Za darmo

Horla

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Znalazłszy się na szczycie, zagadnąłem mnicha, który mi towarzyszył:

– Musi wam tutaj dobrze być, ojcze?

Odparł:

– Wiatr tutaj dmie straszliwy.

Poczęliśmy rozmawiać, przypatrując się przypływowi, który biegnąc coraz dalej po piaskach, zakuwał je w pancerz ze stali.

Zakonnik począł mi opowiadać historye, wszystkie dawne historye, związane z miejscem; legendy, same legendy.

Jedna z nich uderzyła mnie szczególniej. Miejscowa ludność, ta z góry, utrzymuje, że nocami dolatują z piasków głosy ludzkie, a następnie że słychać beczenie kóz, jednej grubym, drugiej cieńszym głosem. Według zdania niedowiarków są to po prostu krzyki morskiego ptactwa, podobne już to do beku kóz, już to do ludzkich jęków. Ale zapóźnieni rybacy przysięgają się, że krążąc po nadbrzeżnych piaskach, pomiędzy przypływem i odpływem, dokoła tej małej mieściny, leżącej hen, za światami, spotykali niekiedy starego pastucha, którego głowy, nakrytej płaszczem, nie było widać, prowadzącego za sobą kozła z twarzą mężczyzny i kozę z kobiecem licem, oboje pokrytych długą, białą szerścią i gadających bez przerwy w nieznanym języku, jakby się z sobą kłócili, poczem naraz dziwadła, zaniechawszy krzyku, poczynały beczeć z całych sił.

Zapytałem mnicha:

– Wierzy ojciec w to?

Szepnął:

– Czy ja wiem.

Ja zaś:

– Toż gdyby istniały na ziemi stworzenia tak odmienne od nas, musielibyśmy je znać od dawna?… Jakim sposobem staćby się mogło, abyście wy ojcze nie widzieli żadnego ni razu?… abym ja ich nigdy nie widział?…

Odparł:

– A czyliż my widzimy jednę stutysięczną część tego, co jest?… Patrz pan, oto na przykład wiatr, jedna z największych sił w przyrodzie: obala on ludzi, burzy gmachy, wyrywa z korzeniami drzewa, wzbija morze w olbrzymie góry wodne, kruszy skały, ciska ogromnemi statkami, jak piłką, o podwodne rafy, – a widziałżeś go pan kiedy? ten wiatr, co jęczy, świszcze, zabija?… lub czy go pan jesteś w stanie obaczyć?… A przecież on istnieje.

Zamilkłem wobec tak prostego rozumowania. Ten człowiek mógł być zresztą równie dobrze mędrcem jak i głuptasem; niepodobna mi było o tem rozstrzygnąć na pewno, – ale umilkłem. To, co powiedział, i mnie przychodziło często na myśl.

3 lipca – Źle spałem. W tutejszym klimacie muszą się znajdować jakieś zarodki febry, ponieważ mój woźnica choruje w zupełnie taki sam sposób jak ja. Wróciwszy wczoraj, zauważyłem zaraz, że pobladł bardzo, więc go zapytałem:

– A co ci to, Janie?

– Nie mogę sypiać, proszę pana: Noc zjada mi dnie. Od wyjazdu pana nie opuszcza mnie to ani na chwilę.

Reszta domowników ma się dobrze pomimo tego, – obawiam się jednak bardzo u siebie recydywy.

4 lipca – Stanowczo, moja choroba wróciła mi się. Dawne zmory mnie nawiedzają. Tej nocy uczułem wyraźnie, jak ktoś, przykucnąwszy na mnie i przytknąwszy swe usta do mych ust, życie mi z nich wypijał. Tak jest – wysysał mi je z piersi jak pijawka. Potem się podniósł, nasycony, a ja się przebudziłem, taki złamany, zbity, unicestwiony, że się nie mogłem ruszać… Jeżeli to nie ustanie za dni kilka – będę musiał znowu wyjechać.

5 lipca – Czy ja zmysły tracę, czy co?… To, co się stało, to, co widziałem ostatniej nocy, jest tak dziwne, że tracę głowę na samą myśl o tem!

Jak zwykłem to obecnie czynić co wieczór, zamknąłem za sobą drzwi sypialni na klucz; ponieważ mi się chciało pić, wypiłem pół szklanki wody i zauważyłem przypadkiem, że karafka jest napełniona po sam korek z kryształu.

Następnie położyłem się i zapadłem niebawem w jeden z tych moich strasznych snów, z którego w dwie godziny potem zbudziło mnie jeszcze straszliwsze wstrząśnienie.

Wystawcie sobie człowieka śpiącego, na którym spełniają mord, i który się budzi z nożem w płucach, charcząc, zbroczony krwią, niezdolny złapać tchu… i kona… nie wiedząc, co się z nim dzieje…

Zdoławszy w końcu odzyskać przytomność, uczułem znowu pragnienie, zapaliłem więc świecę i poszedłem do stołu, na którym stała karafka. Podnoszę ją, przechylam nad szklanką – nie wypłynęła ani kropelka. Była próżna!… była kompletnie próżna!… Zrazu nie mogłem pojąć, co się stało; nagle przejęło mnie wzruszenie tak straszliwe, że musiałem usiąść, a raczej, że padłem na krzesło. Wnet jednak zerwałem się jednym susem, rozglądając się dokoła. A potem usiadłem znowu, zdumiony i przerażony aż do obłędu!… w obliczu tego przeźroczystego kryształowego naczynia, w którem nie było ani kropli… Wpiwszy w nie wytrzeszczone oczy, siliłem się na przeniknięcie zagadki!… Ręce mi się trzęsły… Więc woda została wypita!… Kto ją wypił?… Ja?… Bez wątpienia ja sam… Nikt innny przecie nie mógł jej wypić, oprócz mnie… lecz w takim razie byłem somnambulikiem, żyłem – sam o tem nie wiedząc – owem tajemniczem, podwójnem życiem, które każe powątpiewać, czy w nas przypadkiem nie mieszkają dwie istoty, lub też czy jakaś istota obca, niewidzialna i niepoznawalna, nie owłada chwilami, gdy dusza nasza pogrąży się we śnie – naszem ciałem, posłusznem jej, jak nam samym, więcej niżeli nam samym.

I któż zdoła objąć okropny mój strach?… Kto pojmie wzruszenie człowieka zdrowego na umyśle, zupełnie otrzeźwionego ze snu, rozsądnego, który patrzy z przerażeniem na wskróś szklanej karafki, gdzie znikło trochę wody w czasie jego snu!… Siedziałem tak do białego dnia, nie śmiąc do łóżka wracać.

6 lipca – Jestem blizki obłędu. Ktoś wypił znowu całą karafkę tej nocy; a raczej ja… chyba ja ją wypiłem.

Ale – czyż ja?… Czy ja?!… Lub – kto?… Kto?!… – Boże mój! Ja oszaleję!… Któż mnie ocali?…

10 lipca – Poczyniłem zadziwiające spostrzeżenia.

Stanowczo! jestem waryatem!… A jednak!…

Dnia 6 lipca, przed położeniem się spać, postawiłem u siebie na stole wino, mleko, wodę, chleb i poziomki.

Wypito – ja wypiłem – wszystką wodę i nieco mleka. Wino, chleb i poziomki pozostały nietknięte.

Siódmego lipca powtórzyłem to doświadczenie z takim samym rezultatem.

Ósmego lipca usunąłem wodę i mleko. Nie ruszono niczego.

Dziewiątego lipca wreszcie umieściłem na stole samą tylko wodę i mleko, wziąwszy się przytem na sposób i owinąwszy obie karafki w biały muszlin, korki zaś przymocowałem szpagatem. Następnie natarłem sobie dobrze wargi, brodę i ręce grafitem i położyłem się spać.

Nieprzezwyciężona senność ogarnęła mnie prawie natychmiast, wkrótce po niej jednakże nastąpiło okrutne przebudzenie. Ani się nie ruszyłem przez sen; nawet pościel na łóżku nie nosiła najlżejszych śladów grafitu, którym byłem uczerniony. Poskoczyłem do stołu. Białe płatki, owijające jednę i drugą butelkę, pozostały bez najmniejszej plamki. Odwiązałem korki, trzęsąc się ze strachu. Wszystka woda była wypita! wszystko mleko także!… Boże!…

Jadę natychmiast do Paryża.

12 lipca – Paryż. Byłem tedy obrany z rozumu przez czas ostatnich dni! Musiałem paść igraszką mej zdenerwowanej wyobraźni – jeżeli przypadkowo nie jestem naprawdę somnambulikiem lub jeźli nie uległem jednemu z tych stwierdzonych, lecz dotąd niewyjaśnionych wpływów, noszących miano suggestyi. W każdym razie opętanie moje graniczyło z obłędem – na szczęście dwadzieścia cztery godzin Paryża wystarczyło, aby mnie „na nogi postawić”.

Po całym szeregu wczorajszych przejażdżek i wizyt, które wpuściły do mej duszy świeże i ożywcze powietrze, zakończyłem dzień w „Teatrze francuskim”. Grano sztukę Dumasa-syna a pełen życia i krzepkości umysł tego pisarza uzdrowił mnie do reszty. Zaiste, samotność nie jest bezpieczną rzeczą dla pobudliwych imaginacyi. Potrzeba im otoczenia ludzi, którzy myślą i mówią. Pozostając zbyt długo sami, poczynamy zaludniać majakami próżnię.

Wróciłem do hotelu przez bulwary, bardzo wesół. Obszturkiwany łokciami tłumu, nie bez ironii myślałem o mych obawach, o moich przypuszczeniach z tamtego tygodnia, bo przecież zdawało mi się, tak jest, formalnie zaczęło mi się zdawać, że jakaś niewidzialna istota przebywa pod mym dachem razem ze mną. Jakże słabą jest nasza głowa i jak się łatwo przestrasza, jak łatwo popada w błąd, natknąwszy się na lada niezrozumiałą drobnostkę.

Zamiast powiedzieć sobie: – „Nie pojmuję, ponieważ przyczyna nie jest mi znana” – wymyślamy zaraz Bóg wie jakie straszliwe tajemnice i nadnaturalne siły!…

14 lipca – Rocznica Rzeczypospolitej. Wychodziłem przejść się po mieście. Cieszyłem się z salw i chorągwi jak mały dzieciak. A przecież ileż to niedorzeczności w tym nastroju radosnym pewnych ściśle oznaczonych dni. Lud jest stadem głupców, to idyotycznie cierpliwych, to zrewoltowanych dziko. Powiedzą mu: – „Masz się bawić!” – bawi się. Powiedzą mu: – „Idź się bij z sąsiadami!” – idzie się bić; – „Głosuj za cesarzem” – oddaje głos cesarzowi; „głosuj za republiką” – odda głos republice.

Ci, co nimi kierują, są także głupcami, z tą różnicą, że zamiast słuchać ludzi, słuchają zasad, które już przez to samo są głupie, jałowe i fałszywe, że są zasadami, to znaczy ideami, uchodzącemi za pewne i niezmienne – na tym świecie, gdzie nie ma nic pewnego, ponieważ światło jest złudą, ponieważ złudą jest dźwięk.

16 lipca – Widziałem wczoraj rzeczy, które mnie otoczyły mrokiem.

Byłem na obiedzie u mojej kuzynki, pani Sablé, której mąż jest komendantem 76. pułku strzelców w Limoges. Zastałem u niej dwie młode kobiety, z których jedna jest żoną lekarza, doktora Parent, zajmującego się specyalnie chorobami nerwów oraz nadzwyczajnymi objawami, stwierdzanymi obecnie przez doświadczenia z hypnotyzmem i suggestyą.

Między innemi opowiadał nam obszernie cudowne rezultaty, osiągnięte przez uczonych angielskich i lekarzy w Nancy.