Wszystko na próżno!
– Pójdź – mówiła mu raz najpiękniejsza z dziewczyn ateńskich, prawdziwa wcielona Charyta27 – oczy moje jak gwiazdy świecące, włosy jak wonne hiacynty, a łono jak łono Heleny28. Pójdź, Dioklesie, albowiem nawet bogowie w niebie nie znają większej rozkoszy nad miłość.
Lecz Diokles uśmiechnął się tylko smutnie i odrzekł:
– I ten ptak, o boska, odleciał już daleko ode mnie.
Jakoż trzeci łabędź rzeczywiście odleciał od niego trzeciej czarownej nocy.
Poczęły płynąć lata jak obłoki, które nad Atenami burzliwy Boreasz29 pędzi zimą od przepaścistych Gór Trackich30 ku morzu. Diokles z młodzieńca stał się mężem dojrzałym. Rzadko brał udział w dysputach filozofów, rzadko zabierał głos w sprawach publicznych, jednakże w mieście poczęto podziwiać jego wymowę i mądrość. Niejednokrotnie obywatele ofiarowywali mu wysokie urzędy, a znajomi i przyjaciele namawiali go, aby chwycił ster nawy31 ojczystej i wyprowadził ją z odmiałów32 i wirów na spokojne wody. Ale on widział, jak już w Atenach rozprzęga się żywot społeczny, jak wśród nienawiści i walk stronniczych ginie miłość ojczyzny, jak jego przestrogi, niby ziarna skazane na zatratę, na płonną i zdziczałą padają rolę, więc tym bardziej odpychał od siebie tę władzę, której się ślubem wyprzysiągł. I raz, gdy tłumy chciały go niemal zmusić, aby stanął na ich czele, rzekł im:
– O Ateńczycy! sami sobie jesteście nieprzyjaciółmi. Jako człowiek, mam dla was łzy, ale gdybym był nawet bogiem, rządzić bym wami nie potrafił.
Wszelako po wybuchu wojny poszedł wespół z innymi bronić ojczystego grodu i wrócił okryty ranami. Gdy jednak najmężniejszym rozdawano wieńce na Akropolu, nie było go w orszaku wojowników i nie pozwolił wyryć swego imienia na desce miedzianej, którą zawieszono w świątyni.
Wzgardził wreszcie większą jeszcze sławą, którą mógł na igrzyskach33 uzyskać. Pod starość sklecił z gałęzi wierzbowych chatę koło kamieniołomów Pentelikonu34 i porzuciwszy miasto usunął się z dala od ludzi. Z wolna zapomniano też o nim w Atenach, a gdy przychodził czasem na rynek, aby kupić chleba i oliwy, znajomi przestali go w końcu poznawać.
I tak żył długo samotny, wyniosły, zamknięty w sobie i w jakimś ogromnym, choć cichym i łagodnym, smutku pogrążony.
Upłynęło jeszcze kilka olimpiad. Włosy zbielały na głowie Dioklesa, postać pochyliła się ku ziemi, oczy zapadły w głąb czaszki i starość wyssała mu siły. Krzepił się tylko myślą, że jeśli wkrótce przyjdzie mu porzucić podsłoneczną krainę35, to przedtem jeszcze zobaczy Prawdę najwyższą, przedwieczną Macierz wszystkich prawd w świecie.
A czasem myślał także, że jeśli Parka36 nie przetnie zaraz potem nici jego życia, to może wróci do miasta, do ludzi i przyniesie im więcej, niż przyniósł ongi Prometeusz37.
Aż na koniec nadeszła wielka mistyczna noc, w której bogini chwyciła go znów w ramiona i zaniósłszy na niebotyczną górę postawiła go przed Prawdą.
– Patrz – jak ona pała już i świeci. Ale nim wyciągniesz ku niej dłonie po raz ostatni, wysłuchaj pierwej słów moich. Owe zasłony, które w ciągu długich lat odlatywały od ciebie jako łabędzie, to były złudzenia twojego żywota. Jeśli ci żal ostatniego lub jeśli obawa napełnia ci serce, to cofnij się, póki czas jeszcze, a ja cię zniosę z tych wyżyn, abyś jak inni ludzie domierzył w padole dni swoich.
– Życiem poświęcił dla tej jednej chwili – zawołał Diokles.
Po czym zbliżył się z biciem serca ku pałającemu posągowi, mrużąc powieki chwycił drżącymi rękoma ostatnią zasłonę, zerwał ją i rzucił za siebie.