Za darmo

Lekarz wiejski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Dziewica, którą pokochałem, była córką nadzwyczaj pobożnych rodziców, należących do pewnéj katolickiéj sekty, niewłaściwie jansenistyczną nazwanéj, która niegdyś takie zaburzenia we Francyi wywołała; wiesz pan dlaczego?

– Nie! – odparł Genestas.

– Janseniusz, biskup Yprejski, napisał książkę, któréj poglądy ogłoszono za sprzeciwiające się zasadom stolicy apostolskiéj. Późniéj zdjęto z nich zarzut herezyi; niektórzy autorowie zaprzeczali nawet ich istnieniu. Małoważne te sprzeczki wytworzyły w kościele gallikańskim dwa stronnictwa: jansenistów i jezuitów. Z obu stron znaleźli się wielcy ludzie, i walka toczyła się uparcie. Janseniści oskarżali jezuitów o rozluźnienie moralności a sami przejęli się wygórowaną czystością pojęć i obyczajów; byli-to więc, że tak powiem, purytanie katoliccy, jeżeli te dwa wyrazy w parze ze sobą iść mogą. Podczas rewolucyi francuzkiéj w skutek nic nie znaczącej schizmy, jaką spowodował konkordat, utworzyło się znów stowarzyszenie katolików, nie uznających biskupów, których władza rewolucyjna na mocy układów z papieżem mianowała. Ta garstka wiernych, znana pod nazwą małego kościoła, przyjęła na wzór jansenistów surowy, regularny sposób życia, zdający się być koniecznym warunkiem istnienia dla wszystkich sekt potępionych i prześladowanych. Kilka rodzin jansenistycznych należało także do małego kościoła, a między niemi i rodzice mojéj ukochanéj. Ostrość tych dwóch purytanizmów nadaje wyznawcom swym coś imponującego w charakterze i postawie, bo właściwością zasad bezwzględnych jest powiększać najzwyczajniejsze czyny odnosząc każdy do życia przyszłego: ztąd téż pochodzi ta niezrównana pogoda i czystość serca, poszanowanie siebie i drugich, ztąd nadzwyczajna draźliwość w odczuciu tego, co słuszne a co niesłuszne; ztąd wielkie miłosierdzie, ścisła ale i nieubłagana sprawiedliwość, wreszcie odraza do grzechów a zwłaszcza kłamstw, które je wszystkie w sobie mieści. Nie pamiętam rozkoszniejszych chwil nad te, jakie spędziłem u starego mego przyjaciela, gdym pierwszy raz zobaczył to dziewczę urocze, nieśmiałe, wdrożone do wszelkiego rodzaju posłuszeństwa, jaśniejące wszystkiemi cnotami téj sekty, a jednak nie wynoszące się ponad innych, nie chlubiące się tém bynajmniéj. Kibić jej wiotka i ślicznie utoczona poruszała się z wdziękiem, którego nawet wpojona w nią sztywność zatrzeć nie mogła; owal jéj twarzy i rysy miały delikatność właściwą kobietom pochodzącym ze starożytnych szlacheckich rodzin; spojrzenie jéj było zarazem słodkie i dumne, czoło spokojne, a główkę jéj zdobiły bujne, z prostotą zaczesane włosy. Jedném słowem, kapitanie, była ona w moich oczach typem doskonałości, jaki zwykle widzimy w ukochanéj kobiecie, boć, aby ją ukochać, potrzeba koniecznie znaléźć w niéj tę piękność wymarzoną, zgodną z naszemi osobistemi w tym względzie pojęciami. Gdym do niéj mówił, odpowiadała mi naturalnie, bez pośpiechu, ani fałszywego wstydu, nie domyślając się, jaką rozkosz sprawiały mi dźwięki jéj melodyjnego głosu i powierzchowne jéj powaby. Wszystkie te ziemskie anioły posiadają jednakowe uroki, po których ich serce poznaje: tęż samę słodycz w mowie, tęż samę tkliwość w spojrzeniu, tęż samę białość cery i coś ujmującego w ruchach. Zalety te zlewają się harmonijnie ze sobą i czarują każdego, choć nikt określić-by nie mógł, na czém właściwie czar ten polega. Wyższa dusza objawia się we wszystkiém. Pokochałem szalenie! Miłość ta zaspokoiła wszystkie miotające mną żądze: ambicyi, majątku, uczuć! Piękna, szlachetnego rodu, bogata i dobrze wychowana panienka ta posiadała wszystkie warunki, jakich świat wymaga od kobiet stojących na wysokiém stanowisku, do którego dążyłem. Obdarzona bystrym i starannie ukształconym umysłem, wyrażała się z tą dowcipną łatwością tak rzadką, a tak zarazem pospolitą we Francyi, gdzie u wielu kobiet najpiękniejsze słowa są puste, podczas gdy każda jéj uwaga była trafną i głęboką. Wreszcie wzbudzała ona wysoki szacunek, wypływający z poczucia osobistéj godności, co według mnie jest największą zaletą kobiety, którą mężczyzna za małżonkę sobie obrać pragnie. Ale daję pokój dalszemu opisowi; nigdy dość dokładnie ukochanéj kobiety odmalować nie można; pomiędzy nią a nami istnieją tajemnice wymykające się zimnemu rozbiorowi. Wkrótce zwierzyłem się z moich uczuć staremu przyjacielowi, który mnie do domu rodziców jéj wprowadził i poparł swoją powagą. Przyjęto mnie zrazu z zimną grzecznością, właściwą ludziom wyjątkowym, którzy nie zrywają nigdy raz zawiązanych przyjaznych stosunków; ale późniéj dokazałem tego, że mnie poufaléj traktowano. Zapewne ten objaw szacunku zawdzięczałem memu postępowaniu z niemi. Pomimo gwałtownéj miłości, nie zrobiłem nic, coby mnie mogło we własnych oczach poniżyć: nie nadskakiwałem, nie schlebiałem tym, od których los mój zależał; pokazywałem się takim, jakim byłem, a przedewszystkiém człowiekiem. Gdy już mnie dobrze poznali, stary mój przyjaciel, pragnąc równie jak ja, aby mój smutny celibat raz przecie się zakończył, objawił im moje zamiary, które przyjęto łaskawie, ale z tą oględnością, jakiéj ludzie światowi rzadko się pozbywają. Przyjaciel zaś mój, w chęci zapewnienia mi dobréj partyi, które-to określenie czyni z uroczystego aktu małżeństwa jakieś przedsiębierstwo handlowe, gdzie obie strony wzajemnie się oszukać starają, przemilczał o tém, co błędem méj młodości nazywał. Według niego wiadomość o istnieniu mego dziecka obudziłaby przeszkody moralne, wobec których względy majątkowe byłyby niczém, i które sprowadziłyby zerwanie. Miał słuszność – „Rzecz ta, powiedział mi, ułoży się potém między tobą i żoną, od któréj łatwo zupełne rozgrzeszenie uzyskasz.” Wreszcie, by stłumić moje skrupuły, nie zaniedbał żadnego z tych mamiących rozumowań, jakie mądrość światowa podszeptuje. Powiém ci kapitanie, że mimo obietnicy milczenia, jaką poczciwemu staruszkowi dałem, pierwszym moim popędem było odkryć wszystko szczerze ojcu rodziny, ale sztywność jego onieśmielała mnie i przestraszały skutki takiego wyznania; tchórzliwie więc zacząłem wchodzić w układy z sumieniem i postanowiłem czekać, aż moja najdroższa okaże mi swoje przywiązanie do tyla, by już ta straszna spowiedź szczęściu memu grozić nie mogła. Zamiar taki czekania na sposobną chwilę z wyznaniem usprawiedliwiały sofizmaty świata i przezornego staruszka. Byłem więc, bez wiedzy przyjaciół domu, przyjmowany tam jako przyszły małżonek córki. Wybitną cechą tych pobożnych rodzin jest nieograniczona dyskrecya, która nakazuje milczenie nawet w nic nieznaczących sprawach. Nie uwierzyłbyś pan, jak ta słodka powaga przebijająca się we wszystkiém, dodaje głębokości uczuciom. Życie tam płynęło spokojnie i pożytecznie: kobiety w chwilach wolnych szyły bieliznę dla biednych; rozmowa nie była nigdy czczą i płochą; śmiano się przecież chętnie ale bez szyderstwa i przekąsu. Pogawędki tych surowych ortodoksów mogły się zrazu wydać dziwne, pozbawione téj werwy dowcipnéj, jaką obmowa i skandaliczne historyjki nadają światowym paplaninom, bo tylko ojciec i stryj czytywali tam dzienniki; moja przyszła zaś nigdy nawet nie rzuciła okiem na te szpalty, z których najniewinniejsza mówi jeszcze o zbrodniach i występkach publicznych. Późniéj przecież dusza doznawała w téj atmosferze czystéj wrażenia podobnego temu, jakie oczy od popielatéj barwy odbierają, a więc spokoju i wypoczynku. Jednostajność tego życia była przerażającą na pozór. Samo urządzenie domu miało w sobie coś lodowego; codziennie widziałem wszystkie sprzęty nawet do najczęstszego użytku służące, ustawione w jeden i ten sam sposób i zawsze niepokalanie czyste. Jednakowoż można się było przyzwyczaić, a nawet bardzo silnie do tego rodzaju życia przywiązać. Przezwyciężywszy wstręt człowieka nawykłego do rozmaitości, zbytku i paryskiego gwaru, oceniłem korzyści takiego systematycznego spędzania czasu: rozwija ono myśli w całéj ich rozciągłości i wywołuje mimowolne zadumy; serce w niém przeważa i nie rozpraszając się w błahostkach umie, gdy potrzeba, znaleść w sobie niewyczerpane zasoby uczuć. Tam, jak w klasztorach, myśl spotykając ciągle jedne i te same rzeczy, odrywa się od nich z konieczności i bez podziału może się wznosić ku wyższym, nieuzmysłowionym celom. Dla człowieka, tak szczerze zakochanego jak ja byłem, cisza, prostota życia, powtarzanie się tych samych czynności w oznaczonych na nie godzinach mogły tylko spotęgować miłość. Na tle tego głębokiego spokoju najdrobniejszy ruch, słowo, spojrzenie rysowały się z dziwną wyrazistością nabierając niezmiernego znaczenia. Dla serc rozumiejących się wzajemnie uśmiechy i spojrzenia dostarczają niewyczerpanego zasobu obrazów malujących ich rozkosze i smutki. Wtedy dopiero pojąłem, że mowa w całéj wspaniałości swych zwrotów nie dorównywa ani rozmaitością ani potęgą téj nieméj wymianie myśli. Ileż-to razy gdy byłem zmuszony milczéć, przychodziła mi ochota przelać całą moję duszę w oczy lub usta, by uśmiechem lub spojrzeniem wypowiedziéć wszystko téj dzieweczce niewinnéj, tak spokojnie ze mną obcującéj, któréj jeszcze powód mego bywania w jéj domu nie był wiadomy, bo rodzice chcieli zostawić jéj najzupełniejszą wolność w téj najważniejszéj sprawie życia. Ale gdy się kocha prawdziwie, sama obecność ukochanéj istoty zaspakaja najgorętsze pragnienia. Gdy jesteśmy tuż przy niéj, nie doznajemyż szczęścia chrześcijanina wobec Boga? Widziéć nie jest-że to samo co ubóstwiać? Jeśli dla mnie, więcéj jak dla kogo innego, było męczarnią nie miéć prawa wyrażania porywów mego serca; jeśli byłem zmuszony zagrzebywać w grobie milczenia ogniste słowa, które są tylko słabym oddźwiękiem ognistszych jeszcze uczuć: to przymus ten, wiążąc moję namiętność, tém żywiéj ją w drobnych i dozwolonych objawach zdradzał. Wpatrywać się w nią godzinami całemi, rozkoszować się każdém słowem z jéj ust różanych wychodzącém i skrytych jéj myśli szukać w odcieniach melodyjnego głosu, śledzić drżenie jéj paluszków, gdym jéj podawał jakiś przedmiot, którego potrzebowała, wynajdywać sposobności dotknięcia się jéj sukni, włosów lub ręki: były-to dla mnie rzeczy niesłychanéj ważności. W chwilach takiego upojenia, oczy, głos i ruchy dostarczały spragnionemu memu sercu nieujętych, nieokreślonych oznak przywiązania. Taką była moja mowa, jedyna, jakiéj mi dozwalała dziewiczo-zimna skromność méj ukochanéj; bo w zachowaniu się jéj nie zaszła żadna zmiana; była zawsze ze mną jak siostra z bratem; tylko w miarę jak namiętność moja rosła, sprzeczność między mojemi a jéj słowami, mojemi a jéj spojrzeniami stawała się wyraźniejszą, i w końcu odgadłem, iż nieśmiałe to milczenie było jedynym sposobem, w jaki ona uczucia swe wyrażać mogła. Ile razy przyszedłem, zawsze zastawałem ją w salonie; siedziała w nim ciągle, przez cały czas mojéj bytności, oczekiwanéj może i przeczutéj, słuchając z nietajoną przyjemnością tego, co mówiłem. Naiwne i melancholijne objawy naszéj miłości zniecierpliwiły wreszcie rodziców, którzy widząc mnie tak prawie nieśmiałym jak ich córka nabrali o mnie korzystnego wyobrażenia i osądzili godnym swego szacunku. Oboje wynurzyli się z tém przed moim starym przyjacielem, nie szczędząc mi pochwał, nazywając mnie przybranym swoim synem, unosząc się zwłaszcza nad moralnością moich uczuć. Bo téż wtedy byłem rzeczywiście jakby odrodzonym. W tym świecie religijnym i czystym, ja mężczyzna trzydziesto-dwu letni stawałem się pełnym wiary młodzieniaszkiem. Tak zbiegło lato. Z powodu interesów rodzina ta dłużéj niż zazwyczaj bawiła w Paryżu, wreszcie na początku września zaczęła się wybierać do majątku swego w Owernii i ojciec zaprosił mnie, bym razem z nią spędził dwa miesiące w starém zamczysku gdzieś w górach Cantalu położonym. Nie odpowiedziałem mu zrazu na to przyjazne zaproszenie i wahaniu temu byłem winien najsłodszy, najrozkoszniejszy z mimowolnych objawów, jakiemi skromne dziewczę może zdradzić tajemnicę swego serca. Ewelina… Boże! wykrzyknął nagle Benassis i umilkł pogrążając się w zadumie.

 

– Wybacz mi, kapitanie Bluteau – ozwał się po długim przestanku. Pierwszy-to raz od dwunastu lat wymawiam imię, które wciąż w myślach moich krąży i które głos jakiś we śnie mi powtarza. Ewelina więc, skoro już ją nazwałem, podniosła głowę ruchem szybkim stanowiącym dziwną sprzeczność z wrodzoną słodyczą i powolnością jéj giestów; popatrzyła na mnie bez dumy ale z bolesnym niepokojem i zarumieniona spuściła oczy. Ten rumieniec, to wstydliwe przymknięcie powiek napełniło mnie nieznaném dotychczas szczęściem. Zaledwo mogłem wybełkotać jakąś odpowiedź, a to moje wzruszenie przemówiło żywo do jéj serca, bo podniosła znów cudne swoje źrenice i podziękowała mi słodkiém, wilgotném prawie spojrzeniem. Powiedzieliśmy sobie wszystko w téj chwili. Pojechałem wiec z niemi na wieś. Od tego dnia, w którym serca nasze się zrozumiały, innemi oczyma spoglądaliśmy na otaczające nas przedmioty; nic nam już obojętném nie było. Miłość prawdziwa jest zawsze taż sama jako pojęcie; ale form, w jakich się objawia, musi sobie zapożyczać od naszych usposobień i myśli; ztąd téż każdy owładnięty nią człowiek inaczéj ją uzewnętrznia, choć w gruncie jednakowo czuje. Poeci i filozofowie tylko rozumieją całą głębokość tego określenia miłości, które się już tak pospolitém stało, że jest-to egoizm we dwoje. Tak jest; swoje to własne ja kochamy w kimś drugim. Ale jeżeli objawy miłości są tak różne, że nie ma na świecie dwóch par kochanków podobnych do siebie, wszystkie one przecież podlegają jednemu prawu w wynurzaniu swoich uczuć. Wszystkie młode dziewczęta nawet najskromniejsze i najpobożniejsze mają jeden i ten sam język miłosny, różniący się jedynie większym lub mniejszym wdziękiem i urokiem. Tylko tam, gdzie dla innéj niewinne wynurzenie uczuć byłoby rzeczą naturalną, Ewelina widziała ustępstwo konieczne dla mnóstwa wzruszeń gwałtownych, burzących zwykły spokój jéj religijnéj młodości; ztąd téż zdawało się, że nawet najprzelotniejsze spojrzenie było jéj jakby przemocą wyrwane. Ta ciągła walka serca z zasadami nadawała każdemu wydarzeniu jéj życia, co niby tak ciche na pozór tak w głębi miotało się i wrzało, piętno mocy, o wiele wyższéj nad egzaltacye właściwe dziewczętom, których wyobraźnię obyczaje świata zwichnęły. Podczas drogi Ewelina widziała ciągle jakieś nowe piękności natury i mówiła o nich z zachwyceniem. Gdy nam się zdaje, że nie mamy prawa objawiania szczęścia, jakie nam obecność ukochanéj istoty sprawia, wylewamy wtedy przepełniające nam serce uczucia na przedmioty zewnętrzne, które wtedy niepojętym urokiem odziewają się w naszych oczach. Widoki okolic, któreśmy przebywali, były dla nas dwojga dobrze rozumianym pośrednikiem do wypowiadania sobie tajemnic serc naszych, co się w pochwałach nieszczędzonych wzgórzom, dolinom i drzewom ukrywały. Matka Eweliny kilkakrotnie całowała córkę, uśmiechając się z kobiecą przenikliwością: „Tyle razy przejeżdżałaś tędy, drogie dziecko, a nigdy się tak nad tém wszystkiém nie unosiłaś” – rzekła po jakimś zbyt gorącym wykrzykniku Eweliny. „Widocznie, mamo, nie byłam jeszcze w wieku, kiedy się tego rodzaju piękności oceniać może” – odrzekła ona. Daruj mi, kapitanie, ten szczegół bez żadnego uroku dla ciebie; ale prosta ta odpowiedź przejęła mnie nieopisaną radością, zaczerpniętą w spojrzeniu, jakie jéj towarzyszyło. Tak więc, to wioska promieniami wschodzącego słońca oświecona, to ruiny bluszczem uwieńczone, na któreśmy razem patrzyli, silniéj jeszcze utrwalały w duszach naszych słodkie wzruszenia, rozstrzygające o całéj naszéj przyszłości. Przybyliśmy wreszcie do celu podróży, starego zamczyska, w którém czterdzieści dni spędziłem. Były-to jedyne chwile zupełnego szczęścia, jakiém mnie niebo obdarzyło. Napawałem się tam przyjemnościami nieznanemi mieszkańcom miast. Cóż-to była za rozkosz dla dwojga kochanków żyć pod jednym dachem, chodzić razem po łąkach i polach, miéć czasem słodkie sam-na-sam, usiąść pod drzewem w głębi jakiéj ładnéj dolinki, prowadzić te niby nic nieznaczące rozmowy, udzielać sobie tych drobnych zwierzeń, które tak serca bijące dla siebie zbliżają. A! kapitanie, życie na świeżém powietrzu, piękności nieba i ziemi godzą się tak dobrze z rozkoszami duszy… Uśmiechać się do siebie patrząc razem na czyste błękity, mieszać pełne prostoty słowa ze śpiewem ptasząt i szmerem liści, wracać zwolna do domu, przysłuchując się w wieczornéj ciszy dźwiękowi dzwonka, który nas zbyt wcześnie przyzywa, podziwiać wspólnie jaki drobny szczegół krajobrazu, śledzić kapryśny lot owadu, przypatrywać się złotéj muszce, jaką trzymają drżące paluszki kochającéj, czystéj dziewicy: nie jest-że to zanurzać się w nadziemskich rozkoszach! Te czterdzieści dni szczęścia dostarczyły mi wspomnień na ubarwienie całego życia, wspomnień tém piękniejszych i rozleglejszych, że już nigdy potém chwil takich zaznać nie miałem. Dziś, obrazy pospolite na pozór, ale pełne gorzkiego znaczenia dla złamanego serca przywiodły mi na pamięć moję idyllę rozwianą lecz nigdy nie zapomnianą. Nie wiem, czy zauważyłeś pan grę świateł zachodzącego słońca na chacie biednego Jasia. W jednéj chwili cała natura zapłonęła purpurowemi ogniami gwiazdy dziennéj, i nagle potém krajobraz stał się ponurym i ciemnym. Te dwa tak różne widoki przedstawiły mi wierny obraz tego peryodu mego życia. Kapitanie! otrzymałem od niéj wtedy pierwszy, jedyny, wzniosły dowód miłości, jaki dać mogą kochające, dziewicze usta, tę słodką obietnicę szczęścia, która im bardziéj jest przelotną, tém silniéj wiąże: to wspomnienie mowy lepszego świata. Pewien już wtedy jéj serca, przysiągłem sobie wyznać jéj wszystko, wstyd mnie prawie było, żem tak długo zwlekał z odkryciem jéj dręczących mnie wątpliwości i smutków. Nieszczęściem, nazajutrz po tym dniu rozkosznym odebrałem list od nauczyciela mego syna, donoszący mi o jego chorobie. Zaniepokojony o to drogie mi życie, odjechałem nie wyznawszy méj tajemnicy Ewelinie i powiedziawszy tylko jéj rodzicom, że ważna sprawa wzywa mnie do natychmiastowego porzucenia ich gościnnego dachu. Przydługa nieobecność moja zaniepokoiła ojca i matkę. W obawie czy nie mam jakich zobowiązań sercowych, napisali do Paryża, by wiadomości o mnie zasięgnąć. Wbrew swoim zasadom religijnym zaczęli mi nie dowierzać, nie objawiwszy mi wprost tego i odbierając mi tém samém możność rozproszenia powziętych podejrzeń. Jeden z przyjaciół powiadomił ich bez mojéj wiedzy o wypadkach mojéj młodości, przesadzając w opisie błędów i kładąc główny nacisk na to, że miałem dziecko, którego istnienia, jak utrzymywał, chciałem się zaprzéć przed niemi. Gdy napisałem potém do przyszłych moich rodziców, nie otrzymałem odpowiedzi, następnie dowiedziawszy się o ich powrocie do Paryża, poszedłem ich odwiedzić i nie zostałem przyjęty. Zaniepokojony do najwyższego stopnia, posłałem starego mego przyjaciela, aby wybadał przyczynę postępowania, którego pojąć nie mogłem. Dowiedziawszy się o wszystkiém, zacny ten staruszek, przyjął na siebie winę mego milczenia, chciał mnie usprawiedliwić, ale napróżno. Materyalne i moralne względy, silnie ugruntowane przesądy téj rodziny oparły się wszelkim przełożeniom. Rozpacz moja była bez granic. Z początku usiłowałem zażegnać burzę, ale listy, które pisałem, odsyłano mi nierozpieczętowane. Kiedy już wszystkie środki, jakie tylko w ludzkiéj są mocy, wyczerpane zostały, gdy ojciec i matka oświadczyli staruszkowi, sprawcy mego nieszczęścia, że nigdy nie zezwolą na połączenie córki swéj z człowiekiem, który ma sobie do wyrzucenia śmierć kobiety i życie naturalnego dziecka, nawet gdyby Ewelina na kolanach ich o to błagała: wtedy została mi jedna tylko jeszcze nadzieja, słaba jak gałązka wierzbiny, któréj tonący się chwyta. Mniemałem, iż miłość Eweliny silniejszą będzie niż postanowienie jéj rodziców, że je zwyciężyć potrafi; ojciec mógł zataić przed nią powód odmowy, zabijającéj nasze szczęście, chciałem więc, aby sama ze znajomością istotnego stanu rzeczy zawyrokowała o moim losie, i napisałem do niéj! Niestety! kapitanie, ze łzami i miotany najsroższym niepokojem, nie bez wahania się skreśliłem jedyny w całém mojém życiu list miłosny. Nie pamiętam już prawie, co mi w nim rozpacz podyktowała; zapewne, mówiłem mojéj Ewelinie, iż jeśli była szczerą, nie powinna już kochać nikogo prócz mnie, że życie jéj byłoby inaczéj zwichniętém; bo czyż nie musiałaby skłamać przyszłemu swemu małżonkowi, albo mnie? że wzbraniając się poświęcić dla kochanka, z którym ją ślub duchowy spoił, tak jakby się poświęciła dla męża, gdyby z nim wobec świata złączoną była, przeniewierzała się popędom kobiecego serca, które woli być zawsze związane uczuciem niż prawem. Usprawiedliwiałem się z błędów moich, nie zaniedbując niczego, coby czystą i szlachetną duszę poruszyć mogło. Ale, skoro już panu wszystko mówię, przyniosę ci jéj odpowiedź i list mój ostatni.

Po tych słowach Benassis poszedł do swego pokoju na górę i wrócił wkrótce trzymając zużyty portfel, z którego drżącą od głębokiego wzruszenia ręką wyjął jakieś papiery.

– Oto jest ów list fatalny – rzekł – Dziecko, co te wyrazy kreśliło, nie domyślało się jak ważną one w mojém życiu odegrają rolę. A to – ciągnął daléj pokazując drugą ćwiartkę papieru – to ostatni jęk, który mi cierpienia z piersi wyrwały. Stary mój przyjaciel zaniósł sam moję błagalną odezwę, oddał ją pokryjomu, upokorzył siwe swoje włosy prosząc Ewelinę, aby przeczytawszy odpowiedź na nią dała – i oto owa odpowiedź:

„Panie…”

– Nazywała mnie panem, mnie, który kiedyś byłem jéj ukochanym, to czyste imię swéj miłości dla mnie znalazła. Ten jeden wyraz wszystko mi już powiedział – ale słuchaj pan daléj:

„Zawód to okrutny dla serca młodéj dziewczyny, gdy się przekonywa o fałszywości człowieka, któremu życie swoje powierzyć miała! Jednakże ja usprawiedliwiam pana, jesteśmy wszyscy tak słabi! List pana mnie wzruszył, ale nie odzywaj się już do mnie; pismo pańskie sprawia mi wrażenia, których znieść niepodobna. Jesteśmy rozdzieleni nazawsze. To, coś mi pan w liście swoim powiedział, stłumiło budzące się w duszy mojéj uczucie żalu do pana, żeś zawiódł moje wyobrażenia o sobie. Ja cię tak czystym widziéć pragnęłam! Ale i pan i ja jesteśmy za słabi wobec woli mego ojca. Tak. Wiedz pan, iż ośmieliłam się wstawiać za tobą. By się na ten krok odważyć, by błagać moich rodziców, musiałam przezwyciężyć najsroższe obawy, jakie mną kiedykolwiek miotały, i niemal własnemu życiu kłam zadać! Teraz, ustępuję jeszcze prośbom pana i staję się winną odpowiadając ci bez wiedzy mego ojca; ale matka moja wié o tém, a pobłażliwość, z jaką mi pozwolenia w tym względzie udzieliła, dowiodła mi jéj wielkiéj dla mnie miłości i umocniła moje poszanowanie dla woli rodziców, którą niemal zapoznać chciałam. To téż, piszę do pana, po raz pierwszy i ostatni. Wybaczam panu nieszczęścia, jakie mi zgotowałeś. Tak, masz pan słuszność; pierwsza miłość zatrzéć się nie da. Nie jestem już niewinną dziewicą, nie mogłabym być czystą małżonką. Przeznaczenie moje jest mi więc obcém. Ten rok mego życia, któryś pan sobą zapełnił, będzie miał długie, bardzo długie echa w przyszłości! Ale ja cię o to nie oskarżam. Będę zawsze kochaną! powiadasz pan. Poco te słowa? Czyż one uspokoją wzburzoną duszę biednéj, samotnéj dziewczyny? Czyż nie zamąciłeś mi pan wszystkich tych chwil, jakie mam jeszcze przed sobą, dając mi wspomnienia, które zawsze powracać będą? Czyż Bóg, do którego teraz jedynie należéć mogę, przyjmie tę ofiarę rozdartego serca? Ale nie napróżno zesłał mi On te smutki; chciał mnie zapewne przyzwać do siebie, On, który jest moją jedyną ucieczką! Nic mi już na ziemi nie zostaje. Pan, dla głuszenia smutków masz wszystkie właściwe mężczyznom ambicye. To nie jest wymówką, ale przeciwnie rodzajem pociechy religijnéj. Myślę bowiem, że jeśli oboje bolesne teraz dźwigamy brzemię, mnie się przynajmniéj cięższa połowa dostała w udziale. Ten, w którym całą moję nadzieję złożyłam i o którego nie mógłbyś pan być zazdrosnym, związał nasze życia i według swojéj świętéj woli rozwiązać je potrafi. Uważałam, iż religijne przekonania pana nie były oparte na téj wierze czystéj i silnéj, która nam w znoszeniu cierpień życia pomaga. Może Bóg raczy wysłuchać gorących i nieustannych modłów moich i ześle panu światło łaski swojéj. Żegnam cię na zawsze, ciebie, któryś miał być moim przewodnikiem, którego moim ukochanym mogłam nazwać bez grzechu, a za którego teraz jeszcze mogę się modlić bez wstydu. Bóg rozrządza życiem naszém; mógłby pana wcześniéj niż mnie do siebie powołać, w takim razie, jeślibym sama na świecie została… powierz mi pan swoje dziecko.”

 

– Te słowa, pełne uczuć szlachetnych, rozwiewały stanowczo wszystkie moje nadzieje – mówił Benassis. – To téż, z początku słuchałem tylko głosu boleści i późniéj dopiéro znalazłem w nich ten balsam słodki, jakim ona usiłowała ranę moję zabliźnić, z zapomnieniem o saméj sobie. Ale w rozpaczy odpisałem jéj trochę ostro:

„Pani! Ten jeden wyraz przekonywa cię, iż zrzekam się ciebie i jestem ci posłuszny. Jest pewna okrutna słodycz w spełnianiu woli ukochanéj istoty, wtedy nawet, gdy ją z jéj rozkazu opuszczamy. Masz pani słuszność i ja sam siebie potępiam. Zapoznałem kiedyś poświęcenie dziewiczego serca, dzisiaj sprawiedliwém jest, aby moja własna miłość zapoznaną została. Ale niesądziłem, aby jedyna kobieta, któréj duszę mą oddałem, wzięła na siebie obowiązek mścicielki. Nigdy nie byłbym przypuszczał, iż znajdzie się tyle surowości, cnoty może, w sercu, które mi się tak tkliwém i kochającém zdawało. Teraz dopiéro poznaję potęgę mego uczucia; oparło się ono najdotkliwszéj ze wszystkich boleści! pogardzie, jaką mi pani okazujesz, zrywając bez żalu węzły, które nas łączyły. Żegnam cię pani, nazawsze! Pójdę z pokorą szukać drogi, na któréj mógłbym zgładzić winy moje, dla których ty pani, będąca moim orędownikiem w niebiosach, okazałaś się bez litości. Może Bóg mniéj od ciebie okrutnym będzie. Cierpienia moje, cierpienia pełne ciebie, ukarzą serce zranione, które wciąż w samotności krwawić się będzie; bo sercom zranionym cień tylko i milczenie przystoi. Żaden już obraz miłości nie wciśnie się do mojéj duszy. Chociaż nie jestem kobietą, pojąłem tak jak ty, pani, że mówiąc: kocham cię wiązałem się na całe życie. Tak, słowa te, które po cichu mojéj ukochanéj szepnąłem, nie były kłamstwem; gdybym się zmienił, pogarda pani byłaby usprawiedliwioną. Pozostaniesz więc pani na zawsze bóstwem méj samotności. Miłość i szczera chęć poprawy są-to dwie cnoty, które wszystkiemi innemi natchnąć mogą; i choć nas przepaść bezdenna rozdzieli, ty pani będziesz dźwignią moich czynów. Choć mi serce napełniłaś goryczą, nie znajdzie się w niém gorzkich myśli dla ciebie; bo kto chce zacząć dzieło odrodzenia, ten ze wszystkich złych naleciałości duszę oczyścić powinien. Żegnaj mi więc pani, żegnaj, jedyne serce, które kocham na tym świecie i z którego jestem wygnany. Żadne chyba pożegnanie nie mieściło w sobie tyle uczucia i tkliwości jak to, które ja ci, pani, teraz przesyłam i które unosi ze sobą życie i duszę, zamarłe na wieki. Jeszcze raz żegnaj mi, pani! pokój tobie, mnie całe nieszczęście.”

Po przeczytaniu obu tych listów Benassis i Genestas patrzyli na siebie czas jakiś, pogrążeni w smutnych myślach, których sobie nie wypowiedzieli.

– Po wysłaniu tego ostatniego listu, którego brulion, jak pan widzisz, zachowałem, i który jest dziś dla mnie streszczeniem wszystkich moich zawiedzionych nadziei – mówił daléj Benassis – popadłem w stan nieopisanego odrętwienia. Wszystkie węzły, jakie człowieka z ziemią łączyć mogą, widziałem stargane z zerwaniem tego upragnionego związku. Trzeba było pożegnać się z rozkoszami dozwolonéj miłości i dać uwiędnąć szlachetnym uczuciom, które w sercu mojém rozkwitać zaczynały. Prawdziwie religijni ludzie wzgardzili ofiarą duszy skruszonéj, łaknącéj tego co piękne, dobre i uczciwe. Najdziwaczniejsze pomysły i postanowienia miotały mną w pierwszych chwilach, ale widok mego syna szczęśliwie je zniweczył. Ukochałem go wtedy jeszcze silniéj, mocą tych wszystkich nieszczęść, jakie na mnie spadły, a jakich on był niewinną przyczyną. To dziecko stało się całą moją pociechą. Mając trzydzieści cztery lat mogłem jeszcze z pożytkiem dla kraju pracować; postanowiłem więc zjednać sobie uznanie i wysokie stanowisko, aby blaskiem sławy lub władzy zatrzéć plamę kalającą urodzenie mego syna. Ileż ja mu wzniosłych porywów zawdzięczam, jak myśl o nim ułatwiała mi życie wtedy, gdym się jego przyszłością zajmował. O Boże! – wykrzyknął Benassis – po jedenastu latach nie mogę jeszcze myśléć o tym dniu straszliwym… To dziecko, kapitanie!… to dziecko mi umarło!

Lekarz zamilkł i ukrył twarz w dłoniach, a gdy ją uspokoiwszy się trochę odsłonił, Genestas z głębokiém wzruszeniem zobaczył łzy w oczach swego gospodarza.

– Ten cios okrutny ubezwładnił mnie zrazu – ciągnął daléj Benassis. – Późniéj dopiéro, gdym się duszą moją z gruntu światowego na inny przesadził, znalazłem w nim ziarna zdrowéj moralności i poznałem rękę Boga w moich nieszczęściach i schyliłem przed Nim głowę, głosowi Jego posłuszny. U mnie rezygnacya nie mogła przyjść nagle; gwałtowny charakter mój musiał się uspokoić, musiałem ostatnie ognie namiętności w ostatniéj wypalić burzy i wahałem się długo nim wreszcie wszedłem na jedyną drogę, po jakiéj katolik iść może. W pierwszéj chwili chciałem wszystko samobójstwem zakończyć. Wrodzona melancholia, skutkiem nieszczęsnych kolei życia rozwinęła się u mnie nad miarę; z zimną téż krwią zdecydowałem się na ten krok rozpaczy. Mówiłem sobie, iż mamy prawo porzucić życie, skoro ono nas samo opuszcza. Uważałem samobójstwo za rzecz naturalną, wychodząc z téj zasady, iż cierpienia moralne muszą tak samo niszczyć i osłabiać duszę człowieka, jak bóle fizyczne niszczą i osłabiają jego ciało; a zatém, ta istota inteligentna dotknięta chorobą moralną ma prawo się zabić z téj saméj racyi, z jakiéj owca pod wpływem kołowacizny roztrzaskuje sobie głowę o pień drzewa. Czyż bóle moralne łatwiéj się uleczyć dają jak cielesne? Dziś jeszcze o tém wątpię, jak nie wiem, kto jest słabszy, czy ten, który się wciąż łudzi nadzieją, czy ten, który jéj nie ma wcale. Samobójstwo zdawało mi się ostatniém przesileniem choroby moralnéj, jak śmierć naturalna jest ostatnim momentem choroby fizycznéj; a skoro życie duchowe podlega prawom, jakie mu wola ludzka nakazuje, przeto i ustanie jego powinno być zgodne z objawami inteligencyi. Ztąd téż w tym razie nie pistolet, ale myśl zabija. Zresztą, czyż los, druzgoczący człowieka w najszczęśliwszych chwilach życia, nie rozgrzesza go tém samém z winy samowolnego wyswobodzenia się z pod zbyt ciężkiego jarzma niedoli? Ale rozmyślania, jakim się w owych dniach żałoby oddawałem, daléj mnie jeszcze zaprowadziły. Przez pewien czas byłem wspólnikiem wielkich uczuć starożytności pogańskiéj i, szukając w niéj nowych praw dla człowieka, mniemałem, iż przy pomocy nowożytnych świeczników głębiéj zapuścić się zdołam w ciemne jądro kwestyj, niż starożytni, którzy je w systemata filozoficzne ujęli. Epikur dozwalał samobójstwa. Ustępstwo to było zresztą konieczném dopełnieniem jego moralności, polegającéj na zmysłowém używaniu życia; gdy tego zbrakło, miłém i pożądaném było dla istoty czującéj ułożyć się do spoczynku martwéj natury. Jeżeli jedynym celem człowieka było szczęście i nadzieja szczęścia, śmierć dla tego, co cierpiał i cierpiał bez nadziei, stawała się dobrodziejstwem; a zadać ją sobie własnowolnie było ostatnim czynem rozsądnym. Czynu tego Epikur nie chwalił, ani nie ganił; mówił tylko robiąc libacyę na cześć Bachusa: Ze śmierci nie ma się co śmiać, nie ma téż co nad nią płakać. Moralniejszy i bardziéj doktryną obowiązków przesiąkły Zenon, w pewnych przecież razach nakazywał prawie samobójstwo stoikom. Oto, jakiém było jego rozumowanie: Człowiek różni się od bydlęcia tém, że rozporządza swoją własną osobą; odejmijcie mu to prawo, a uczynicie go niewolnikiem ludzi i wypadków. To prawo życia i śmierci nad sobą samym jest skutecznym równoważnikiem wszystkich cierpień osobistych i społecznych; toż samo prawo przyznane człowiekowi nad jego bliźnim wyradza tyranię. Nie ma tam władzy, gdzie nie ma nieograniczonéj wolności w czynach. Trzeba naprzykład uniknąć poniżających skutków błędu, którego naprawić nie można? Cóż wtedy robić? Człowiek pospolity karmi się wstydem i żyje, mędrzec połyka cykutę i umiera. Co robić, gdy podagra łamie nam kości, lub rak policzek wyjada? Mędrzec nie walczy z temi chorobami o resztki nędznego życia, ale obrawszy stosowną chwilę odprawia szarlatanów i żegna się na wieki z przyjaciółmi, których swojém cierpieniem zasmucał. Co robić także, gdy się popadnie w ręce tyrana, przeciw któremu z bronią w ręku się walczyło? trzeba się poddać, albo karku pod nie nadstawić: Głupiec nadstawia karku, tchórz poddaje się, mędrzec się zabija. „Ludzie wolni” – wołał ów stoik – „umiejcie pozostać wolnemi! Wolnemi od namiętności poświęcając je obowiązkom, wolnemi od bliźnich, ukazując im żelazo lub truciznę, po-za którym to puklerzem dosięgnąć was nie mogą, wolnemi od przeznaczenia, oznaczając mu kres, po-za którym nie dacie mu żadnéj nad sobą władzy, wolnemi od przesądów nie mięszając ich z obowiązkami, wolnemi od wszelkich trwożliwości zwierzęcych, umiejąc przezwyciężyć ten nizki instynkt zachowawczy, który tylu nieszczęśliwych do życia przykuwa.” Wydobywszy te rozumowania z filozoficznego stosu starożytnych, mniemałem, że nadam im chrześcijańską formę stosując je do praw wolnéj woli, jaką Bóg dał człowiekowi, by go kiedyś przed trybunałem sprawiedliwości swojéj mógł sądzić, i powiedziałem sobie: „Będę tam bronił mojéj sprawy”. Ale ta myśl postawiła mnie wobec owego tajemniczego jutra śmierci i zachwiane przekonania religijne ozwały się znowu w méj duszy. Wszystko staje się ważném w życiu człowieka, gdy przy najlżejszém postanowieniu wieczność na szali położy. Gdy ona z całą swoją potęgą owładnie duszą ludzką, dzieje się w niéj wtedy coś niepojętego, zda się, jakby już-już stykała się z nieskończonością i pojęcia jéj ulegają zupełnéj zmianie. Z tego punktu widzenia życie przedstawia się bardzo wielkiém i zarazem bardzo małém. Poczucie błędów moich nie skierowało mnie ku niebu, dopóki miałem jeszcze jakieś nadzieje na ziemi, dopóki zajęcia społeczne przynosiły ulgę moim cierpieniom. Kochać, poświęcić się szczęściu kobiety, zostać głową rodziny, nie byłyż to szlachetne podniety do tego pragnienia obmycia się z win moich, które mnie dręczyło? Zawiódłszy się na téj drodze, miałem jeszcze jednę: zrobić człowieka z mego syna. Ale, gdy oba te usiłowania wniwecz się obróciły, gdy pogarda i śmierć wieczną żałobą powlokły mi duszę, gdy wszystkie moje uczucia naraz zranione zostały, wtedy nie widząc już nic na ziemi, podniosłem oczy do nieba i zobaczyłem Boga. Wszelako próbowałem uczynić religię wspólniczką mojéj śmierci. Zagłębiałem się w ewangelie i nie znajdowałem w nich żadnego tekstu, któryby wyraźnie zakazywał samobójstwa; ale czytanie to przejęło mnie boskiemi myślami Zbawiciela świata. Zapewne, nie mówi On tam o nieśmiertelności duszy, ale opowiada o piękném królestwie swego Ojca; nie wzbrania nigdzie samobójstwa, ale potępia wszystko, co jest złém. Chwała Jego ewangelistów i prawdziwość ich posłannictwa mniéj na tém polega, że ustanowili prawa, jak na tém raczéj, że rozsiali po ziemi nowego ducha praw nowych. Odwaga, jakiéj człowiek daje dowód w odebraniu sobie życia, wydała mi się wtedy jego własném potępieniem: skoro ma siłę umrzéć, powinien miéć siłę walczyć; uchylać się zaś od cierpień nie jest siłą lecz słabością. Zresztą opuszczać życie ze zniechęcenia znaczy to samo, co wypierać się wiary chrześcijańskiéj, któréj Chrystus za podstawę dał te szczytne słowa: Błogosławieni, którzy cierpią! Doszedłem więc do przekonania, że samobójstwo w żadnym wypadku usprawiedliwioném być nie może; nawet u człowieka, który, w źle zrozumianém pojęciu wielkości duszy, pozbawia się życia na chwilę przed tém, nim mu je topór katowski przetnie. Jezus Chrystus dozwalając się ukrzyżować nauczył nas tém, że powinniśmy być posłuszni wszystkim prawom ludzkim, choćby nawet niesprawiedliwie do nas zastósowanemi były. To słowo „rezygnacya” tak wyraźnie wyryte na krzyżu dla tych, którzy święte głoski odczytywać umieją, ukazało mi się wtedy w całéj swéj jasności. Pozostawało mi jeszcze osiemdziesiąt tysięcy franków; z początku chciałem uciec gdzieś daleko od ludzi i strawić resztę życia, zagrzebawszy się gdzieś na wsi; ale mizantropia, ten rodzaj próżności pod skórą jeża ukrytéj, nie jest cnotą chrześcijańską. Serce mizantropa nie krwawi się, ale zabliźnia; a moje krwawiło się wszystkiemi żyłami. Rozmyślając nad prawami Kościoła, nad źródłami pociechy, jakie w nim dla strapionych biją, pojąłem piękność modlitwy w samotności i postanowiłem oddać się całkowicie religii. Choć postanowienie to było niezachwiane, zostawiłem sobie wszelako wolność wyboru między środkami, jakiemibym mógł dojść do tego celu. Ułatwiwszy się z interesami pieniężnemi, spokojnie opuściłem Paryż. Pokój w Panu była to nadzieja, która mnie zawieść nie mogła. Pociągnięty ku regule św. Brunona, przyszedłem pieszo do la Grande-Chartreuse, zatopiony w poważnych rozmyślaniach. Ten dzień był dla mnie uroczystym i ważnym w następstwa. Nie spodziewałem się ujrzéć tak wspaniałego widoku, jaki przedstawia wiodąca tutaj droga, gdzie na każdym kroku objawia się dziwnie potężna ręka Stwórcy. Te skały zwieszające się nad nią granitowemi zręby, te przepaście, te strumienie szemrzące w ciszy, ta samotność ograniczona wysokiemi górami, a przecież bez granic, ta jéj dzika groza złagodzona malowniczemi tworami natury, te stuletnie drzewa i jednodniowe roślinki, wszystko to napełnia powagą i smutkiem. Zaiste trudno-by było śmiać się, idąc pustynią św. Brunona, kędy duch melancholii wszechwładnie panuje. Zobaczyłem wreszcie klasztor kartuzów, przechadzałem się pod jego staremi milczącemi sklepieniami i słuchałem szmeru wody, która pod arkadami kropla po kropli monotonnie ze źródła się sączyła. Potém wszedłem do celi, w któréj zamknąć dni moje chciałem, odetchnąłem tym spokojem głębokim, jakiego w niéj poprzednik mój kosztował, i ze wzruszeniem odczytałem słowa, które według zwyczaju tych zakonników nad drzwiami swemi nakreślił; wszystkie zasady życia, jakie odtąd wieść chciałem, streszczały się w tych trzech łacińskich wyrazach: Fuge, late, tace…