Za darmo

Ojciec Goriot

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Masz pan kredyt – rzekł spoglądając na studenta.

Rastignac musiał podziękować sąsiadowi, chociaż nie cierpiał go od owych kilku słów cierpkich zamienionych po powrocie od pani de Beauséant. W ciągu ostatniego tygodnia Eugeniusz i Vautrin nie przemówili do siebie, tylko w milczeniu badali jeden drugiego. Na próżno student pytał siebie, dlaczego tak było. Zapewne myśli udzielają się w prostym kierunku z taką mocą, z jaką powstają i uderzają tam, gdzie je umysł posyła, na zasadzie matematycznej, jaka kieruje pędem kuli wylatującej z moździerza. Skutki bywają rozmaite. Bywają natury czułe, których myśli cudza czepia się z łatwością, wywołując w nich przewrót zupełny; bywają też natury dziwnie tęgie, bywają czaszki opatrzone wałem spiżowym, o który wola innych ludzi rozbija się i odskakuje jak kula od ściany; bywają wreszcie natury miękkie i strzępiaste, w których myśl przyczepiona traci moc, tak jak kula traci siłę pędu w miękkiej ziemi reduty. Rastignac posiadał jedną z owych głów pełnych prochu, co to gotowe wybuchnąć przy lada wstrząśnieniu. Był jeszcze tak młody, że musiał koniecznie ulec takiemu udzielaniu się pojęć, takiej zaraźliwości uczuć, której dziwaczne zjawiska zastanawiają nas nieraz. Wzrok jego moralny był równie przenikliwy, jak oczy odznaczające się prawdziwie rysią bystrością. Każdy zmysł był u niego, rzec można, podwójny i posiadał tę niepojętą giętkość i przenikliwość, którą podziwiać musimy u ludzi wyższych, u tych rębaczy, co to od razu trafiają w słabą stronę każdego pancerza. Zresztą, w ciągu ostatniego miesiąca w Eugeniuszu rozwinęło się dużo przymiotów i wad dużo. Wady rozbudzał wpływ świata i zadowolenie żądz, które coraz bardziej się rozrastały. W rzędzie jego przymiotów znajdowała się owa zapalczywość południowa, która każe iść na spotkanie trudności i pokonać ją od razu , zapalczywość, która nie dozwala człowiekowi z poza Loary znieść niepewności najmniejszej. W oczach mieszkańców północy przymiot ten staje się wadą; uważają bowiem, że taż sama zapalczywość, co była źródłem powodzenia Murata, stała się później przyczyną jego śmierci: Stąd wniosek oczywisty, że Południowiec, który łączy w sobie przebiegłość północną z nadloarską odwagą, jest człowiekiem doskonałym i może zostać królem Szwecji.

Rastignac nie mógł być dłużej wystawionym na ogień baterii Vautrina, nie wiedząc, czy tenże jest jego przyjacielem, czy wrogiem. Chwilami zdawało mu się, że szczególny ten człowiek odgaduje wszystkie jego namiętności i przenika najgłębsze tajniki jego serca; na próżno jednak starał się odgadnąć go nawzajem. Vautrin zamknięty był w sobie i osłaniał się głęboką tajemniczością sfinksa, który wszystko wie, widzi wszystko, ale nic nie mówi. Dziś Eugeniusz poczuł pieniądze w kieszeni i postanowił stawić opór.

– Bądź pan łaskaw zaczekać – zawołał na Vautrina, który zabierał się do wyjścia, wychyliwszy ostatnią kroplę kawy.

– Po co? – zapytał czterdziestoletni mężczyzna, wkładając kapelusz o szerokich skrzydłach, przy czym sięgnął po laskę żelazną, którą umiał wywijać takiego młynka, że pewnie sam dałby sobie radę, gdyby go naraz opadło czterech rabusiów.

– Chcę panu oddać, com winien – odparł Rastignac, rozwiązując pośpiesznie worek, z którego wyjął sto czterdzieści franków. – Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem – rzekł podając pieniądze pani Vauquer. – Teraz rachunki nasze załatwione aż do świętego Sylwestra. Proszę mi rozmienić sto sous.

– Przyjaźń interesem, a interes przyjaźnią – powtórzył Poiret, spoglądając na Vautrina.

– Proszę dwadzieścia su – powiedział Rastignac, podając pieniądze sfinksowi w peruce.

– To coś tak wygląda, jak gdybyś pan obawiał się być mi dłużnym? – zawołał Vautrin, zapuszczając badawcze wejrzenie w duszę młodzieńca, przy czym na ustach jego pojawił się ów uśmiech drwiący i cyniczny, za który Eugeniusz ze sto razy już omal się nie rozgniewał.

– A… tak – powiedział student, który wstał już od stołu i zabrał obydwa worki z pieniędzmi, chcąc je odnieść do swego mieszkania.

Vautrin stał na progu, a student skierował się ku drzwiom wiodącym na schody.

– Wiesz co, panie margrabio de Rastignacorama? odpowiedź twa nie zupełnie jest grzeczna – zawołał Vautrin uderzając laską we drzwi salonu i podchodząc do studenta, który go zmierzył zimnym wejrzeniem.

Rastignac zamknął drzwi i zszedł z Vautrinem aż na platformę, oddzielającą kuchnię od sali jadalnej. Stamtąd prowadziły do ogrodu drzwi, nad którymi znajdowała się wielka szyba opatrzona kratą żelazną. Student zatrzymał się na platformie i powiedział wobec Sylwii, która wychyliła się z kuchni:

– Panie Vautrin, jam nie margrabia i nie nazywam się Rastignacorama.

– Pewnie bić się będą – rzekła panna Michonneau obojętnym głosem.

– Bić się! – powtórzył Poiret.

– Ale gdzie tam – odparła pani Vauquer głaszcząc swe talary.

– Ach! Idą już pod lipy – zawołała panna Wiktoryna, która wstała, by zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie. – A jednak słuszność jest po stronie tego biednego młodzieńca.

– Chodźmy na górę, kochanie – rzekła pani Couture – takie sprawy wcale do nas nie należą.

Pani Couture i Wiktoryna zbliżyły się do drzwi, lecz gruba Sylwia zastąpiła im drogę.

– Co to się stało? – zawołała. – Pan Vautrin powiedział do pana Eugeniusza: „Musimy z sobą pogadać!” i wziął go pod rękę, i teraz idą obydwaj hen, tam przez karczochy.

W tej chwili Vautrin zjawił się we drzwiach.

– Pani Vauquer – rzekł z uśmiechem – niech się pani nie przerazi: chciałbym spróbować pistoletów tam pod lipami.

– Ach, panie! – zawołała Wiktoryna składając ręce – za co chcesz pan zabić pana Eugeniusza?

Vautrin odstąpił parę kroków i spojrzał uważnie na Wiktorynę.

– A, to co innego! – zawołał żartobliwie, spoglądając na biedną dziewczynę, której twarz oblała się rumieńcem. – To bardzo miły młodzieniec, wszak prawda? Naprowadzasz mnie pani na dobrą myśl. Postaram się uszczęśliwić was oboje, moja piękna panienko.

Pani Couture wzięła wychowankę pod ramię i pociągnęła ją za sobą.

– Ależ, Wiktoryno – szepnęła jej do ucha – nie pojmuję, co się dziś z tobą dzieje.

– Ja nie chcę, żeby strzelano z pistoletów koło mego domu – rzekła pani Vanquer. – Chcesz pan powystraszać sąsiadów i sprowadzić mi na kark całą policję?

– Z wolna tylko, mamo Vauquer – odparł Vautrin. – No, no, dobrze, pójdziemy strzelać na właściwsze miejsce.

Powrócił do Rastignaca i wziął go poufale pad ramię:

– Czy nie straciłbyś pan odwagi, gdybym cię przekonał, że o trzydzieści pięć kroków trafiam w asa pikowego. Pan wydajesz mi się jakoś zbyt gorący i jestem pewien, że dałbyś się zastrzelić jak kiep jaki.

– Pan się cofasz? – rzekł Eugeniusz.

– Nie burz mi pan żółci – odparł Vautrin. – I bez tego aż nadto dziś ciepło. Chodźmy tam usiąść – rzekł, wskazując na ławki zielone. – Nikt nas nie usłyszy, a ja potrzebuję rozmówić się z panem. Jesteś pan sobie dobry chłopak i ja nie mam powodu źle ci życzyć. Kocham cię, jakem Tromp… (do pioruna!) jakem Vautrin. Za co cię kocham? dowiesz się. Tymczasem dowiodę, że cię znam tak, jak gdybyś był dziełem rąk moich. Połóż pan tutaj swoje worki – rzekł, wskazując na stół okrągły.

Rastignac położył pieniądze na stół i usiadł powodowany ciekawością, jaką w nim obudziła raptowna zmiana w obejściu się Vautrina. Ten sam człowiek, który przed chwilą groził mu śmiercią, występował teraz w roli opiekuna.

– Chciałbyś pan bardzo wiedzieć, kto ja jestem, czym się zajmuję obecnie i czym się dotąd trudniłem? – ciągnął daléj Vautrin. – Zanadtoś ciekawy, kochanie. Czekaj no, spokojnie tylko. Niejedno jeszcze usłyszysz. Doznałem ja wielu nieszczęść… Słuchaj mnie pan tylko, później będziesz mi odpowiadał. Oto w trzech słowach całe moje życie dotychczasowe. Kto jestem? Vautrin. Czym się zajmuję? Czym mi się podoba. I basta! Chcesz poznać mój charakter? Jestem dobry dlatego, kto dla mnie jest dobry i umie sercem przemówić do mego serca. Takiemu wszystko wolno; wolno mu nawet kopać mnie nogami, a ja nie powiem: strzeż się. Ale, klnę się na mą fajkę! Zły jestem jak szatan dla tego, kto mnie zaczepi, albo mi się nie podoba. A trzeba panu wiedzieć, że dla mnie zabić człowieka, to ot tyle znaczy! – przy tych słowach plunął na ziemię. – Staram się tylko prędko śmierć zadać, gdy już koniecznie zabić potrzeba. Jestem artystą co się zowie. Jak mnie pan widzisz, czytałem pamiętniki Benvenuta Celliniego i to jeszcze po włosku! Był to zuch prawdziwy! On mnie nauczył kochać piękno pod każdą postacią i naśladować Opatrzność, która, nie przebierając, zabija nas po kolei. Przy tym, czyż to nie piękna gra, wystąpić samemu przeciw wszystkim ludziom i być zawsze pewnym wygranej? Jużem ja długo rozmyślał o dzisiejszym ustroju waszego nieładu społecznego. Pojedynek, kochanie, to gra dziecinna, to głupstwo. Chyba głupiec może się spuszczać na los szczęścia, kiedy trzeba, żeby jeden z dwojga żyjących ludzi poległ z ręki drugiego. Pojedynek! Ależ to gra w cetno czy licho! Ja trafiam pięć razy z rzędu w asa pikowego i wpędzam jedną kulę na drugą z odległości trzydziestu pięciu kroków! Posiadając taki talencik, można, zdaje się, być pewnym, że się powali przeciwnika. Niekoniecznie! Jam o dwadzieścia kroków strzelał do człowieka i spudłowałem. Tamten frant nie umiał trzymać pistoleta w ręku, a jednak, patrz pan! – mówił dziwny ten człowiek rozpinając kamizelkę, spod której ukazała się pierś obrośnięta ryżym włosem i kudłata, jak grzbiet niedźwiedzia; był to widok wywołujący uczucie wstrętu i przestrachu. – Patrz pan! Ten młokos podkurzył mi sierść – ciągnął dalej, ująwszy palec Eugeniusza i przykładając go do głębokiej blizny, którą miał na piersiach. – Ale w owych czasach jam był dzieckiem jeszcze, miałem rok dwudziesty pierwszy, tak jak pan teraz. Wierzyłem jeszcze w cośkolwiek, wierzyłem w miłość kobiety i w całą kupę głupstw, na które pan złapiesz się również. I teraz mieliśmy się bić, wszak prawda? Pan mógłbyś mnie zabić. Przypuśćmy, że ja leżałbym w ziemi, a gdzieżbyś się pan obrócił? Trzeba by zmykać do Szwajcarii i żyć tam kosztem tatusia, który nie ma wcale pieniędzy. Objaśnię panu, w jakim położeniu znajdujesz się obecnie, a objaśnię ze stanowiska człowieka, który zbadał dobrze rzeczy ziemskie i przekonał się, że tylko dwie są drogi do wyboru: głupia uległość albo bunt. Ja nie ulegam niczemu, czy to jasne? Wiesz, mój panie, czego ci potrzeba, by iść dalej tak, jakeś zaczął? Potrzeba miliona i to niezwłocznie; inaczej moglibyśmy, z naszą główką, oprzeć się w Saint-Cloud dla przekonania się o istnieniu Najwyższej Istoty. A ten milion ja dam panu. Zatrzymał się i popatrzył na Eugeniusza. – Ach, ach, zaczynasz pan milej jakoś spoglądać na tatusia Vautrina. Wyglądasz jak dziewczę, któremu mówią: do zobaczenia wieczorem! i które stroi się, oblizując się jak kot po mleku. Wyśmienicie! Oto jak rzeczy stoją. Mamy sobie tatę, mamę, babkę cioteczną, dwie siostry (jednej osiemnaście, drugiej siedemnaście lat), dwóch braciszków (jednemu lat piętnaście, drugiemu dziesięć) oto spis całej załogi. Ciotka wychowuje pańskie siostry. Proboszcz wykłada łacinę obu braciom. Cała rodzina żywi się częściej kasztanami niż bułką, tatuś oszczędza spodni, mama sprawia tylko jedną suknię na zimę i jedną na lato, siostrzyczki radzą sobie, jak mogą. Wiem ja wszystko, bo bywałem tam w południowej Francji. Inaczej być nie może, skoro pan potrzebujesz tysiąca dwustu franków na rok, a cały wasz mająteczek przynosi tylko trzy tysiące rocznego dochodu. A jak to się obejść bez kucharki i służącego, jak nie dbać o decorum, gdy tatko jest baronem? Co się zaś tyczy naszej osoby, mamy sobie dość ambicji, jesteśmy spokrewnieni z Beauséantami, a musimy chodzić piechotą, pragniemy bogactwa, a nie mamy złamanego szeląga, jadamy bigosik Vauquer, a smakują nam bardzo pyszne obiady na przedmieściu Saint-Germain, sypiamy na barłogu, a marzymy o pałacu. Nie ganię wcale takich upodobań. Nie każdemu to, duszeczko, dano mieć ambicję. Proszę spytać, jakich to mężczyzn lubią kobiety? Ambitnych. Ambitny człowiek bywa zawsze bogatszy od innych, we krwi ma więcej żelaza, a w sercu więcej zapału. Kobieta zaś wtedy jest najszczęśliwsza i najpiękniejsza, gdy czuje się silna; dlatego też przekłada zawsze nad innych człowieka potężnej siły, choćby ta siła ją samą zgnieść miała.

 

Wyliczyłem wszystkie pańskie żądze po to, by na końcu postawić pytanie. Pytanie to jest następującej treści: – Mamy wilczy apetyt, ząbki nasze są ostre, ale co też włożymy do garnka? Najpierw musimy zjeść kodeks; rzecz to nie zabawna i nie bardzo korzystna, ale cóż robić! Niech i tak będzie. Kierujemy się na prawnika, zostajemy prezesem sądu kryminalnego i wysyłamy biedaków, którzy więcej warci są od nas, z literami T. F. na ramieniu, by przekonać bogaczy, że mogą spać spokojnie. To nie zabawne, a przy tym tak powoli się zdobywa. Najpierw trzeba męczyć się dwa lata w Paryżu, patrząc na smaczne łakotki, których tknąć nam nie wolno. Nie bardzo to przyjemnie łaknąć zawsze i nie móc się nasycić. Nie byłoby się czego obawiać, gdybyśmy byli wybladli i należeli do gatunku mięczaków; lecz w naszych żyłach krąży gorąca krew lwia, a przy dobrej ochocie zdolniśmy popełnić dwadzieścia głupstw na dzień. Jakże tu wytrzymać okrutną męczarnię, jedną z najstraszliwszych, jakie widziano w piekle bożym? Przypuśćmy jednak, że pan będziesz rozsądny, że mlekiem żywić się będziesz pisząc smętne elegie, potem zniósłszy niedostatek i troski, które by psa o wściekłość przyprowadziły, osiągniesz pan przy całym zaparciu, że cię zrobią pomocnikiem jakiegoś kpa i zapakują do nędznej mieściny, gdzie rząd raczy rzucić tysiąc franków na twe utrzymanie, jak się rzuca ochłapy kundlowi rzeźnika. Szczekaj za to na złodziei, broń bogaczy, skazuj na gilotynę ludzi wielkiego serca. Ślicznie dziękuję! Zabraknie panu protekcji, to zgnijesz w pierwszym lepszym trybunale na prowincji. Jeżeli do trzydziestu lat nie pluniesz pan na całą tę sprawę, to może zostaniesz sędzią i będziesz pobierał tysiąc dwieście franków rocznie. Skończywszy czwarty krzyżyk ożenisz się z jaką młynarzówną, której posag zapewni ci sześć tysięcy stałego dochodu. Dziękuję! Przy protekcji, zostaniesz pan prokuratorem królewskim, będziesz pobierał tysiąc talarów pensji i zaślubisz córkę jakiego mera. Jeżeli odważysz się popełnić jaką podłostkę polityczną, tak na przykład przeczytać w jakim biuletynie Villèle zamiast Manuel (to rymuje tak dobrze, że powinno uspokoić sumienie); to w czterdziestym roku będziesz prokuratorem generalnym, a z czasem zostaniesz i delegatem. Lecz miejmy na względzie, drogie dziecię, że przedtem będziemy musieli zadrasnąć nieraz czułe sumienie, przeżyć lat dwadzieścia w ciągłej trosce i nędzy ukrywanej, że siostry nasze postarzeją tymczasem w stanie panieńskim. Dalej, mam honor przypomnieć, że w całej Francji jest tylko dwudziestu prokuratorów generalnych a przynajmniej dwadzieścia tysięcy kandydatów na tę posadę, w liczbie których znajdą się i tacy jegomoście, co gotowi sprzedać własną rodzinę, byle postąpić o jeden stopień wyżej. Jeżeli zawód taki nie przypada panu do smaku, to zobaczymy co innego. Może pan baron de Rastignac życzy sobie zostać adwokatem? Bardzo pięknie! Tylko trzeba dręczyć się przez lat dziesięć, przeżywać tysiąc franków na miesiąc, mieć bibliotekę, gabinet, bywać w świecie, zamiatać podniebienie językiem, wreszcie całować poły jakiegoś mecenasa, by dostać sprawę do obrony. Zgodziłbym się jeszcze z tym wszystkim, gdyby sam zawód był korzystny; ale pokaż mi pan w Paryżu pięciu adwokatów, którzy by przeżywszy lat pięćdziesiąt, zarabiali więcej jak pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Ha! wolałbym zostać korsarzem niż spodlić tak swą duszę. Zresztą, skądże dostać złota? Wszystko to niezbyt wesołe. Pozostaje jedno źródło – posag żony. Chcesz się pan ożenić, ależ to znaczy tyle, co uwiązać sobie kamień, do szyi: przy tym, jak się pan dla pieniędzy ożenisz, to cóż się stanie z uczuciem honoru i szlachetności? Lepiej już od razu podnieść rokosz przeciw ustawom ludzkim. Pojmuję wreszcie, że mógłbyś się pan czołgać jak wąż u stóp żony, przypochlebiać się matce, popełniając tysiące podłości, na które świnia by się wzdrygnęła, tfu! Gdybyś tym wszystkim szczęście miał okupić. Ale wziąwszy żonę dla pieniędzy, byłbyś pan z nią nieszczęśliwy, jak ten kamień, co leży pod rynną. Bo lepiej walczyć z całym światem niż z własną żoną wojnę prowadzić. Takie to są, młodzieńcze, drogi rozstajne naszego żywota: wybieraj z nich jedną. Jużeś wybrał, poszedłeś do kuzynki de Beauséant, gdzieś powąchał zbytku i do pani de Restaud, córki ojca Goriot, gdzieś poznał paryżankę. Gdyś potem powrócił do nas, jam od razu wyczytał na twym czole słowo: wynieść się nad innych. Tak, wynieść się, chociażby nie wiedzieć jakim kosztem. – Brawo – pomyślałem – takiego zucha to lubię. Potrzebowałeś pan pieniędzy. Skąd ich dostać? Trzeba było obedrzeć siostry. Wszyscy bracia wyzyskują po trosze dobroć sióstr swoich. Lecz owe tysiąc pięćset franków, któreś pan, i tak Bóg wie, jakim sposobem wydarł z kraju, gdzie więcej bywa kasztanów niż pieniążków, wymkną się jeden za drugim jak żołnierze na rabunek. A potem co będzie? będziesz pan pracował? Praca w tym znaczeniu, jak pan ją teraz pojmujesz, zapewnia drągalom, w rodzaju Poireta, lokal u mamy Vauquer na resztki żywota. W tej chwili może pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi, co się znajdują w takich jak pan okolicznościach, postanawia dorobić się prędko fortuny. Pan jesteś tylko jednostką tej liczby. Osądź pan teraz, ile tu potrzeba trudów, ile zajadłości w walce! Musicie się zjadać wzajemnie jak pająki w garnku, skądże bowiem wziąć pięćdziesiąt tysięcy miejsc korzystnych? Wiesz pan, jakim sposobem można się wynieść na świecie? Tylko za pomocą świetnego geniuszu lub zręczności, którą zepsucie wyrabia w człowieku. Trzeba wpaść w tłum ludzi jak kula armatnia lub wśliznąć się cicho jak zaraza. Uczciwość do niczego nie prowadzi. Ludzie nienawidzą geniuszu, lecz uginają się przed jego potęgą, starają się go spotwarzyć za to, że bierze wszystko bez podziału, lecz skłaniają się przed nim, jeżeli jest wytrwały; jednym słowem czczą go na kolanach, jeżeli nie zdołają w błocie zagrzebać. Zepsucie przeważa, a talent rzadko się spotyka. Toteż zepsucie jest bronią mierności, której tak wiele na świecie – wszędzie czujemy ostrze jego. Spotkasz pan jeszcze kobiety, które wydają na stroje przeszło dziesięć tysięcy, gdy dochód ich mężów wynosi wszystkiego sześć tysięcy franków na rok. Spotkasz pan urzędników, co będą kupowali dobra ziemskie, choć pensja ich ogranicza się do tysiąca dwustu franków. Spotkasz kobiety, co się powalały, byle tylko przejechać się z synem para Francji, którego powóz może się toczyć po środkowej alei w Longchamp. Widziałeś pan, jak biedny niedołęga Goriot musiał zapłacić rewers podpisany przez córkę, której małżonek ma pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu. Założę się z panem, że nie postąpisz w Paryżu dwóch kroków, żebyś się nie natknął na matactwo piekielne. Dałbym głowę za łodygę tej sałaty, że odkryłbyś pan gniazdo os w domu pierwszej lepszej kobiety, która ci się podoba, choćby kobieta owa była bogata, piękna i młoda. Wszystkie one wyłamują się spod prawa i żyją w ciągłej wojnie z swymi mężami. Nie skończyłbym nigdy, gdybym chciał opowiadać panu, do jakiego przemysłu uciekają się one dla kochanków, dla dzieci, dla bytu, dla próżności, a rzadko z cnotliwych pobudek, bądź pan pewien. Dlatego to człowiek uczciwy jest nieprzyjacielem powszechnym. Ale co to jest, według pańskich pojęć, człowiek poczciwy? W Paryżu uczciwy jest ten, kto milczy i nie chce się dzielić z nikim. Nie mówię bowiem o tych biednych niewolnikach, co to zawsze pracują i nie widzą nagrody za swe trudy, tych nazywam bractwem pieszych posłańców Pana Boga. Prawda, że tu jest cnota w pełnym rozkwicie swej głupoty, lecz i nędza jest tu również. Zdaje się, że widzę, jaką to długą minę zrobiliby ci poczciwcy, gdyby Pan Bóg zażartował z nas i nie ukazał się wcale w dzień sądu ostatecznego. Otóż, jeżeli pan pragniesz zdobyć sobie prędko pozycję w świecie, to musisz być bogatym lub przynajmniej takim się wydawać. Chcąc się wzbogacić, trzeba ryzykować grubo, gdyż inaczej gra się nie opłaci i bywaj zdrów! Masz pan sto zawodów do wyboru, ale czy wiesz, że z grona ludzi, którzy się tym zawodom poświęcili, wybierze się może dziesięciu takich, co się prędko wzbogacili, za to wszystkich dziesięciu okrzyczano za złodziei. Teraz wyprowadzaj pan wnioski z tego, coś słyszał. Pokazałem ci wierny obraz życia. Widok to niezbyt piękny, przypomina bowiem kuchnię smrodliwą, a każdy kto chce biesiadować, musi tu poprzednio ręce powalać; chodzi tylko o to, by później wymyć je dobrze: na tym zasadza się cała moralność naszego wieku. Mam prawo mówić tak o świecie, bo znam go dobrze. Sądzisz pan może, że ja świat potępiam? Bynajmniej. Był on zawsze jednaki. Moraliści nigdy zmienić go nie zdołają. Każdy człowiek jest ułomny, tylko jeden może być mniej fałszywy niż drugi, a głupcy zarzucają pierwszemu brak moralności. Nie myślę wynosić prostego ludu ponad klasę bogaczy; człowiek jest wszędzie jednaki, ten sam na wierzchu, w środku i na spodzie. Na każdy milion tego bydła wyborowego, znajdzie się dziesięciu zuchów, co się wybijają na wierzch nie dbając o nic, nawet o prawo; ja do takich należę. Co się tyczy pana, jeżeliś człowiek wyższy, to podnieś głowę i idź prostą drogą. Lecz pamiętaj, że trzeba będzie walczyć z zawiścią, potwarzą i miernością, że z całym światem przyjdzie stanąć do boju. Napoleon spotkał ministra wojny, imieniem Aubry, który o mało nie wysłał go na wygnanie. Porachuj się pan z siłami! Przekonaj się, czy potrafisz wstawać co dzień z nowym i to coraz nowym zasobem silnej woli. Po tym wszystkim, chcę zrobić panu propozycję, której by nikt nie odrzucił. Proszę dobrze słuchać! Mam ja, widzisz pan, myśl pewną. Marzę zawsze o tym, żeby nabyć z jakie tysiąc włók ziemi gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych i wieść życie patriarchalne w swej ogromnej posiadłości. Chciałbym zostać plantatorem, mieć niewolników, handlować wołami, tytoniem, drzewem i zebrać kilka milioników, dogadzając przy tym wszystkim swym zachciankom i wiodąc życie iście królewskie, o jakim nie mamy nawet pojęcia tutaj, gdzie się trzeba gnieździć jak w jamie do wypalania gipsu. Jam wielki poeta. Nie piszę poematów, gdyż składają się one z czynów i uczuć. W chwili obecnej posiadam pięćdziesiąt tysięcy franków, za które mógłbym kupić zaledwie czterdziestu negrów. Potrzeba mi zaś dwieście tysięcy franków, gdyż chcę mieć dwustu negrów, aby zadowolić moje zamiłowanie do życia patriarchalnego. Negry, widzisz pan, to dobre dzieci, z którymi można robić, co się podoba, nie zdając sprawy przed ciekawym prokuratorem królewskim. Mając ten czarny kapitał w ręku, zrobię w dziesięć lat od trzech do czterech milionów. Jeżeli mi się powiedzie, to z pewnością nikt mnie nie zapyta: „Coś ty za jeden?” Będę sobie pan Cztery-Miliony, obywatel Stanów Zjednoczonych. Będę miał wówczas lat pięćdziesiąt, a w tym wieku nie będę jeszcze strupieszały i zabawię się wedle upodobania. Jednym słowem, czy dasz mi pan dwieście tysięcy franków za to, że ci nastręczę milion posagu? Dwadzieścia od sta za nastręczenie, cóż czy to za drogo? Trzeba będzie, żebyś pan zasłużył na miłość swej żoneczki. Ożeniwszy się, zaczniesz zdradzać niepokój wewnętrzny, zgryzotę, jednym słowem będziesz udawał smutnego przez dni piętnaście, aż wreszcie jednej nocy nazwiesz żonę pieszczotliwie: moje kochanie! i wyznasz między dwoma pocałunkami, że masz dwieście tysięcy długu. Młodzi małżonkowie najbardziej dystyngowani grają co dzień tę komedię. Młoda żona nie zamyka worka przed tym który zdobył jej serce. Może pan myślisz, że stracisz na tym wiele? Bynajmniej. Nastręczy się panu jaki korzystny interes i odzyskasz od razu swoje dwieście tysięcy. Z milionem kapitału i z taką główką, jaką pan posiadasz, można dorobić się znakomitej fortuny. Ergo w sześć miesięcy możesz pan uszczęśliwić siebie, ukochaną kobietę i tatusia Vautrina, że już nie wspomnę o całej rodzinie pańskiej, która dmucha zimową porą w palce, nie mając drzewa na opał. Nie dziw się pan temu, co ci proponuję, ani temu, o co cię proszę! Na sześćdziesiąt świetnych małżeństw, które się zawiera w Paryżu, przynajmniej czterdzieści siedem na podobnym targu się opiera. Izba notariuszów zmusiła niejakiego pana…

 

– Cóż mam czynić? – zapytał chciwie Rastignac, przerywając Vautrinowi.

– Prawie nic – odparł tamten, nie mogąc powstrzymać poruszenia radości, jak rybak nie może zapanować nad zadowoleniem wewnętrznym, gdy czuje, że ryba bierze za wędkę. – Uważaj pan dobrze. Serce dziewczyny biednej i nieszczęśliwej pragnie miłości jak gąbka sucha i rozszerza się od każdej kropli uczucia, która na nie spada. Zalecać się młodej osobie, co widzi przed sobą tylko osamotnienie, rozpacz i nędzę i nie przeczuwa nawet, że może być bogata. Zaiste! To znaczy tyle, co mieć w ręku same asy i króle, to znaczy brać bilet na loterię, wiedząc, jakie numery będą wygrywały lub grać na giełdzie, posiadając najświeższe wiadomości. Wznosisz pan na silnych podstawach małżeństwo nierozerwane. Niechże dziewczyna owa posiądzie naraz miliony, a rzuci je panu pod nogi, jak garść nędznego piasku: „Bierz, mój luby! Bierz Adolfie! Alfredzie! Bierz, Eugeniuszu!” zawoła dziewczę, jeżeli Adolf, Alfred lub Eugeniusz byli tak mądrzy, że się przedtem poświęcali dla niej. A cóż to było za poświęcenie? Oto sprzedało się starą odzież, aby pojechać do Cadran-Bleu na pasztet z grzybami, a wieczór przepędzić w Ambigu-Comique; oto zastawiło się zegarek w lombardzie, żeby za otrzymane pieniądze kupić szal dla ukochanej. Nie wspominam o tych głupstwach i dzieciństwach, o które kobiety dbają tak bardzo; nie mówię o skrapianiu listów wodą, która uchodzi za łzy oddalonego kochanka, zdaje mi się bowiem, że pan znasz bardzo dobrze mowę serca. Paryż, mój panie, to las dziewiczy, po którym krąży dwadzieścia dzikich plemion; są tu Indianie Illinois, są Huroni, a każde plemię żyje z łupu, jaki zdobędzie na łowach społecznych; pan jesteś łowiec milionów. Chcesz je pan schwytać, więc robisz zasadzki, zastawiasz sieci, nęcisz na wabika. Różne są sposoby polowania. Jedni polują na posag, inni na likwidację; ci biorą na przynętę sumienia, owi sprzedają swych abonentów, skrępowawszy im poprzednio ręce i nogi. Gdy łowca wraca z torbą pełną zwierzyny, to mu się kłaniają, ujmują go i wprowadzają do najlepszego towarzystwa. Oddajmy sprawiedliwość tej ziemi gościnnej i przyznajmy, żeś pan trafił do miasta najwyrozumialszego na całym świecie. Dumni arystokraci innych stolic europejskich nie chcą przyjąć do swego koła milionera zniesławionego, lecz Paryż wyciąga ku niemu ramiona, śpieszy na jego biesiady, jada u jego stołu i trąca się kieliszkiem z jego nikczemnością.

– Ale gdzież szukać takiej dziewczyny, o jakiej pan mówisz? – zapytał Eugeniusz.

– Jest przed panem, na pańskie usługi!

– Panna Wiktoryna?

– Ona sama!

– Jakim sposobem?

– Ona cię kocha, mój panie, twoja mała baronowa de Rastignac!

– Ależ ona nie ma złamanego szeląga – odparł Eugeniusz zdumiony.

– A, jesteśmy w domu! Jeszcze dwa słowa – rzekł Vautrin – a wszystko się wyjaśni. Ojciec Taillefer – to stary łotr, o którym powiadają, że zamordował jednego z swych przyjaciół podczas rewolucji. To jeden z owych zuchów, o których ja powiadam, że mają niezawisłe przekonania. Jest on bankierem i głównym wspólnikiem domu Fryderyk Taillefer i spółka. Ma syna jedynaka, któremu chce zostawić całe mienie ze szkodą Wiktoryny. Ale ja nie ścierpię takiej niesprawiedliwości. Podobny jestem do don Kijote'a, lubię występować w obronie słabego przeciw silnym. Gdyby Bóg zechciał powołać do siebie tego syna, to Taillefer przyjąłby córkę; chciałby mieć jakiegokolwiek spadkobiercę, bo to jest słabość natury ludzkiej, a ja jestem przekonany, że się już więcej dzieci nie doczeka. Wiktoryna jest łagodna i miła, potrafi w krótkim czasie opanować ojca. Zrobi z uczucia bicz i będzie poganiać starego, wodząc go za nos wedle upodobania. Wtedy będziesz ją pan mógł zaślubić, bo ona nie zapomni z pewnością pańskiego przywiązania. Ja podejmę się roli Opatrzności i zrobię to, że Pan Bóg zechce powołać do siebie młodego Taillefera. Mam jednego przyjaciela, dla któregom się kiedyś poświęcił: jest to pułkownik armii loarskiej, który przeszedł niedawno do gwardii królewskiej. Człowiek ten polega zawsze na moim zdaniu i teraz stał się ultrarojalistą, nie należy on do tych głupców, co to nie chcą za nic zmienić swych przekonań. Słuchaj, mój aniołku, udzielę ci tu dobrej rady, nie dbaj o przekonania więcej, jak się dba o wyrazy. Sprzedawaj je, gdy ich od ciebie zażądają. Człowiek, który się przechwala, że nigdy nie zmienia raz powziętych przekonań, to ni mniej ni więcej tylko głupiec, który zamierza iść zawsze w prostym kierunku i wierzy w swą nieomylność. Nie ma na świecie zasad, są tylko wypadki, nie ma praw, są tylko okoliczności. Człowiek wyższy umie korzystać z trafu i z okoliczności. Gdyby były zasady i prawa stałe, to narody nie zmieniałyby ich tak, jak się zmienia koszulę. Pojedynczy człowiek nie jest obowiązany być mędrszym od całego narodu. Człowiek, który najmniej zasług położył dla Francji wart jest, by go w najlepszym razie umieścić na wystawie machin z podpisem La Fayette, czczony jest jak fetysz jakiś to, że wszystko widział w czerwonym świetle, gdy przeciwnie książę, na którego każdy rzuca kamieniem, a który tak nienawidzi ludzkości całej, że ciska jej w twarz gradem przekleństw zasłużonych; książę ów, powiadam, oparł się podziałowi Francji na kongresie Wiedeńskim, a ludzkość obrzuca błotem tego, który zasłużył na koronę. O, znam ja takie sprawy! Zbadałem tajemnice niejednego człowieka! Dosyć tego! Wtedy powiem, że mam przekonanie niezachwiane, gdy znajdę trzy głowy zgadzające się na użycie jednego środka, ale długo chyba na to czekać będę! W trybunale trudno znaleźć trzech sędziów, którzy by zgodnie pojmowali jeden artykuł prawa. Ale powracam do mego człowieka. Ten gotów by na nowo ukrzyżować Chrystusa, gdybym ja tego zażądał. Dosyć, by tatuś Vautrin szepnął jedno słówko, a przyjaciel jego poszuka zwady z tym kpem, który nie dał nigdy sto sous swojej biednej siostrze, i…