Za darmo

Eugenia Grandet

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Czemuś ją oglądała, skoro to depozyt? Oglądać to więcej niż dotykać.

– Ojcze, nie psuj tego albo mnie okryjesz hańbą. Ojcze, słyszysz?

– Mężu, przez litość! – rzekła matka.

– Ojcze – krzyknęła Eugenia głosem tak przeszywającym, że Nanon, przestraszona, weszła do pokoju.

Eugenia rzuciła się na nóż, który znalazła pod ręką i stanęła w obronnej pozycji.

– No i co? – rzekł zimno Grandet, uśmiechając się chłodno.

– Mężu, mężu, zabijasz mnie! – rzekła matka.

– Ojcze, jeżeli twój nóż naruszy bodaj cząsteczkę tego złota, ja się przebiję tym oto nożem. Już doprowadziłeś matkę do śmiertelnej choroby, zabijesz i córkę. Więc dobrze, rana za ranę, rób swoje.

Grandet trzymał nóż i szkatułkę i patrzał na córkę wahająco.

– Ty byłabyś do tego zdolna, Eugenio? – rzekł.

– Tak, mężu – odparła matka.

– Panienka zrobiłaby na pewno to, co mówi – krzyknęła Nanon. – Niechże pan będzie rozsądny, przynajmniej raz w życiu.

Bednarz patrzył na przemian chwilę na złoto i na córkę. Pani Grandet zemdlała.

– No i co, widzi pan, drogi panie, nasza pani umiera! – krzyknęła Nanon.

– Masz, dziecko, nie kłóćmy się o szkatułkę. Bierzże – krzyknął żywo bednarz, rzucając neseser na łóżko. – A ty, Nanon, leć po doktora Bergerin.

– No, mamo – rzekł, całując żonę w rękę. – To nic, nic, już się pogodziliśmy. Prawda, córuchno? Już nie będzie suchego chleba, będziesz jadła co ci się spodoba. A, otwiera oczy. No i co, mamo, mamusiu, mamusieczko, no! O, patrz, całuję Eugenię. Kocha swego kuzyna, wyjdzie za niego, jeżeli zechce, przechowa mu jego szkatułkę. Ale żyj długo, moja dobra żono. No, porusz się. Słuchaj, będziesz miała najpiękniejszy ołtarz, jaki kiedykolwiek wysztyftowano w Saumur.

– Mój Boże, jak ty możesz tak traktować żonę i córkę – rzekła słabym głosem pani Grandet.

– Już nie będę nigdy – krzyknął bednarz. – Zobaczysz, żoneczko.

Poszedł do gabinetu i wrócił z garścią dukatów, które rozsypał na łóżku.

– Masz, Geńciu, masz, żonusiu – rzekł, bawiąc się dukatami. – No, rozchmurz się, moja żono, miej się dobrze, nie będzie ci brakowało nic ani Eugenii. Te sto dukatów to dla niej. Nie oddasz ich, Eugenio, tym razem, prawda?

Pani Grandet i córka patrzyły na siebie zdumione.

– Zabierz je, ojcze, potrzeba nam jedynie twej czułości.

– No więc dobrze – rzekł, chowając dukaty do kieszeni. – Żyjmy jak dobrzy przyjaciele. Zejdźmy wszyscy do sali na obiad; po obiedzie zagramy w loteryjkę po dwa su. Bawmy się. Co, żonusiu?

– Niestety, chciałabym, skoro ci to może zrobić przyjemność – rzekła umierająca – ale nie mogę wstać.

– Biedna mama – rzekł bednarz. – Ty nie wiesz, jak ja cię kocham. I ciebie, córuś!

Uściskał ją, przytulił.

– Och, jak to dobrze uściskać swoją córkę po sprzeczce. Moja córuchna! O, patrz, mamula, jesteśmy teraz wszyscy troje niby jedno serce. Schowajże to – rzekł do Eugenii, pokazując szkatułkę. – No, nie bój się. Już nie będę ci o tym wspominał, nigdy.

Pan Bergerin, najsławniejszy lekarz w Saumur, przybył niebawem. Ukończywszy badanie oświadczył wyraźnie panu Grandet, że z żoną jego jest bardzo źle, ale że zupełny spokój, lekka dieta i troskliwe starania mogłyby odsunąć śmierć do końca jesieni.

– Czy to będzie drogo kosztowało? – spytał stary. – Czy wiele lekarstw?

– Mało lekarstw, ale dużo starań – odparł lekarz, który nie mógł wstrzymać uśmiechu.

– Słowem, panie Bergerin – odparł Grandet. – Pan jest człowiek honoru, nieprawdaż? Zdaję się na pana; niech pan odwiedza żonę tyle razy, ile pan uzna za stosowne. Niech mi pan zachowa moją dobrą żoneczkę, kocham ją bardzo, widzi pan, choć tego nie znać; bo u mnie wszystko odbywa się wewnątrz, w głębi duszy. Gryzie mnie to. Zgryzota weszła w mój dom ze śmiercią mego brata, dla którego wydaję w Paryżu istne sumy… ostatnią żyłę z siebie wypruwam i nie ma temu końca. Do widzenia panu, jeśli da się ocalić moją żonę, niech ją pan ocali, gdyby nawet trzeba było wydać na to sto albo dwieście franków.

Mimo żarliwych pragnień Grandeta, aby przywrócić zdrowie żonie, której sukcesja była dla niego niemal śmiercią, mimo ustępliwości, jaką objawiał w każdej okazji wobec najlżejszego życzenia zdumionej matki i córki, mimo najtkliwszych starań, jakimi otoczyła ją Eugenia, pani Grandet posuwała się szybko ku śmierci. Z każdym dniem była słabsza; ginęła tak, jak ginie większość kobiet dotkniętych w tym wieku chorobą. Była tak krucha jak liście w jesieni. Promienie słońca dawały jej blask niby owym liściom, które słońce przenika i złoci. Była to śmierć godna jej życia, śmierć prawdziwej chrześcijanki; czyż to nie znaczy powiedzieć wzniosła? W październiku roku 1822 rozbłysły szczególnie jej cnoty, jej anielska cierpliwość, jej miłość do córki; zgasła, nie wydawszy najmniejszej skargi. Jako baranek bez zmazy szła do nieba; żałowała na tym padole jedynie słodkiej towarzyszki swego zimnego życia, której ostatnie jej spojrzenia przepowiadały tysiąc niedoli. Drżała, że musi zostawić to jagnię, białe jak ona, samo pośród samolubnego świata, który chciał jej wydrzeć jej runo, jej skarby.

– Moje dziecko – rzekła, nim wydała ostatnie tchnienie. – Szczęście istnieje jedynie w niebie; dowiesz się o tym kiedyś.

Nazajutrz po tej śmierci Eugenia znalazła nowe pobudki przywiązania do tego domu gdzie się urodziła, gdzie tyle wycierpiała, gdzie matka jej umarła. Nie mogła spojrzeć na okno, na wysokie krzesło, aby się nie zalać łzami.

Miała uczucie, że nie doceniła swego starego ojca, widząc się przedmiotem jego najtkliwszych starań; podawał jej rękę, aby ją sprowadzić na śniadanie, patrzył na nią okiem prawie czułym całe godziny, pieścił ją, jakby była ze złota. Stary bednarz tak mało podobny był do samego siebie, tak drżał przed córką, że Nanon i Cruchotowie, świadkowie jego słabości, przypisywali ją podeszłemu wiekowi i obawiali się o upadek jego władz umysłowych. Ale w dniu, w którym rodzina przybrała żałobę, po obiedzie, na który zaproszono rejenta Cruchot, jedynego piastuna tajemnicy swego klienta, postępowanie starego wyjaśniło się.

– Moje drogie dziecko – rzekł do Eugenii, gdy tylko sprzątnięto ze stołu i szczelnie zamknięto drzwi. – Jesteś oto spadkobierczynią swojej matki i mamy z sobą ułożyć drobne sprawy. Nieprawdaż, Cruchot?

– Tak.

– Czyż konieczne jest zajmować się tym dzisiaj, ojcze?

– Tak, tak, córuchno. Nie mógłbym wytrwać w takiej niepewności. Nie sądzę, abyś mi chciała sprawić przykrość.

– Och, ojcze!

– No więc trzeba to wszystko ułożyć dziś wieczór.

– Cóż chcesz, ojcze, abym zrobiła?

– Ależ córuchno, to nie moja rzecz. Powiedzże jej wszystko, Cruchot.

– Proszę pani, ojciec pani nie chciałby ani dzielić, ani sprzedawać swoich dóbr, ani też płacić olbrzymiego podatku od gotówki, którą można posiadać. Zatem w tym celu trzeba by go zwolnić od inwentaryzacji całego majątku, który obecnie stanowi niepodzielną własność pani i jej ojca…

– Cruchot, czy ty jesteś tego zupełnie pewny, aby tak mówić przy dziecku?

– Pozwólże mi mówić, Grandet.

– Tak, tak, mój przyjacielu. Ani ty, ani moja córka nie chcecie mnie obłupić. Prawda, córuchno?

– Ależ panie Cruchot, co trzeba mi uczynić? – spytała Eugenia zniecierpliwiona.

– Zatem – rzekł rejent. – Trzeba by podpisać ten akt, którym zrzeka się pani spadku po matce i zostawia ojcu używalność wszystkich dóbr niepodzielnych między wami, z tym że ojciec zapewnia pani własność…

– Nic nie rozumiem z tego, co pan mówi – odparła Eugenia. – Niech mi pan da akt i pokaże, gdzie mam podpisać.

Stary Grandet spoglądał kolejno na akt i na córkę, na córkę i na akt, doznając tak gwałtownych wzruszeń, że otarł kilka kropel potu, które mu wystąpiły na czoło.

– Córuchno – rzekł. – Zamiast podpisywać ten akt, którego zarejestrowanie będzie grubo kosztowało, gdybyś ty chciała zrzec się całkowicie i po prostu spadku po swojej drogiej matce i zdać się na mnie co do przyszłości; to byłoby lepiej. Dawałbym ci za to co miesiąc ładną sumkę… sto franków. Widzisz, mogłabyś zafundować tyle mszy, ile byś zechciała, za tych, za których dajesz je odprawiać. Hę, sto franków miesięcznie… w funtach?

– Zrobię wszystko, co zechcesz, ojcze.

– Pani – rzekł rejent. – Obowiązkiem moim jest zwrócić pani uwagę, że pani się wyzuwa…

– Ech, Boże – rzekła. – Co mi znaczy to wszystko!

– Cicho siedź, Cruchot. Zrobione, zrobione – wykrzyknął Grandet, biorąc rękę córki i uderzając w nią dłonią. – Eugenio, nie zrzucisz się, jesteś uczciwa dziewczyna, prawda?

– Och, ojcze!

Uściskał ją czule, omal nie zdusił jej w uściskach.

– Tak, moje dziecko, wracasz życie swemu ojcu, ale oddajesz mu to, co on ci dał: skwitowaliśmy się. Oto jak powinno się załatwiać sprawy. Życie to jest interes. Błogosławię cię! Jesteś zacna dziewczyna, która kocha swego ojca. Zrób teraz, co zechcesz. Cruchot – rzekł, patrząc na przestraszonego rejenta. – Dopilnujesz, aby pisarz sądowy przygotował akt zrzeczenia.

Nazajutrz koło południa podpisano akt, którym Eugenia sama się wyzuła z majątku. Jednakże, mimo swego słowa, z końcem pierwszego roku stary bednarz nie dał jeszcze ani grosza z owych miesięcznych stu franków, tak uroczyście przyrzeczonych córce. Toteż, kiedy Eugenia mówiła o nich żartem, mimo woli się rumienił; udał się żywo do gabinetu, wrócił i podał jej mniej więcej trzecią część klejnotów, które nabył od bratanka.

– Masz, mała – rzekł tonem nabrzmiałym ironią. – Czy chcesz to za swoich tysiąc dwieście franków?

– Och, ojcze, naprawdę dajesz mi to?

– Dam ci tyleż samo na przyszły rok – rzekł, rzucając jej klejnoty do fartuszka. – Tak więc, w krótkim czasie będziesz miała wszystkie jego fatałaszki – dodał, zacierając ręce, szczęśliwy, że może spekulować na uczuciu córki.

Mimo to starzec, jakkolwiek jeszcze krzepki, czuł potrzebę wtajemniczenia córki w sekrety gospodarstwa. Dwa lata z rzędu kazał jej dysponować w swojej obecności dziennymi wydatkami i przyjmować należytości. Nauczył ją stopniowo nazwisk i obszaru swoich winnic i folwarków. W trzecim roku tak dobrze ją włożył do wszystkich nawyków swego skąpstwa, tak dobrze obrócił je w niej w nałóg, że mógł jej bez obawy oddać klucze od szaf i uczynić ją panią domu.

 

Pięć lat upłynęło bez żadnej zmiany w jednostajnym życiu Eugenii i jej ojca. Wciąż te same czynności, spełniane z regularnością wahadła u starego zegara. Głęboka melancholia panny Grandet nie była tajemnicą dla nikogo, ale o ile każdy mógł się domyślać jej przyczyny, nigdy żadne słowo z jej ust nie usprawiedliwiło podejrzeń, jakie całe Saumur powzięło co do stanu serca bogatej dziedziczki. Jedyne jej towarzystwo składało się z trzech panów Cruchot i z kilku ich przyjaciół, których nieznacznie wprowadzili do domu.

Nauczyli ją grać w wista i przychodzili co wieczór na partyjkę. W roku 1827 ojciec, przygnieciony brzemieniem niemocy, zmuszony był wtajemniczyć Eugenię w sekrety swoich majątków, dodając, aby w razie jakich trudności, odniosła się do rejenta Cruchot, którego uczciwości był pewny. Pod koniec tegoż roku stary, licząc osiemdziesiąt dwa lata, uległ atakowi paraliżu, który posuwał się szybko. Doktor Bergerin uznał stan za beznadziejny.

Czując, że niebawem zostanie sama na świecie, Eugenia trzymała się, aby tak rzec, bliżej ojca i zacisnęła tym mocniej ten ostatni pierścień uczucia. W jej duszy, jak u wszystkich kochających kobiet, miłość była całym światem, a Karola nie było. Była wzniosła w oddaniu i staraniach dla swego starego ojca, którego władze zaczęły podupadać, ale którego skąpstwo żyło instynktownie.

Toteż śmierć tego człowieka zgodna była z jego życiem. Od rana kazał się wozić od kominka w swoim pokoju do drzwi gabinetu z pewnością pełnego złota. Siedział tam bez ruchu, ale patrzył kolejno z obawą na odwiedzających i na drzwi okute żelazem. Kazał sobie zdawać sprawę z najmniejszego szelestu; ku wielkiemu zdumieniu rejenta, słyszał nawet ziewnięcie psa w dziedzińcu. Budził się z pozornego otępienia w dniu i godzinie, kiedy trzeba było odbierać czynsze, robić rachunki z dzierżawcami lub wystawiać pokwitowania. Poruszał wówczas swój fotel na kółkach, aż się znalazł na wprost drzwi gabinetu. Kazał go otwierać córce i czuwał, aby ułożyła sama po kryjomu worki srebra jedne na drugich, aby zamknęła drzwi. Potem wracał na swoje miejsce w milczeniu, skoro tylko mu oddała szacowny klucz, zawsze znajdujący się w jego kieszeni od kamizelki, po której macał się od czasu do czasu. Zresztą jego stary przyjaciel rejent, czując, że bogata dziedziczka z konieczności zaślubi jego bratanka, prezydenta, o ile Karol Grandet nie wróci, podwoił starania i względy: przychodził co dnia, oddał się na rozkazy starego, jeździł z jego zlecenia do Froidfond, do jego majątków, folwarków, winnic; sprzedawał jego zbiory, zmieniając wszystko na złoto i srebro, które się gromadziło potajemnie w workach piętrzących się w gabinecie.

Wreszcie nadeszły dni konania, podczas których silna budowa starego toczyła walkę z niszczącym działaniem śmierci. Uparł się siedzieć przy kominku na wprost gabinetu. Przyciągał do siebie i zwijał wszystkie kołdry, jakimi go nakrywano i powiadał do Nanon:

– Trzymaj to, trzymaj, żeby mnie nie okradziono.

Kiedy mógł otworzyć oczy, w których skupiło się całe jego życie, obracał je natychmiast ku drzwiom gabinetu, gdzie leżały jego skarby i powtarzał do córki głosem, który zdradzał paniczny lęk:

– Czy jest tam?… Czy jest tam?…

– Tak, ojcze.

– Czuwaj nad złotem… połóż złoto przede mną…

Eugenia układała dukaty na stole, a on trwał tak godziny całe z oczami wlepionymi w dukaty, niby dziecko, które w chwili, gdy zaczyna widzieć, patrzy tępo na jeden przedmiot, i jak dziecku wydzierał mu się uśmiech:

– To mnie grzeje – mówił czasami, przybierając wyraz błogości.

Kiedy proboszcz przyszedł go opatrzyć18, oczy jego, umarłe na pozór od kilku godzin, ożywiły się na widok krzyża, lichtarzy, srebrnej kropielnicy; patrzył w nie uparcie, a narośl na jego nosie poruszyła się ostatni raz. Kiedy ksiądz zbliżył mu do ust pozłacany krucyfiks, aby mu dać pocałować Chrystusa, zrobił straszliwy ruch, aby go pochwycić i ten ostatni wysiłek kosztował go życie. Zawołał Eugenię, której nie widział, mimo że klęczała koło niego i zwilżyła łzami jego rękę już zimną.

– Ojcze, pobłogosław mnie – rzekła.

– Pilnuj dobrze wszystkiego. Zdasz mi sprawę tam w górze – rzekł, dowodząc ostatnimi słowami, że chrystianizm powinien być religią skąpców.

Eugenia Grandet znalazła się więc sama w tym domu, mając jedną Nanon, z którą mogła wymienić spojrzenie, pewna iż będzie zrozumiana; Nanon, jedyną istotę, która ją kochała dla niej samej i z którą mogła rozmawiać o swoich zgryzotach. Wielka Nanon była opatrznością Eugenii. Toteż nie była już służącą, ale uniżoną przyjaciółką.

Po śmierci ojca Eugenia dowiedziała się przez rejenta Cruchot, że ma trzysta tysięcy renty w dobrach w powiecie Saumur, sześć milionów ulokowanych na trzy od sta po sześćdziesiąt franków, a renta stała wówczas po siedemdziesiąt siedem, do tego dwa miliony w złocie i sto tysięcy w srebrze, nie licząc czynszów do odebrania. Ogólny szacunek jej majątku dochodził siedemnastu milionów.

– Gdzie jest Karol? – myślała.

W dniu, w którym rejent Cruchot zdał klientce sprawę ze stanu jej sukcesji, zupełnie jasnej i płynnej, Eugenia została sama z Nanon. Siedziały przy kominku w tej sali tak pustej, gdzie wszystko było wspomnieniem, od wysokiego krzesła, na którym siadała jej matka, aż do szklanki, z której pił jej kuzyn.

– Nanon, jesteśmy same…

– Tak, panienko. Gdybym wiedziała, gdzie on jest, ten kochaneczek, poszłabym bodaj pieszo poszukać go.

– Morze jest między nami – rzekła.

Podczas gdy biedna dziedziczka płakała tak w towarzystwie starej służącej w tym zimnym i ciemnym domu, który dla niej stanowił cały świat, od Nantes do Orleanu mówiono tylko o siedemnastu milionach panny Grandet. Jednym z jej pierwszych aktów było dać tysiąc dwieście franków dożywotniej renty Nanon, która, mając już swoich sześćset franków renty, stała się bogatą partią. W niespełna miesiąc przeszła ze stanu panny do stanu mężatki, pod protekcją Antoniego Cornoiller, który został mianowany generalnym strażnikiem posiadłości panny Grandet. Pani Cornoiller miała nad swymi rówieśnicami olbrzymią przewagę. Mimo że miała pięćdziesiąt dziewięć lat, nie wyglądała ani na czterdzieści. Grube jej rysy oparły się działaniu czasu. Dzięki swemu klasztornemu trybowi życia urągała starości żywą cerą, żelaznym zdrowiem. Może nigdy nie wyglądała tak dobrze jak w dniu ślubu. Zebrała korzyści swej brzydoty; wydała się tęga, tłusta, krzepka, mając na twarzy niezniszczalny wyraz szczęścia, który kazał niejednemu pozazdrościć losu Cornoillera.

– Rzęsista kobieta – mówił sukiennik.

– Może mieć jeszcze dzieci – mówił kupiec soli. – Zakonserwowana jest, uczciwszy uszy, jak solona flądra.

– Bogata jest, ten hultaj Cornoiller wiedział, co bierze – powiadał inny sąsiad.

Opuszczając dawne mieszkanie, Nanon, która miała sympatię w całym sąsiedztwie, słyszała same komplementy, idąc krętą ulicą do parafii. Jako prezent ślubny Eugenia dała jej trzy tuziny nakryć. Cornoiller, zdumiony tą hojnością, mówił o swojej pani ze łzami w oczach, dałby się za nią porąbać.

Stawszy się zaufaną osobą Eugenii, pani Cornoiller zaznała też nie mniejszego dla niej szczęścia, że ma męża. Miała wreszcie szafę do otwierania, do zamykania, wiktuały do wydawania rano, jak jej nieboszczyk pan. Przy tym miała pod swą władzą dwoje służby, kucharkę i pokojówkę, która naprawiała bieliznę domową i robiła suknie dla panienki. Cornoiller połączył funkcje strażnika i rządcy. Zbyteczne byłoby mówić, że kucharka i pokojówka, wybrane przez Nanon, to były prawdziwe perły. Panna Grandet miała w ten sposób czworo służby, oddanej jej bez granic. Dzierżawcy nie odczuli więc śmierci starego, tak surowo Grandet wdrożył zwyczaje i obyczaje swej gospodarki, której ściśle przestrzegali państwo Cornoiller.

W trzydziestym roku Eugenia nie znała jeszcze żadnej z rozkoszy życia. Jej blade i smutne dzieciństwo upłynęło stale przy matce, której serce niezrozumiane, zmrożone, zawsze cierpiało. Opuszczając z radością życie, matka ta żałowała córki, że musi żyć i zostawiła jej w duszy lekkie wyrzuty i wiekuiste żale. Pierwsza, jedyna miłość Eugenii była dla niej źródłem melancholii. Spędziwszy ze swoim ukochanym kilka dni, oddała mu serce wśród dwu ukradkowych pocałunków, potem on odjechał, rzucając między nich dwoje cały ocean. Ta miłość, przeklęta przez ojca, niemal zabrała jej matkę i dawała jej same cierpienia, zmieszane z wątłymi nadziejami.

Tak więc aż dotąd Eugenia rwała się ku szczęściu, tracąc siły, nie wymieniając ich. W życiu moralnym jak w życiu fizycznym istnieje wdech i wydech: dusza potrzebuje chłonąć uczucia drugiej duszy, przyswajać je sobie, aby je zwracać wzbogacone. Bez tego pięknego ludzkiego zjawiska nie istnieje życie serca; brak mu wówczas powietrza, cierpi, ginie. Eugenia zaczynała cierpieć. Dla niej majątek nie był ani władzą, ani pociechą; mogła istnieć jedynie przez miłość, przez religię, przez wiarę w przyszłość. Miłość tłumaczyła jej wieczność. Serce jej i ewangelia ukazywały jej dwa światy. Zanurzała się dniem i nocą w te dwie nieskończoności, które dla niej może tworzyły tylko jedną. Chroniła się w siebie samą, kochając i myśląc, że jest kochana. Od siedmiu lat uczucie jej zagarnęło wszystko. Skarbem jej nie były miliony, których dochody się piętrzyły, ale szkatułka Karola, ale dwa portrety wiszące nad jej łóżkiem, ale klejnoty odkupione od ojca, ułożone dumnie na wacie w szufladzie sekretarzyka, ale naparstek stryjenki, którego używała jej matka i który codziennie brała ze czcią, aby pracować nad haftem: istne dzieło Penelopy, podjęte jedynie po to, aby włożyć na palec to złoto pełne wspomnień.

Nie wydawało się prawdopodobne, aby panna Grandet zechciała wyjść za mąż w czasie swej żałoby. Szczera jej pobożność była znana. Tak więc rodzina Cruchot, której polityką kierował roztropnie stary kanonik, zadowoliła się osaczeniem dziedziczki, otaczając ją najczulszymi względami.

Co wieczór sala jej napełniała się najgorętszymi i najbardziej oddanymi cruchotystami, którzy silili się śpiewać pochwały pani domu na wszystkie tony. Miała swego przybocznego lekarza, swego kapelana, swego szambelana, swoją pierwszą damę dworu, swego pierwszego ministra, swego kanclerza wreszcie, kanclerza, który mówił jej wszystko. Gdyby dziedziczka chciała mieć kogoś do noszenia jej ogona, znaleziono by takiego. Była to królowa otoczona pochlebstwem jak żadna królowa. Pochlebstwo nie płynie nigdy z wielkiej duszy, jest to właściwość dusz małych, które umieją się jeszcze pomniejszyć, aby lepiej wejść w sferę osoby, dokoła której wiszą. Pochlebstwo zawsze jest podszyte interesem. Toteż osoby, które meblowały co dzień salę panny Grandet, zwanej przez nich panną de Froidfond, umiały cudownie przytłaczać ją pochwałami. Ten koncert pochwał, nowych dla niej, przyprawiał zrazu Eugenię o rumieniec; ale nieznacznie, mimo całej grubości pochlebstw, ucho jej tak się przyzwyczaiło słyszeć hymny na cześć swej piękności, że gdyby jakiemuś nowo przybyłemu wydała się brzydką, nagana ta byłaby jej o wiele dotkliwsza niż osiem lat temu. Z czasem polubiła te hołdy, które składała tajemnie u stóp swego bożyszcza. Przyzwyczaiła się więc stopniowo do tego, że ją traktowano jak monarchinię i że dwór jej pełny był co wieczór. Prezydent de Bonfons był bohaterem tego małego kółka, gdzie jego inteligencja, jego osoba, wiedza, jego uprzejmość, były przedmiotem nieustannych pochwał. Jeden nadmieniał, że od siedmiu lat pan prezydent znacznie powiększył swój majątek, że Bonfons warte jest co najmniej dziesięć tysięcy franków renty i że wrzyna się, jak wszystkie posiadłości Cruchotów, w rozległe włości dziedziczki.

– Czy pani wie – mówił któryś bywalec – że Cruchotowie mają razem ze czterdzieści tysięcy franków renty?

– I swoje oszczędności – powiadała stara cruchotystka, panna de Gribeaucourt. – Pewien prawnik z Paryża ofiarował niedawno panu Cruchot dwieście tysięcy za jego kancelarię. Sprzeda ją, jeśli będzie miał widoki zostać sędzią pokoju.

– Chce odziedziczyć po panu de Bonfons prezydenturę trybunału i ma widoki; bo pan prezydent zostanie radcą, później prezydentem sądu najwyższego; jest zanadto zdolny, aby nie miał iść w górę.

 

– Tak, to człowiek bardzo niepospolity – mówił drugi. Nie uważa pani, panno Eugenio?

Prezydent starał się zharmonizować swoją osobę z rolą, jaką chciał odgrywać. Mimo swoich czterdziestu lat, mimo twarzy ciemnej i zasuszonej, jak są przeważnie twarze sądowników, ubierał się jak młody człowiek, bawił się laseczką, nie zażywał tabaki u panny de Froidfond, zawsze zjawiał się w białym krawacie i koszuli, której grubo prasowany żabot dawał mu jakieś rodzinne powinowactwo z indykiem. Odzywał się poufale do pięknej dziedziczki, mówił o niej: nasza kochana Eugenia! Wreszcie, poza liczbą osób, z zamianą loteryjki na wista i zniknięciem obojga starych Grandet, scena, którą rozpoczyna się ta historia, była mniej więcej taka sama jak w przeszłości. Sfora ścigała wciąż Eugenię i jej miliony, ale sfora, będąc liczniejsza, szczekała głośniej i oblegała swą zdobycz dokładniej. Gdyby Karol przybył z głębi Indii, odnalazłby te same osoby i te same interesy. Pani des Grassins, do której Eugenia odnosiła się z cudowną uprzejmością i dobrocią, dalej dokuczała Cruchotom. Ale wówczas jak niegdyś, Eugenia zajmowałaby główne miejsce w obrazie; i jak dawniej, Karol byłby tam królem.

Mimo wszystko był pewien postęp. Bukiet, jaki niegdyś ofiarowywał prezydent Eugenii w dzień urodzin, stał się periodyczny. Co wieczór przynosił bogatej dziedziczce wielki i wspaniały bukiet, który pani Cornoiller kładła ostentacyjnie do wazonu i wyrzucała potajemnie na podwórze, gdy tylko goście wyszli. Z początkiem wiosny pani des Grassins próbowała zmącić szczęście cruchotystów, mówiąc Eugenii o margrabi de Froidfond, którego zrujnowany dom mógłby się podnieść, gdyby dziedziczka zechciała mu zwrócić jego ziemię w drodze kontraktu małżeńskiego. Pani des Grassins podkreślała parostwo i tytuł margrabiny, a biorąc wzgardliwy uśmiech Eugenii za zgodę, opowiadała wszędzie, że małżeństwo prezydenta Cruchot nie jest tak pewne, jak przypuszczają.

– Mimo że pan de Froidfond ma pięćdziesiąt lat, nie wydaje się starszy od pana Cruchot; jest wdowcem, ma dzieci, to prawda, ale jest margrabią, będzie parem Francji; znajdźcie mi państwo w dzisiejszych czasach taką partię. Wiem z pewnością, że stary Grandet, łącząc wszystkie swoje majątki z dobrami Froidfond, miał zamiar skoligacić się z Froidfondami. Często mi o tym mówił. On miał głowę, ten stary filut!

– Jak to, Nanon – rzekła jednego wieczoru Eugenia, kładąc się. – Nie napisze do mnie ani razu w ciągu siedmiu lat?

—–

Gdy tak rzeczy działy się w Saumur, Karol robił majątek w Indiach. Sprzedał bardzo dobrze swój ładunek. Szybko zrealizował sumę sześciu tysięcy dolarów. Chrzest równika pozbawił go wielu przesądów; zrozumiał, że najlepszym sposobem dojścia do fortuny jest w okolicach podzwrotnikowych, tak samo jak w Europie, kupować i sprzedawać ludzi. Udał się zatem na wybrzeża Afryki i uprawiał handel Murzynami, łącząc do handlu ludźmi handel towarami, najkorzystniejszymi do wymiany na rozmaitych rynkach, na które zawiodły go jego interesy. Rozwijał czynność, która nie zostawiała mu ani chwili wolnej. Trawiła go żądza pojawienia się znów w Paryżu w całym blasku wielkiego majątku i odzyskania pozycji świetniejszej jeszcze niż ta, z której runął.

W miarę jak poznawał ludzi i okolice, jak oglądał najsprzeczniejsze obyczaje, pojęcia jego przeobrażały się; stawał się sceptykiem. Zatracił poczucie tego, co sprawiedliwe a co niesprawiedliwe, widząc, jak uchodzi za zbrodnię w jednym kraju to, co w drugim jest cnotą. W ustawicznej grze interesów serce jego wystygło, skurczyło się, wyschło. Krew Grandetów nie sprzeniewierzyła się sobie. Karol stał się twardy, drapieżny, chciwy. Sprzedawał Chińczyków, Murzynów, gniazda jaskółcze, dzieci, artystów; uprawiał lichwę na wielką skalę. Nawyk obchodzenia ustaw celnych zrobił go mniej skrupulatnym na punkcie praw człowieka. Udawał się do Saint-Thomas kupować za bezcen towary zrabowane przez piratów i wiózł je na rynki, gdzie ich zbywało.

Jeżeli szlachetna i czysta twarz Eugenii towarzyszyła mu w pierwszej podróży niby obraz madonny, jaki umieszczają na swoich okrętach hiszpańscy marynarze, jeżeli Karol przypisywał pierwsze swoje powodzenia działaniu życzeń i modlitw tej słodkiej dziewczyny, to później Murzynki, Mulatki, białe, Jawajki, Almejki, orgie wszystkich kolorów i przygody w rozmaitych krajach zatarły zupełnie wspomnienie kuzynki, Saumur, domu, ławki, pocałunku uszczkniętego w korytarzu. Pamiętał jedynie mały ogródek okolony starym murem, ponieważ tam zaczął się jego burzliwy los, ale wyparł się rodziny. Stryj był to stary pies, który wyłudził mu klejnoty; Eugenia nie zaprzątała ani jego serca, ani myśli; zajmowała miejsce w jego interesach jako wierzycielka na sumę sześciu tysięcy franków. Te obyczaje i te pojęcia tłumaczą milczenie Karola Grandet.

W Indiach, w Saint-Thomas, w Lizbonie, na wybrzeżach Afryki i w Stanach Zjednoczonych, aby nie hańbić swego nazwiska, spekulant przybrał pseudonim Sepherd. Karol Sepherd mógł bez obawy okazać się wszędzie nieznużonym, śmiałym, chciwym, jak człowiek, który postanowiwszy zrobić majątek za wszelką cenę, chce szybko skończyć z bezeceństwem, aby zostać uczciwym człowiekiem na resztę swoich dni.

Trzymając się tego systemu, zrobił wielki majątek; fortuna jego była szybka i świetna. W roku więc 1827 wracał do Bordeaux, na Marii-Karolinie, ładnym breku, należącym do rojalistycznej firmy handlowej. Posiadał milion dziewięćset tysięcy franków w trzech beczkach złotego prochu, dobrze opatrzonych, na czym spodziewał się zarobić siedem do ośmiu od stu, spieniężając złoto w Paryżu. Na tym breku znajdował się również szambelan J. K. Mości Karola X, pan d'Aubrion, zacny staruszek, który zrobił to szaleństwo, że zaślubił kobietę modną, i który miał majątek na Wyspach. Aby powetować marnotrawstwo pani d'Aubrion, jeździł właśnie spieniężyć własne posiadłości. Państwo d'Aubrion z rodziny d'Aubrion de Buch, której ostatni Captal umarł przed rokiem 1789, zredukowani do dwudziestu tysięcy renty, mieli córkę dość brzydką, którą matka chciała wydać bez posagu, jako że własny majątek ledwo jej wystarczał na życie w Paryżu. Było to przedsięwzięcie, którego sukces zdawał się wątpliwy ludziom znającym świat, mimo całej zręczności, jaką przypisują kobietom modnym. Toteż pani d'Aubrion, patrząc na swoją córkę, sama niemal zwątpiła, aby w nią mogła ubrać kogokolwiek, choćby to był człowiek najbardziej czuły na punkcie szlachectwa.

Panna d'Aubrion była to dziewczyna długa jak glista, chuda, cienka, z wzgardliwym grymasem ust, nad którymi zwieszał się nos długi i gruby, żółtawy w stanie normalnym, ale zupełnie czerwony po jedzeniu; zjawisko tym przykrzejsze na twarzy bladej i znudzonej. Słowem, była taka, jakiej mogła pragnąć matka trzydziestoośmioletnia, która, czując się jeszcze ładną, mogła mieć pretensje. Aby wyrównać te braki, margrabina d'Aubrion dała córce wygląd bardzo dystyngowany; poddała ją diecie, utrzymującej czasowo jej nos w tonie przyzwoitej bladości, nauczyła jej sztuki gustownego ubierania się, wyposażyła ją w piękne maniery, nauczyła jej owych melancholijnych spojrzeń, które interesują mężczyznę i każą mu wierzyć, że spotkał wreszcie nadaremnie szukanego anioła, nauczyła ją manewrować nóżką, wysuwać ją w porę i uwydatniać jej małość w chwili, gdy nos miał ten nietakt, aby się czerwienić – słowem, wydobyła z córki wszystkie możliwe zalety. Za pomocą szerokich rękawów, zdradliwych gorsetów, sukien bufiastych i starannie garnirowanych, uzyskała produkty kobiece tak ciekawe, że dla nauki matek powinna je złożyć w jakimś muzeum. Karol zaprzyjaźnił się wielce z panią d'Aubrion, która wzięła go na oko. Wiele osób twierdzi nawet, że w czasie podróży piękna pani d'Aubrion nie zaniedbała żadnego sposobu obłaskawienia tak bogatego zięcia. Wysiadłszy na ląd w Bordeaux w czerwcu roku 1827, pan, pani, panna d'Aubrion i Karol mieszkali w jednym hotelu i razem wyjechali do Paryża. Pałac d'Aubrionów przeciążony był długami, Karol miał go oczyścić. Matka mówiła mu już o szczęściu, jakim będzie dla niej odstąpić parter córce i zięciowi. Nie dzieląc przesądów pana d'Aubrion na punkcie szlachectwa, przyrzekła Karolowi Grandet uzyskać u dobrego Karola X patent królewski, który uprawni jego, Grandeta, do noszenia nazwiska d'Aubrion, przybrania herbu i dziedziczenia po panu d'Aubrion w drodze stworzenia majoratu z trzydziestu sześciu tysięcy renty, tytułów Captala de Buch i margrabiego d'Aubrion. Jednocząc oba majątki, żyjąc w harmonii i uzyskawszy jakieś synekury, można by skupić sto i kilka tysięcy funtów renty w pałacu Aubrion.

18opatrzyć – tu: namaścić ostatnimi sakramentami. [przypis edytorski]