– A cóż ma być. Córkę mam!
Olka ręce na piersiach złożyła.
– Córkę?
– A jakże!
– Ładna?
– E!… czerwona jak rak… Gadają, że ładna!
– Do ciebie podobna?
– Albo ja wiem?
– Ale przecieć!…
Badała go gorączkowo, cała podniecona tą myślą o noworodku, o dziecku śpiącym w białych pieluszkach we wnętrzu kołyski.
– Najgorsze… że chrzciny wyprawić trza – podjął Wicek – a ja…
Urwał nagle, przypomniawszy sobie, do kogo mówi.
Lecz Olka podchwyciła jego słowa i porwawszy go za ręce, gorąco prosić zaczęła:
– Taże ja właśnie o to za tobą łażę… weźże ty ode mnie te swoje pieniądze, bo jeszcze mi je jaka psiakrew ukradnie.
On bronił się miękko:
– Nie mogę, Olka, nie mogę!…
Lecz kobieta nacierała coraz gwałtowniej.
– Taże to są twoje pieniądze! Twoje rodzone, schować mi je kazałeś…
– Bogać tam!
– Ale tak! tak! sprawiedliwie… nie pamiętasz jeno!
Zza pazuchy wyjęła szmatę, w której szeleściło kilkadziesiąt papierków.
– Ja je mam przy sobie już od tygodnia, lecz nigdzie cię dopaść nie mogłam! Masz, na chrzciny ci starczy!…
On odsuwał się jeszcze, cały zmieszany myślą dotknięcia się w ten sposób zarobionych pieniędzy.
Lecz kobieta instynktem odczuła myśl brata.
– Weź, Wicek, weź!… To pieniądze z uczciwego zarobku! Jak Boga kocham. Koszule po nocach szyłam!… weź… to nie z „tego”!…
Kłamała, cała potem oblana, pełna wysiłku nerwowego.
Wreszcie udało jej się pieniądze w rękę brata wcisnąć.
– A! Nareszcie!
Odetchnęła pełną piersią, jakby się ciężaru zbyła.
Lecz on stał przybity i upokorzony, ściskając w ręku szmatę z pieniędzmi.
Czuł, iż biorąc od Olki pieniądze, czyni krok pojednawczy i że powinien siostrę, przychodzącą mu z pomocą, na owe chrzciny zaprosić.
– Olka!… może by ty… – wykrztusił wreszcie przez nerwowo ściśnięte gardło – może by… ty… przyszła…
Lecz ona otworzyła szeroko oczy.
To, co zdawało się jej naturalnym lat temu kilka, teraz wydało się jej po prostu… potwornym. Przygryzła drżące usta i ręce kurczowo dokoła szyi zacisnęła.
– Dziękuję ci, Wicek!… nie przyjdę!… – a widząc niepokój drgający na twarzy brata, dodała stanowczo:
– Przyjść nie mogę… nie mam uczciwej kiecki.
––
Chrzciny wnuczki Burby sute były i wspaniałe.
W wieczór majowy, przy na wpół otwartych okienkach weselili się dobrani goście naokoło dobrze zastawionych stołów.
Była więc cielęcina z czerwoną kapustą, kotlety z sosem pikantnym, kawa, babka i tort z cytryną nowo narodzonej.
Kazia blada, lecz zdrowa, kręciła się pomiędzy gośćmi, wesoła, uśmiechnięta, pełna macierzyńskiego wdzięku.
Wicek, trochę chmurny, dolewał gościom wina, rozsypywał po kolanach kobiet bakalie z jakąś dziwną rozrzutnością, jakby chcąc cały ten częstunek jak najprędzej załatwić.
Pod okna oświetlone ściągali ci i owi, aby się owemu traktamentowi14 przyjrzeć, lecz powoli pustoszało dokoła dworku, ludzie wracali do swych legowisk i do snu się kładli.
W cieniu spowite jaśminy ogródka całe kłęby woni w wilgotną noc wyrzucały, szumiąc z lekka.
Z daleka majaczyły naftowe latarnie ubogie i smutne wśród dzikiego bzu zawieszone. Pod parkanami mknął biały kot, czając się i odskakując co chwila.
Z dworku Burby dolatywały głosy harmonijki, grał na niej Wicek, siedzący teraz na stole, z którego na wpół ściągnięty obrus opadał na ziemię. Dokoła niego kręciło się kilka par w takt polki, a stary Burba z dzbanka szklanego piwo do szklanek dolewał.
Na oknach ledwo przymkniętych powiewały muślinowe firanki.
Pod jednym z nich, wychodzącym na ogród, siedziała Kazia, trzymająca w poduszce kokardami upstrzone dziecko.
Matka patrzyła na tańczących machinalnie, poruszając poduszką, z której długa, lekka spadała sukienka.
Nagle zdawało się jej, że ktoś za oknem westchnął. Nie poruszyła się nawet, pogrążona w słodkiej ekstazie na widok tak dobrze bawiących się gości.
Tymczasem za oknem, uczepiona prawie o ramę, stała Olka, z oczyma szeroko rozwartymi, z których dwie strugi płynęły.
Wiatr, wiewając muślinową zasłoną, ukazywał jej wnętrze wesołej, widnej izby, napełnionej rozbawionymi ludźmi.
Dźwięki harmonijki serce jej szarpały na strzępy – z piersi wydzierało się westchnienie, w jęk prawie psi przechodzące.
Widok brata, żyjącego pomiędzy inną sferą ludzi, inną niż ona – wyklęta i wydziedziczona, napełniał ją dojmującym bólem, a drobna główka dziecka w tiule i muśliny spowitego, zbudziła w niej samicę.
Wyciągnęła rękę z jękiem ku tej drobnej istocie, której stóp nawet ucałować nie miała prawa.