, i starszy chłopak. Kto silniejszy, kazał usługiwać, mógł broić po kryjomu i zwalał winę na słabszych – kto silniejszy, odbierał chleb i cukier małym i słabym. Tam nauczył się w karty grać, papierosy palić, mówić świństwa. Tam nauczył się mścić, robić na złość, kłamać, wykręcać się i oszukiwać.

– A co ja ci złego zrobiłem? – pyta się Maciuś. – Dlaczego mi dokuczałeś?

– Albo ja wiem. Ot, gniewało mnie, że jeden jest król, a drugi – złodziej. I chciałem wiedzieć, czy król naprawdę jest dobry, czy kłamią. Albo ja wiem. Chciałem, żeby się król poskarżył rotmistrzowi i żeby nam baty wsypali.

– Wszystkim – więc i tobie?

– Ano i mnie. Ważna rzecz. To tylko z początku nieprzyjemnie, a potem już wszystko jedno.

– Słuchaj, Filip, nie gniewasz się, że ciebie biłem?

– Eee, co to za bicie. Tylko że w nos się nie bije.

– Nie wiedziałem.

– Rozumie się. Bicie – to niełatwy fach. Trzeba umieć tak bić, żeby bolało, ale żeby nie było ani krwi, ani znaków.

– Słuchaj, Filip, mam prośbę do ciebie. Nie dokuczaj ty Stefanowi.

– Więc niech się broni. Dlaczego taki gamajda70? Robią mu coś, a on nic: to drażni.

– On chory, kaszle.

– No to co? Mówić przecie może? Niech się językiem broni. Bo tak wygląda, jakby był dumny. Niby że nic sobie ze mnie nie robi.

– A jeśli nie umie?

– To niech się nauczy.

– A jeśli nie chce?

– Niech nie będzie uparty.

– Więc nie chcesz obiecać, że mu nie będziesz dokuczał?

– Niech będzie! Nie takie mi znów to dokuczanie potrzebne.

Podali sobie ręce.

– Pamiętaj…

Napisał Maciuś do rotmistrza, że prosi, żeby go nie szukali. Nie jest ani jeńcem, ani więźniem. Może robić, co chce. Dla Rady Pięciu będzie nawet lepiej. Nic ich kosztować nie będzie. Amary wróci do domu. Niech im się zdaje, że Maciuś nie żyje.

No i poszedł. Nocą ciemną – dokąd oczy poniosą.

Wziął tylko, co najkonieczniejsze.

Kierunek wybrał w lesie taki, żeby go nie znaleźli w razie pościgu. Więc idzie blisko, ale nie nad rzeką. Wodę mieć musi, ale żeby nad brzegiem nie znaleźli.

A las gęsty. Nie znajdą. Wystarczy o pięć kroków zaszyć się między krzaki – i byle się nie odezwać, nie złapią.

Ile drogi przeszedł Maciuś, sam nie wie. Gdzie trzeba się przedzierać między gęstwiną, idzie krok za krokiem. Gdzie droga równiejsza, idzie żwawiej. Zresztą nie spieszy się. Jest wolny i bezpieczny. Widocznie nie ma na wyspie ani dzikich zwierząt, ani jadowitych wężów. Głodu się nie boi. Wie z przeczytanych książek, jakie owoce są pożywne, jakie rośliny mają sok słodki, który zastępuje cukier, jakie grzyby jadalne, jakie korzonki podobne do marchwi i sałaty.

Sypia na drzewach zupełnie wygodnie – nawet przyjemniej niż w łóżku. Bo drzewa oplątane lianami o gęstych gałęziach i liściach tworzą jakby wiszące, wygodne, zielone i pełne zapachu materace. Uginają się jak sprężyny. A spaść nie można, choćby się we śnie z boku na bok nawet przekręciło.

Raz spadł na miękkie krzaki, trochę rękę podrapał.

Chciał Maciuś wstąpić do samotnej wieży, ale jej nie znalazł. I po co? Widocznie pustelnik nie chce z nim rozmawiać. Zaraz go wyprowadził.

Idzie Maciuś, idzie, wcale się nie spieszy. Raz cały dzień spędził na tym samym miejscu. Parę razy zdawało się, że słyszy głosy pościgu nad rzeką. To znów jakby głos trąbki. Ano: jak chcą, niech się bawią z nim w chowanego. Znudzi im się, to wrócą.

Przez pierwszy tydzień zapisywał Maciuś, ile dni jest w drodze. Ale przestał, bo po co? Niech sobie przechodzi jeden dzień po drugim. Ciekawi są, którzy na coś czekają, a Maciuś na nic nie czeka.

Ale szczurek pocztowy go znalazł. Ucieszył się Maciuś. To strasznie zabawne. Takie małe stworzonko, a mądrzejszy ma nos niż wszystkie oczy ludzi. Szczurek musiał być napadnięty w drodze, bo miał jedną łapkę odgryzioną i kulał. Maciuś przemył i przewiązał ranę.

Kochany Maciusiu – pisze Klu-Klu. – Wysłałam sto orzechów pocztowych, a nie otrzymałam odpowiedzi. Jeżeli nie jesteś bardzo daleko, powinien byłeś otrzymać już dziesięć listów; bo nasi kapłani obliczają, że na każdych dziesięć szczurków dziewięć ginie w drodze pożarte przez ryby, o ile płyną morzem, i przez zwierzęta. A tylko jeden na dziesięć dojdzie, gdzie trzeba. Napisz, gdzie jesteś i czy potrzebna ci pomoc. I nie zawieszaj szczurkowi orzeszka, dopóki sam nie powie, że wypoczął, chce wracać. Twoja na wieki Klu-Klu. Wojna z białymi trwa jeszcze.

Więc dobrze: leczy Maciuś szczurka pocztowego i patrzy, jak powie, że gotów do drogi. A szczurek wdzięczny, że Maciuś go leczy: choć boli przemywanie rany, ale liże rękę i tak ślepkami mruga, jakby dziękował. I Maciusiowi nie chce się odsyłać małego przyjaciela. Czuje tak, jakby nie sam był teraz w lesie bezludnej wyspy.

Maciuś gotuje wodę, zaprawioną słodkim sokiem, kraje liście, korzonki i owoce. Zupa podobna w smaku do kompotu z gruszek i jabłek, a szczurek siedzi na tylnych łapkach jak wiewiórka i pilnuje, i czeka. Kładzie się Maciuś spać, a szczurek pocztowy w rękaw włazi, ale tyłem: wysadzi nos, a tak nosem rusza, tak rusza, jakby telegrafował do Klu-Klu.

Z Maciusiem idzie śmiało albo siada mu na ramieniu. Ale jak sam, okropnie ostrożny, byle szelest – od razu znika, siedzi pod liściem i dopiero wysadzi kawałek nosa, jakby się pytał, czy można.

Łapka mu się zagoiła. Napisał list do Klu-Klu, zakleił Maciuś w orzechu i na próbę zawiesił szczurkowi na szyi. Zapiszczał szczurek (pierwszy raz) i tak smutnie spojrzał, że Maciuś zaraz zdjął z szyi łańcuszek. Widocznie nie ma jeszcze sił do drogi, a może wywąchał niebezpieczeństwo. I nie może sobie Maciuś przypomnieć, czy tamten szczurek tak samo prosił, żeby go nie posyłał: zwyczajnie, nie zwrócił wtedy uwagi. Bo nie szanował szczurka.

I domyśla się Maciuś, że jeśli się nie szanuje małego, to nic nie powie. A jeśli szanować, wszystko, nawet kamyk i muszelka mówić zaczynają. Tak, z kamykiem Ali i muszelką Alo Maciuś rozmawia, a i szczurek widocznie rozmawia, bo tak wącha, tak wącha, tak wącha. I przyszło Maciusiowi na myśl, że może posłać szczurka na próbę do latarni morskiej.

Ale nagle szczurek pocztowy zrobił się niespokojny. W nocy kręci się w rękawie i wzdycha, biega, podskakuje na trzech łapkach, jeść nie chce. Mówi wyraźnie, że wypoczął, chce ruszyć. I posłał Maciuś list do Alo i Ali, że mu zabrali czółno, że musiał ich opuścić. Już wieczorem tego samego dnia miał odpowiedź, ale zamoczoną, bo orzech źle sklejony. Parę słów tylko mógł Maciuś odczytać:

Szkoda… uczę się sam… szukali… czekamy.

Ucałował Maciuś ten liścik, schował razem z fotografią matki, ostatnim kawałkiem sałaty, którą jadł zmarły kanarek (w jednym miejscu znać było nawet ślady dziobka), z muszelką i kamykiem.

Szczurek się nie uspokoił: co to dla niego za droga – parę mil tylko? Kręci się – piszczy i szuka orzecha. Ano: wysyła go Maciuś. A że mu smutno samemu, więc rusza w drogę – w górę rzeki.

Aż doszedł do jeziora i spotkał dzikich mieszkańców wyspy. Bo na środku jeziora była wysepka, a trzech dzikich czerpało wodę łupiną kokosowego orzecha.

Nie przestraszył się Maciuś, przeciwnie, ucieszył. Powiewa białą chusteczką na zgodę, a oni patrzą się i dziwią.

Dopiero trzeciego dnia wsiadł jeden na kłodę drzewa i bardzo niezgrabnie pchając kijem – przypłynął.

To dziwne, jak dzicy mogą być niezgrabni.

Prawie na czworakach chodzili. Przywiózł ich poseł: guzik blaszany, wypaloną zapałkę, kawałek, może pół łokcia71, nitki czarnej i korek od butelki. I Maciuś zrozumiał, że przysyłają okup, żeby ich tylko nie ruszał.

Więc poznał Maciuś najdzikszych ludzi, ale nie ludożerców. I zamieszkał z nimi na wyspie na jeziorze. Dzicy lubią Maciusia – dbają o niego. Nic robić nie pozwalają, sami pracują. Maciuś leży całymi dniami i myśli o rozmaitych rzeczach.

Uciekł na wyspę od ludzi, ale się nie udało. I dopiero na tej wyspie morskiej znalazł wyspę jeziora – i tu już ma spokój. Tak jakby się ukrył w samym sercu fortecy. Może zbudować wieżę samotną i zostać. Na zawsze zostać? Może tu jeszcze raz założyć cmentarz, który tam się nie udał?

Teraz dopiero rozmyśla Maciuś dokładnie o Amarym, Stefanie, Filipie. Chce coś dopisać do pamiętnika, ale ma jeden zeszyt czysty i tylko pół ołówka. Więc nie może byle co pisać. Musi oszczędzać papier, nie tak jak w szkole, gdzie dziecko namaże głupstwo na całej stronicy albo wydrze kartkę na kulę lub strzałę.

Czy Amary był dobry, czy zły? Czy Filip może się poprawić? Dlaczego ci ludzie, wśród których żyje, także są dzicy, a nie są ludożercami? Nawet łuków i strzał nie mają.

Zapisał Maciuś w pamiętniku:

Są ludzie spokojni i niespokojni.

Dormesko był spokojny, mama Maciusia spokojna, ten chłopczyk, którego widział podczas wojny w chacie, spokojny. Dzicy, z którymi mieszka teraz, spokojni. I mistrz ceremonii, i kanarek, i Kampanella.

A niespokojny był Felek, niespokojny Amary i Ala, i Filip, i nawet młody król. Tak, i Maciuś jest niespokojny. I Klu-Klu. I ludożercy. Ale nie wszyscy. Ludzie niespokojni prowadzą wojny, spokojni muszą się ich słuchać. Dlatego smutny król, chociaż spokojny, musiał wojować.

I szczurek pocztowy jest niespokojny, ale inaczej niż lew. Szczurek chce przynosić pożytek. I Maciuś też.

I zanotował Maciuś w pamiętniku:

Człowiek niespokojny może być dobry albo zły. Jeżeli będzie na świecie dużo niespokojnych i dobrych, będzie dobrze. Jeżeli będzie więcej niespokojnych i złych, będzie źle.

 

Ale nie wie Maciuś, co by było, gdyby wszyscy byli spokojni, gdyby wcale nie było niespokojnych ludzi. Trzyma Maciuś zeszyt na kolanach, poślinił ołówek, nie wie, co napisać. A dzikusy siedzą w kucki naokoło, otworzyli szeroko usta, tak patrzą na Maciusia, jakby rozumieli, że robi coś bardzo ważnego. Oczami boją się mrugać, żeby nie przeszkadzać. I Maciuś taki im wdzięczny, i tak ich strasznie żal.

Bum-Drum nie wiedział, jak się zakończyły narady na Fufajce. Doszła go wieść, że Maciusia wysłano okrętem na wyspę bezludną, ale ani przypuszczał, że Maciuś dobrowolnie wyjechał. Więc strasznie się rozgniewał na białych królów za zdradę. Żeby tak się zemścić za jedną królowę72 – to świństwo. Udawali, że się nie gniewają – przecież tłumaczono, że zaszła pomyłka – a cichaczem sprowadzili okręty. No dobrze – ukarali, surowo ukarali czarnych; ale Maciuś nic nie był winien. Życie im uratował, a oni co zrobili?

Wypowiedział Bum-Drum wojnę wszystkim białym królom. Pogodzili się Murzyni z północy i południa, zachodu i wschodu.

Ogłosili świętą wojnę, w której Maciuś był jakby bogiem.

Murzyni nie mają książek ani gazet, więc tylko jeden opowiada drugiemu, każdy coś dodał od siebie – i wyszło zupełnie co innego. Więc niby biali są silni, bo ukradli z nieba pioruny. I piorunami bili czarnych, więc czarni nie mogli nic robić, musieli się słuchać. Ale Bóg zesłał Maciusia, żeby też czarnym dał pioruny. A biali królowie uwięzili Maciusia. Boją się go zabić, a nawet nie mogą, bo pioruny są Maciusiowi więcej posłuszne. I Maciuś obiecał, że jeśli go czarni zwolnią z więzienia, w nagrodę staną się także biali i będzie już dobrze. A Murzynom znudziło się, że ciągle są tylko czarni.

Wojna będzie wielka, a może i nie tak bardzo. Bo, jak znowu inna głosiła legenda, raz już czarni zwyciężyli białych królów. Biali królowie leżeli związani na kupki po pięciu. Ale ludożercy z kraju Tcha-Gro zjedli białą królową i złamali obietnicę, że jeść ludzi nie będą. Maciuś się rozgniewał i pomógł białym zwrócić pioruny przeciw Murzynom. I za karę musi się odbyć ta święta wojna. Więc kiedy już raz zwyciężyli białych, teraz może być łatwo.

Więc biegną gońce73 z kraju do kraju, przez lasy, rzeki, pustynie i góry.

– Wszyscy czarni do broni!

Tylko kobiety zostają w domu, żeby pracować dla starców i dzieci. A mężczyźni w drogę.

Rozumie się, że biali królowie prędzej się dowiedzieli niż nawet wszyscy czarni. Z początku się zlękli, ale pomyśleli, że może i lepiej. Od razu skończą przynajmniej i raz na zawsze dadzą dzikusom nauczkę. Umówili się, ile kto ma dać wojska i okrętów. Ważniejsi królowie dali po piętnaście tysięcy, a tacy sobie po pięć i po dziesięć.

Okrętami przeprawili się do Afryki, okopali nad brzegiem morza i czekają. Wojsko wybrali najsroższe i nie bardzo porządne, pijaków, złodziei i nieposłusznych. Bo myśleli, że jeżeli nawet przegrają – i tak nie będzie szkoda, bo się pozbędą łobuzów, z którymi trudno poradzić. A czarni nie mają okrętów, więc i tak nie zaszkodzą Europie. Niech tylko spróbują łódkami puszczać się na morze.

I była bitwa. Nawet nie bitwa, a rzeź. Podobno tę bitwę już dawno przepowiadali uczeni. Nazywali ją „bitwą ras”. To znaczy, że nie biały naród bije się z białym, a cała rasa białych bić się będzie z czarnymi. Ale żaden z uczonych nie przewidywał, że bitwa będzie tak straszna.

Bo murzyńscy kapłani głosili, że kto w świętej bitwie będzie zabity, ten wcale nie umrze, tylko się przewróci, a na drugi dzień obudzi się biały, że słyszeli tak z ust samego Maciusia.

Więc można sobie wyobrazić, co się działo. Każdy chciał być jak najprędzej zabity, żeby zaraz zrobić się białym, pędzić do żony i powiedzieć:

– Patrz! Widzisz, jakiego masz ładnego męża?

Żony i dzieci się przestraszą i nie zechcą wierzyć, a oni zaczną się śmiać i powiedzą:

– Oj, kobiety, jakie wy głupie. I wy też będziecie zaraz białe.

A tu Maciuś robi cud. I mężowie mówią:

– Widzicie, to jest pachnące mydło od króla Maciusia. Idźcie się, brudasy, wykąpać!

I umyły się – i basta! – skończyło się. Wszyscy są biali.

– No widzicie.

Widzą, więc nie mogą nie uwierzyć…

Teraz już rozumiecie, co się działo. Rannych wcale nie ma, bo każdy chce być od razu zabity. W prawdziwym wojsku pod surową karą nie wolno narażać się na niebezpieczeństwo; jak trzeba, to trzeba, ale żołnierz powinien unikać kul, kłaść się na ziemi, kopać sobie rowy. A ci nie: właśnie tam się pchają, gdzie najwięcej kul leci. A dopiero białe wojsko widzi, że się nie bronią, więc idzie do ataku. Samych czarnych królów zginęło chyba z pięćdziesiąt74, a wśród nich i Bum-Drum.

Ale nie koniec na tym. Za mężami poszły żony. I była druga bitwa. W historii nazywa się ona „bitwą czarnych kobiet”.

Aż się biali królowie sami przestraszyli, że za dużo zabiją. Bo czarni potrzebni są białym. Dzięki czarnym jest kakao, figi, daktyle, kule bilardowe z kości słoniowej, kalosze i strusie pióra, a jeszcze lekarstwa, olej rycynowy; a jeszcze cynamon, wanilia, papugi, ładne muszle, szylkret75 na grzebienie – no i szkoda przecież ludzi, bo chociaż czarni, a ludzie – i pożyteczni. Wprawdzie niesmaczny olej rycynowy, ale przyjemnie grać w bilard, kapelusz z strusim piórem ładnie wygląda, a placki z wanilią są lepsze. Więc biali królowie postanowili nauczyć dzikusów, że są niby lepsi i kobiet zabijać nie chcą.

– Wyście mogli zjeść Kampanellę, bo jesteście dzicy, a my szlachetni i damom nic złego nie robimy.

Wzięli i przebaczyli.

I teraz stała się rzecz najsmutniejsza. Oto Klu-Klu wyprowadziła dzieci do walki. Powiadam, że to najsmutniejsze. Bo dzieci nic nie mogły poradzić i nawet nie doszły do morza. Więcej niż połowa zginęła w drodze.

Biedny, biedny, biedny Maciuś! To, co zobaczył, było tak straszne! W obozie dzieci głodnych, chorych, zrozpaczonych, kiedy zdawało się, że już nic ich nie uratuje, zjawił się nagle Maciuś wezwany przez Klu-Klu.

Jeszcze przed bitwą kobiet otrzymała Klu-Klu orzech pocztowy. I natychmiast wysłała czterech gońców, żeby go z wyspy wykradli. Szczurek pocztowy zaprowadził ich do Maciusia. Dwóch w drodze zjadły rekiny. A dwaj dostali się na wyspę. Zgodnie z rozkazem Klu-Klu wysiedli z czółna o pięć mil przed wyspą i płynęli pod wodą, oddychając przez trzcinę. Bała się Klu-Klu, żeby ich warta wyspy nie przyłapała, bo ciągle myślała jeszcze, że Maciuś jest w niewoli.

Biedny, biedny Maciuś. Tak niechętnie opuszczał swoje bezpieczne schronienie, tak żal mu było odjeżdżać od biednych dzikusów. Ale trudno: dzieje się coś bardzo złego na świecie przez niego i w jego imieniu, i niby dla niego. I wzywa go Klu-Klu, żeby radził, co robić. Jeżeli nic nie może pomóc Bum-Drumowi, toć ma obowiązek dla Klu-Klu i czarnych wiernych przyjaciół.

Dwa tygodnie trwały przygotowania. Trzeba było zepsuć latarnię morską, żeby w nocy było ciemno. Już urządzili to Murzyni. Trzeba było zrobić czółno i wiosła, ukryć to wszystko nad brzegiem morza. I prędko nawet ruszyli w drogę.

Zostawił Maciuś zasmuconym dzikusom pudełko blaszane, kubek porcelanowy, cztery obrazki, pierścionek, klamrę od paska i szkło palące. Długo nie chcieli wierzyć, że Maciuś naprawdę tyle skarbów na zawsze im daje.

Noc była ciemna.

– Jak wam się udało zepsuć latarnię? – pyta się Maciuś.

– To bardzo łatwo. Rekinów koło wyspy nie ma. Więc płynęliśmy pod wodą, tylko kawałek trzciny wystawał. A przez dziurkę w trzcinie oddychaliśmy. Tam dwie godziny czekaliśmy. Ano, poszedł latarnik z dziećmi ryby łowić. A my przecięliśmy druty tam, gdzie nam kazałeś. A na stole położyliśmy twój list.

Bo Maciuś napisał list, bo się bał, że latarnik będzie podejrzewał, że to Alo zrobił, i może się gniewać. A tak – powie, że szczury przegryzły drut elektryczny – i nikt nie będzie nic wiedział.

Noc była ciemna. Morze było spokojne. Maciuś usiadł przy sterze, a Murzyni wiosłują. Jeżeli wszystko pójdzie gładko, za dwa dni dopłyną do lądu, a tam już czekają słonie królewskie, żeby ich zabrać.

Noc ciemna. Tak cicho i dobrze płynąć. I stają w pamięci wszystkie dni spędzone na wyspie, i rozumie Maciuś, że choć było smutno, ale był szczęśliwy. Rozumie Maciuś, że już nie będzie żył spokojnie, nie będzie miał czasu, aby patrzyć na mrówki, rzucać w morze kamyki i opowiadać bajki małej Ali.

Czeka go nowa, ciężka praca i kto wie, ile cierpień.

Wprowadzono Maciusia do królewskiego namiotu. A choć zmęczony podróżą, zaraz pierwszej nocy musiała mu Klu-Klu opowiedzieć, co się właściwie stało. A zresztą sam widzi, co się dzieje. Obóz nieszczęśliwych dzieci wygląda strasznie. Nie ma zupełnie jedzenia, bo nie przygotowali nic na drogę. Wszędzie płacz i jęki chorych. Nie mają siły iść dalej, a zostać na miejscu to znaczy zginąć. Kto mógł, dawno uciekł z obozu, a reszta czeka, co powie Maciuś.

– Pamiętasz, Klu-Klu, jak goniłaś wiewiórkę na drzewie? – pyta się Maciuś. – A pamiętasz, jakeś Antkowi zęby wybiła?

– Pamiętam – mówi Klu-Klu i nawet się nie uśmiechnęła.

Jeżeli ktoś jest zawsze wesoły, a raz smutny, najbardziej żal wtedy.

Długo nic nie mówią.

– Ile jest dzieci w obozie?

– Już teraz sama nie wiem. Część wyginęła w drodze, część się rozbiegła.

– Jak myślisz: czy wytrzymacie jeszcze tydzień?

– Musimy.

– Więc nie ma co. Szkoda czas tracić. Muszę się najprędzej dostać do miasta białych, gdzie jest telegraf bez drutu. Wezwę białych na pomoc.

– A czy się zgodzą?

– Nie ma innej drogi. Zresztą, jeżeli się okazali honorowi w bitwie czarnych kobiet, to pewnie i dzieciom pomogą.

– Rób, Maciusiu, co chcesz. Bo ja nic nie wiem.

Kiedy dzieci murzyńskie zobaczyły, że Maciuś je opuszcza, strasznie zaczęły płakać.

– Ratuj nas! – wołają.

– Nie zostawiaj nas! – wołają.

Wdrapał się Maciuś na drzewo, żeby go wszystkie widziały, i mówi:

– Nie bójcie się. Wrócę z pomocą. Musicie zaczekać tydzień, a może tylko trzy dni. Im prędzej ruszę w drogę, tym prędzej przybędzie wam pomoc.

I dzieci czarne uwierzyły. Zaraz się uspokoiły i nawet niektóre zaczynają śpiewać, chociaż nie bardzo głośno, bo głodne. I Maciusiowi jeszcze się straszniej zrobiło, że tak mu ufają. Bo najgorzej jest wtedy, gdy się daje słowo, że się coś zrobi, a nie ma się pewności, że się uda.

Obóz dzieci znajdował się nad wielką afrykańską rzeką i wiedział Maciuś, że na końcu rzeki jest port białych ludzi, a nawet bliżej są miasta – i może jest tam telegraf. Płynie Maciuś z prądem, więc bardzo prędko. Przydały mu się wycieczki na latarnię morską. Teraz dopiero widzi, jaki jest silny, i rozumie, dlaczego zwyciężył Filipa.

68doktór – dziś popr.: doktor. [przypis edytorski]
69we środku (reg.) – dziś popr.: w środku. [przypis edytorski]
70gamajda a. ciamajda – człowiek niemrawy lub lękliwy, który unika wysiłku fizycznego i ryzyka. [przypis edytorski]
71łokieć – daw. miara długości, licząca w różnych miejscach i w różnych czasach od 52 do 114 cm, najczęściej ok. 60 cm. [przypis edytorski]
72królowę – dziś popr. forma B. lp: królową. [przypis edytorski]
73gońce – dziś popr. forma M. lm: gońcy. [przypis edytorski]
74czarnych królów zginęło chyba z pięćdziesiąt – dziś popr. forma liczebnika w r.mos.: pięćdziesięciu. [przypis edytorski]
75szylkret – materiał pozyskiwany z pancerza żółwia morskiego zwanego żółwiem szylkretowym, służący dawniej do wyrobu grzebieni, guzików i ozdób, najczęściej w kolorze błyszczącego brązu. [przypis edytorski]