Nie miałem co robić z wieczorem, byłem sam, samotny, opuszczony.
Przy sąsiednim stoliku usiadł jakiś gruby mężczyzna i zawołał tubalnym głosem:
– Garson, moja czarna!
To „moja” brzmiało jak wystrzał armatni. Zrozumiałem zaraz, że wszystko należało do niego, a nie do kogo innego, że miał swój charakter, swój apetyt, swoje spodnie, „swoje” sam już nie wiem co, ale własne, absolutnie własne. Następnie, z miną zadowoloną rozglądał się naokoło. Podano mu jego czarną kawę, on zaś znowu zawołał:
– Moją gazetę!
Pytałem sam siebie: jaka to będzie, ta jego gazeta. Tytuł jej odkryje mi zapewne jego opinje, zasady, upodobania, naiwności.
Garson przyniósł „Temps”. Byłem zdziwiony. Dlaczego „Temps”, dziennik poważny, doktrynerski, wpływowy?? Myślałem sobie:
Przecież to musi być mądry człowiek, o usposobieniu poważnem, regularnych zwyczajach, w końcu porządny mieszczanin.
Włożył na nos złote okulary, rozparł się i zanim zaczął czytać, rzucił jeszcze raz wzrokiem naokoło siebie. Spostrzegł mnie i odrazu począł mi się w sposób natarczywy i żenujący przyglądać. Miałem już zamiar zażądać od niego wytłomaczenia tej obserwacyi, gdy nagle zawołał do mnie od swego stolika:
– Tam do dyabła, przecież to Gontran Lardois.
Odrzekłem:
– Tak, panie, nie pomylił się pan.
Wstał gwałtownie z krzesła i zbliżył się do mnie z wyciągniętemi rękoma:
– Ach, jak się masz, mój stary?
Byłem zakłopotany, nie poznawałem go wcale. Wyszeptałem:
– Ależ… dobrze… a pan?
Zaczął się śmiać:
– Założę się, że mnie nie poznajesz?
– Zupełnie nie… Jednak zdaje mi się…
Uderzył mnie ręką w ramię:
– No, no, bez blagi. Jestem Patience, Robert Patience, twój kolega.
Poznałem go. Tak, był to Robert Patience, mój kolega z kollegium. Uścisnąłem rękę, którą mi podawał: