Tu – Wicek, pierwszy raz przez nią namówiony, ukradł makagigę4 starej, może stuletniej Żydówce, która drzemała nad deską pełną łakoci w cieniu oddrzwi bramy.
A tu – tatlo nieboszczyk kazał jej polewaczki wody z dziedzińca sobie znosić i podawać. Nie było to rozkoszne, owe dźwiganie ciężkich konewek w skwarne popołudnie, tym bardziej iż tatlo ręki nie żałował, gdy się nie pośpieszyła.
Dźwigała też, dźwigała, przechylona na lewy bok z ręką wygiętą, mocząc spódnicę, plączącą się jej wzdłuż nóg chudych i nie rozwiniętych; tatlo tymczasem wodą ulicę polewał, rysując esy floresy na szarych, półokrągłych grzbietach kamieni. Życie było ciężkie – prawda!… choć i teraz!… – pożal się Boże!… ot!..
Olka stała teraz przed kamienicą, w której wraz z tatlem i Wickiem tyle lat spędziła, i pochyliwszy się, do okienka suteryny zaglądać zaczęła. Inni ludzie tam mieszkali, inna pościel, inne łóżko stało już w kącie, którego ściany na wpół pleśnią były zasnute.
Świeczka „centówka”, oprawna w blaszany lichtarz, słabo ćmiła się na stole, do połowy garnkami zastawionym.
Koło komina kręciła się mała dziewczyna, bosa, podkasana, z długim a cienkim warkoczem, spadającym na wypukłe plecy.
W kolebce koło łóżka – dzieciak z brudnych łachmanów kostropatą głowę wytykał i wyciągał rękę, w której tkwiła drewniana łyżka, obmazana resztką przyschniętych kartofli.
Olka teraz już zupełnie do ziemi przysiadła – a obie ręce o bruk wsparłszy, ciągle w okno suteryny patrzyła.
Tak! Tak!… Ta dziewczyna rozczochrana, włócząca swe bose nogi po ubitej ziemi izby – to ona, ona sama lat temu piętnaście!
A ten chłopak z kołyski łeb wytykający, toć to czysty Wicek, który krzykiem swym zdawało się nieraz, iż mury rozsadzi.
Biła go za to po łbie, po pysku – ile się zmieściło, a czasem znów porywała go i do piersi cisnąć zaczynała z rozrzewnieniem nagłym.
Sieroty bo oboje byli… sieroty bez matki, która zmarła w szpitalu bez uczciwego nawet pochówku na zaraźliwe choróbsko, co się w suterynach na Żółkiewskiem rozpanoszyło.
Olka – w dziecko ruszające się wśród łachmanów wpatrywała się upornie, jakby przykuta widokiem tej małej głowy, pokrytej sierścią jasnych włosów. Dzieciak w kołysce się gmerał i łyżką o brzeg kołyski uderzał.
Olka dzieciństwo swe całe, z nędzą i troską, przed oczami miała teraz, objęte w ciasną ramę zaledwie przymkniętego okienka.
Z wnętrza suteryn płynął ku niej chłód piwniczny z wyziewami ciała ludzkiego i gnijących odpadków połączony.
Ona chłonęła w siebie to powietrze, w którym wzrosła, cała prawie pijana wonią nędzy brutalnie z wnętrza ziemi się wydzierającej.
Razem z tą wonią budziło się w niej wspomnienie tatli, Wicka…
Ulicznica kurczyła się przy ziemi, chcąc zniknąć prawie, wkopać się pod suterynę i znaleźć się nagle na środku tej izby, z której uciekała cichaczem, w nocy, na rozpustę pomiędzy „kanonierów” się przebierając.
W naprężeniu nerwowym, w jakim była, zaczęła nagle majaczyć; zdawało jej się teraz, że Wicek chce wyleźć z kołyski, a ona uspokaja go i leżeć mu każe.
– Leż, hyclu, robaku, sieroto! Bo cię uśmiercę!…
Nagle poczuła się kopnięta silną, męską nogą, w gruby but zbrojną.
– Ha, frajla! Wie gehts5? – zaśmiał się rozbawiony żołnierz, błyskający w świetle latami rzędem złotych guzików – chodź panna z nami, wypijemy paar śnaps zum andenken6!
Olka ocknęła się z zadumy i porwała się z ziemi.
– Gut, Herr Leitnant7! – wyrzekła, rzędem białych zębów błyskając – ja na to, jak na lato!
– Fesches Mäderl8…
Poklepał ją po ramieniu i oboje powlekli się w stronę szynku, z którego dobywały się ostre, zawrotne tony katarynki.
––
Spotkała się pierwszy raz z Wickiem nagle na zakręcie Piaskowej uliczki.
Poznała go od razu, choć urósł i zmienił się dla obcych ludzi.
Ona jednak – siostra, poznała w nim brata, którego biła i kołysała, targała za włosy lub tuliła, mrucząc uliczne piosenki.
Szedł ubrany przyzwoicie, w wysokiej czapce z daszkiem, w długim surducie i w butach dobrze wyszuwaksowanych.
W ręku pod chusteczką niósł kilka świeżo zerwanych róż, a pod pachą dużą harmonię; niebieski krawat, związany w kokardę, podnosił świeżość jego cery.
Chłopiec to był dobrze odżywiony, silny, jeszcze pracą ani rozpustą nie zniszczony.
Stolarzem bo był – i to już czeladnikiem, a wiadomo, stolarka to praca na bożym powietrzu i najczęściej pod gołym niebem, więc soków z krwi nie wyciąga i płucom rozróść się pozwala…
Dziś Wicek szedł w zaloty do córki Jana Burby, także stolarza, który za panną Kazią daje trzysta papierków, a po śmierci warsztat cały na zięcia przeleje.