Za darmo

Bracia

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Święta prawda – z przekonaniem potwierdził Zenon i po chwili dodał: – Szkoda tylko, że usposobienia takie albo inne nie zależą od woli człowieka, lecz od natury jego temperamentu i umysłu, a po części też od okoliczności.

– Jakto, nie zależą! – oburzył się Wiktor. – Wszystko zależy od woli człowieka. Kto ma rozum i wolę, temu na świecie musi być dobrze. Masz przykład na samym sobie. Gdybyś był wówczas, przed osiemnastu laty, nie zdobył się na zerwanie z tym swoim zdradzieckim ideałem z Monachium i na osiedlenie się w Zapolance, nie byłoby ci tak dobrze, jak jest teraz! Prawda?

Zenon popatrzył na brata przez kilka sekund… W dalekiej głębi jego oczu zapalił się płomyk ironiczny; nic jednak nie odpowiedział i wszedł z bratem do jadalni, gdzie u nakrytego stołu czekały już na nich kobiety i dzieci. Wiktor natychmiast wsunął się pomiędzy Sabinę i Rozalię, tak manewrując, aby przy stole zająć miejsce pomiędzy niemi. Było przytem trochę żartów i śmiechu, bo panie chciały niby siedzieć obok siebie, on zaś usiłował je rozłączyć i, dokonawszy tego, rozpościerając serwetę na piersi, mrugnął oczyma ku bratu.

– A co, Zeńku! Widzisz, co znaczy wola!

Sympatya, którą odrazu powziął był dla Rozalii, zdawała się wciąż wzrastać, ale niemniej zajmował się i Sabiną. Nadskakiwał jej co chwila, mówił komplimenty, dotyczące porządków domowych, dzieci, nawet jej dzisiejszej toalety. Zenon, prawie nie biorąc udziału w rozmowie, pomyślał:

– Gdyby nie była tak przekwitłą i mało zajmującą, bałamuciłby ją z pewnością, tak jak Rozalię.

Ale po chwili spostrzegł ze zdziwieniem, że Sabina nie poczytywała siebie za tak przekwitłą i mało zajmującą, za jaką on ją miał, i jaką była rzeczywiście. Usłużność i grzeczność szwagra wprawiały ją w zachwycenie: błękitne oczy, jeszcze dość piękne, nabrały życia i blasku; parę razy uśmiechnęła się do sąsiada prawie zalotnie. Kurczątko próbowało podlatywać i w połowie obiadu cieniutkim swym głosikiem zaczęło mówić o swojem dawnem zamiłowaniu do muzyki, tańców i strojów.

– Ależ bratowej i teraz także wszystko to się należy! – zawołał Wiktor. – Państwo nie bawicie się tu nigdy! Czy być może? Ależ to dla pań obu jest krzywdą wielką! Trzeba koniecznie, Zeńku, abyś postarał się dom ożywić i postawić go na stopie towarzyskiej… Przecież tu muszą być jakieś sąsiedztwa. Dlaczegóż nie udzielacie się im, nie zbieracie ich u siebie?

Kobiety milczały, Zenon odpowiedział:

– Po pierwsze, sąsiedztwa są tu nieliczne i niezajmujące. A powtóre, gdybyśmy zaczęli udzielać się i u siebie zbierać kompanie, Zapolanka uleciałaby z wiatrem, jak puszek.

Powiedział to tonem szorstkim, jakim prawie nigdy nie przemawiał, i zaraz tego pożałował, ale niepotrzebnie, bo Wiktor nie miał widocznie skłonności do spostrzeżeń drobiazgowych.

– Co? – zawołał – Zapolanka uleciałaby z wiatrem! Ależ to być nie może! Kto jest w tak świetnych interesach, jak ty, mój drogi…

– Nie zapytywałeś mnie o stan interesów moich, więc i nie wiesz…

– Jak to nie wiem! Przecież znam Zapolankę i widzę, że na taki sposób życia, jaki prowadzicie, jest ona aż nadto wystarczającą…

– Nie mówiłem, że jest niewystarczającą, – odpowiedział Zenon – ale na inny, trochę zbytkowniejszy, nie wystarczyłaby z pewnością…

– Ale wystarczyłaby, mój Zeńku, upewniam cię, że wystarczyłaby doskonale! Czasem przyjęcie jakieś, wieczorek, albo jeszcze wojażyk mały… do wielkiego miasta, za granicę… Cóż to znaczy? Alboż to znowu tak wiele kosztuje?

– Więcej, niż mógłbym wydać, bez pokrzywdzenia ziemi i ludzi… bo mam małe długi…

– Co tam długi! Jeżeli i są, to spłacą się kiedyś, prędzej lub później spłacą się z pewnością…

– Same przez się? bez przyczynienia się mego? – zażartował Zenon.

Wiktor bez najmniejszego zakłopotania odpowiedział:

– Zapolanka je spłaci; a tymczasem mógłbyś sobie i swoim paniom więcej niż dotąd uprzyjemniać życie…

– Byłoby to grzechem przeciw praktyczności, cnocie, którą cenisz najwyżej…

– To prawda, że praktyczność cenię bardzo wysoko; ale nie jest też praktycznem prowadzić życie mnisze, bo można stetryczeć i zdziczeć…

– Wierz mi, Wiktorze, że nikt nie może stetryczeć i zdziczeć z sercem wesołem; jednak, z dwojga złego, wolę być zdziczałym tetrykiem, aniżeli puszczać z wiatrem ziemię, honor, przyszłość dzieci…

– Pchuu! jakie wielkie słowa, – zaśmiał się Wiktor – co to ma jedno do drugiego? Czyż ziemia i honor wymagają ofiar?

– Wymagają – stanowczo rzekł Zenon.

– Nie rozumiem tego i jestem pewny, że te rzeczy dałyby się pogodzić, byleby postępować z niemi…

– Praktycznie i energicznie…

– A tak, i bez egzaltacyi20 w kierunku żadnym, bez egzaltacyi i egzageracyi. Ale ty zawsze byłeś egzaltowanym…

– Już ostygłem i ostudzam się ciągle – dokończył Zenon.

Byli obaj rozdrażnieni – Zenon więcej, Wiktor mniej; ale czuć było w powietrzu starcie się powściągane dwu natur zupełnie niepodobnych. Rozalia z wielkim taktem nadała rozmowie kierunek inny, prosząc Wiktora o wytłumaczenie jej jakichś szczegółów architektonicznych21, które, w opisach spotykane, często bywały dla niej niezrozumiałymi! Jego puściło to odrazu na prąd, z którym mógł płynąć bez końca. Pomiędzy przedmiotami, łączącemi się z jego zawodem, była także i architektura. Wzniósł był nawet na swoją rękę i z zyskiem pieniężnym znacznym parę gmachów publicznych. Tłumaczył więc, opowiadał, trochę wyrzekał na trudy, poniesione przy tych przedsięwzięciach i budowach, trochę chlubił się doskonałością dzieł dokonanych i korzyściami, które mu przyniosły. Był znowu rozpromieniony, ugrzeczniony, tryumfujący.

Zenon słuchał wszystkiego w milczeniu i nie bez zajęcia, ale przez głowę przemknęła mu myśl:

– Pełen siebie i – swego!

Po chwili pomyślał jeszcze:

– Tak pełen siebie i swego, że nic więcej zmieścić się w nim nie może.

Jednak po obiedzie, niezadowolony z siebie i szczerze żałujący, że posprzeczał się z bratem, zbliżył się do niego, usiłując rozmawiać o wszystkiem, co tylko Wiktora obchodzić mogło. On też, jeżeli nawet doświadczył był przez chwilę jakiego niemiłego uczucia, oddawna już o tem zapomniał, a propozycya Sabiny udania się po rydze do poblizkiego lasku ucieszyła go ogromnie. Zenon osłupiał ze zdziwienia. Żona jego tworzyła zamiar przechadzki i wypowiadała go z nieśmiałością i rumieńcem panienki szesnastoletniej! Już nawet nie pamiętał, odkąd Sabina nietylko samoistnie na przechadzki się nie zdobywała, ale nie dawała się na nie wyciągnąć żadną namową i prośbą. Wiecznie brakowało jej czasu, albo czuła się zmęczona dreptaniem około gospodarstwa. Ale teraz i z gospodarstwem potrafiła się załatwić, i z uciechą dziecinną pobiegła swoim drobnym kroczkiem po koszyki do śpiżarni. Wiktor w ręce klasnął.

– Grzybobranie, rodzaj sportu! Lubię wszelkiego rodzaju sporty!

Zwrócił się do Rozalii.

– Będziemy razem szukali rydzów, dobrze? Niech pani mnie, biednego, niedoświadczonego w tym kierunku człowieka pod swoje skrzydło opiekuńcze weźmie!

– O nie, – broniła się żartobliwie Rozalia – kto tak, jak pan, umie być samodzielnym we wszystkiem, powinien też samodzielnie i rydzów szukać!

Ulitowała się jednak i zaczęła go nauczać, jak, gdzie, dokoła jakich drzewek i krzaków, w jakich mchach i trawach najczęściej rosną rydze. Sabina weszła z koszykami; za nią wbiegły uszczęśliwione dzieci. Wszystko było gotowe; tylko Zenon wymówił się od wzięcia udziału w zabawie pilnemi gospodarskiemi zajęciami.

Nie było to zmyśleniem: istotnie dowiedzieć się potrzebował, czy młockarnia, zrana trochę zepsuta, dobrze już funkcyonuje; co dzieje się z orką; czy Pawełek jest jeszcze w polu i dlaczego na obiad nie przyszedł, bo zły wygląd chłopca, zrana spostrzeżony, trochę go niepokoił. Mógłby jednak wszystko to odłożyć na później, gdyby mniemał, że udział jego w przechadzce przyda się na cokolwiek jemu i gościowi, ale wiedział z góry, że Wiktor będzie nieustannie trzymał się towarzystwa kobiet, a on spędzi parę godzin na bezużytecznem błąkaniu się po lesie, bo do zbierania rydzów nie miał pasyi najmniejszej. Było im zresztą zupełnie wesoło i dobrze bez niego; odeszli gwarząc, a on przedewszystkiem udał się do stodoły.

Jak bywa najczęściej w gospodarstwie, zamiast dwóch lub trzech szczegółów do załatwienia, znalazł ich Zenon kilkanaście, i zaledwie po upływie kilku godzin wrócił do domu, trochę zgryziony młockarnią, która zepsuła się na dobre, i niespokojny o Pawełka, który wydał mu się bardziej jeszcze mizerny i blady, niż zrana. Dotknął dłonią głowy chłopca i uczuł, że była gorąca. O wszelkich możliwych urazach zapomniał do szczętu, trwożył się tylko o to, aby chłopak nie rozchorował się na dobre, tem więcej, że obiadu jeść nie chciał, i że we wsi niedalekiej panowały jakieś gorączki zaraźliwe. Jutro wypadnie zapewne posyłać naraz po lekarza dla Pawełka, po weterynarza dla konia okaleczonego i po mechanika do młockarni.

W domu nie było jeszcze nikogo, Filipek tylko wnosił do jadalni samowar, buchający parą, i Kasia, pokojowa, ustawiała na stole koszyki i talerze z przygotowanemi zawczasu przez Sabinę dodatkami do herbaty. Zenon wyszedł na ganek ogrodowy i zamierzał udać się w stronę lasku z rydzami, gdy usłyszał za jednym z klombów rozmawiające głosy Wiktora i Rozalii. Towarzystwo powracało z przechadzki; ta para wyprzedziła Sabinę z dziećmi i krętemi ścieżkami okrążała klomby z drzew i krzewów. Do stojącego na ganku Zenona dochodziły urywki rozmowy, dość głośno zresztą prowadzonej. Wiktor prosił Rozalię o fotografię; ona wymawiała się tem, że jej nie posiada, ale gdy nalegał, przyrzekła dać mu tę, która się znajdowała w albumie Sabiny. W głosie jej czuć było wzruszenie, maskowane lekkim śmiechem. Po chwili wysunęli się z za grupy krzewów. Zenon widział, jak Wiktor, ująwszy obie ręce towarzyszki, długo przyciskał je do ust, poczem, zamiast iść ku domowi, skierowali się na ścieżkę dalszą i w zmroku zapadającym zniknęli za krzewami. W Zenonie coś zawrzało. Kilka naraz uczuć podniosło się w nim falą goryczy i gniewu. Naprzód pomyślał:

 

– Zawróci jej głowę na dobre i już na wieki humor zakwasi. Cóż? starą jeszcze nie jest i musi wiedzieć, że jest jeszcze piękną. Gotowa uwierzyć w jego androny, rozkochać się, a potem przyjdzie mi chyba z domu uciekać od jej kwasów i fochów.

Potem przyszła mu na pamięć fotografia kobiety z oczyma dobremi i mądremi, z uśmiechem rozkosznym, z czołem szlachetnem pod gęstwiną włosów, upiętych z prostotą i smakiem. Wszakże to narzeczona Wiktora, kobieta, którą ma wkrótce poślubić, która mu ufa, w tej chwili może myśli o nim z tęsknotą i upewnieniem, że jest kochaną głęboko i wiernie! Tymczasem głębokość i wierność tego uczucia są takie, że nie mogą oprzeć się powabom pierwszej lepszej starej panny, trochę jeszcze pięknej i roztropnej! On, Zenon, od bardzo dawna nie miał i nie mógł mieć dla żony innych uczuć prócz szacunku i przyzwyczajenia, ale nie pozwalał sobie nigdy na cień jakiejkolwiek kompensaty22 w tym kierunku. Ile go to kosztowało, on jeden tylko wiedział; ale była w nim prawość i litość, które nie pozwalały oszukiwać, ani zadawać cierpień. To też teraz oba te uczucia były w nim obrażone. Żal go zdejmował nad tą nieznajomą, już zapomnianą, już zdradzoną, a dla niego idealną, jeżeli tylko dusza jej była podobną do swej powłoki. I człowiek, który miał wkrótce posiąść to czarujące stworzenie i w wieku już dość spóźnionym przeżyć pełnię szczęścia młodzieńczego, upędzał się jeszcze za tą okruchą uciechy, za tą przyjemnostką chwilową, osiągniętą kosztem zdrady względem tamtej, zmącenia pokoju tej!

Był zbyt przyzwyczajony do wglądania w samego siebie i do roztrząsania sumienia swego, aby nie spostrzedz, że w uczuciach gorzkich i gniewnych, których doświadczał, obok zasad obrażonych, obok współczucia dla kobiety zdradzanej i tej, która była wprowadzaną w złudzenie, istniało trochę, może nawet dużo zazdrości. To, czego mu najwięcej może brakowało, tamten miał posiadać w pełni upojeń, wiosennych i długich, a jeszcze nie był syty! Czemuż dla jednych czara życia wylewa przez brzegi uroki i uciechy, a dla innych z drobną kropelką słodyczy miesza garnce goryczy i ckliwości?

Wiedział dobrze, że te uczucia i myśli były złemi, ale je miał. Chciał odpędzić je od siebie, ale nie mógł. Twarz kobieca, widziana na fotografii, piękna, dobra, rozumna, jak zaklęta stała mu przed oczyma, a spodem mózgu wiła się myśl, przeszywająca jak wyostrzony drucik: „Jemu i tego mało!” Zarazem czuł dla siebie pogardę. Pogardzał sobą, że zazdrościł bratu, jednak zazdrościł, tem tylko uniewinniając się trochę przed sobą, że Wiktor i Rozalia byli w ogrodzie wtedy jeszcze, gdy Sabina, śpiesznie wbiegłszy do domu, zakrzątała się około herbaty, i wtedy, gdy herbata już naciągnęła i byłaby nawet zagotowała się na samowarze, gdyby nie zapobiegawcza troskliwość o nią gospodyni.

Siedział przy stole oświetlonym lampą i myślał: „Jakimże będzie później los tej kobiety, jeżeli teraz jest już takim!”

W młodości był popędliwym; potem przezwyciężał w sobie tę wadę siłą przekonań i woli, aż wyleczył się z niej prawie zupełnie. Teraz pod wpływem złej namiętności, która wślizgała mu się w serce, dawna ułomność charakteru wychodziła z kryjówki, w którą ją był zapędził. Kiedy nakoniec Wiktor i Rozalia weszli do salki jadalnej i usiedli przy stole, oboje z oczyma niezwykle błyszczącemi i trochę przymuszonemi uśmiechami na ustach, Zenon zwrócił się do brata z zapytaniem:

– Czy termin twego ślubu z panną Amelią jest już stale wyznaczony?

Słowa te były prawdziwem coup de théâtre23, które przecież trwało jedną minutę. Wiktor zmieszał się ogromnie; po wyrazistej twarzy Rozalii przebiegło drganie nerwowe; Sabina upuściła na spodek łyżeczkę i tak się zlękła, że oczy jej biegać zaczęły. Ale w niespełna minutę Rozalia pierwsza, uprzejmym ruchem zwracając się do Wiktora, ze spokojnym uśmiechem przemówiła:

– Pan masz narzeczoną?

– Tak – zwolna i z wahaniem w głosie odpowiedział Wiktor – to stara historya, której zakończenie niewiadomo jeszcze kiedy nastąpi.

Ale po raz pierwszy, odkąd przybył do Zapolanki, na czole jego powstała zmarszczka; spojrzeniem prawie ostrem błysnął ku bratu i na całe pół godziny stał się bardzo małomównym i zachmurzonym. Wtedy jednak Rozalia zaczęła mówić z wielką swobodą o dzisiejszem rydzobraniu, lesie i pięknym dzisiejszym wieczorze, a Zenon, czując się głęboko unieszczęśliwionym widokiem zmarszczki na czole brata, usiłował zagadywać o rzeczach, które mogły być dla niego najwięcej przyjemnemi i zajmującemi. To też Wiktor po upływie pewnego czasu rozchmurzył się i wziął udział w rozmowie, ale do uprzedniej swobody i werwy już nie powrócił. Nie wydawał się rozgniewanym, ale był zmieszany i nieswój. Po skończonej herbacie wziął brata pod rękę i pociągnął go do ogrodu.

Na ganku już mówić zaczął:

– Mój Zeńku, po coś ty wyjechał przed paniami z tym moim blizkim ślubem? Wprowadziłeś mnie w taki ambaras, że języka w gębie zapomniałem. Trzeba wypadku! Jak raz, tylko co powiedziałem Rozalii w ogrodzie, że dopókim jej nie poznał, serce moje było wolne, jak ptak, i że ona dopiero pozbawiła je tej wolności. A tu traf! W pięć minut po takiem powiedzeniu i odpowiedniem ucałowaniu rączek ty wyjeżdżasz z terminem mego ślubu! No!

Mówił to ze szczególnem połączeniem zgryzoty i śmiechu. Zenonowi także śmiać się zachciało, tak go zabawił ten sposób obchodzenia się z przedmiotem, do którego on przywiązywał wagę wielką. Ale wkrótce spoważniał.

– Mój Wiktorze, – zaczął, – nie potrafię nawet wypowiedzieć, jak mię to boli, że wyrządziłem ci przykrość, i jak serdecznie za to cię przepraszam. Ale, doprawdy, czyż podobna tak bez ceremonii obchodzić się z sercami innych? Przecież twoja narzeczona kocha cię i ufa miłości twojej.

– Bo też ją i kocham! – zawołał Wiktor – co to ma jedno do drugiego! Tam miłość, tu zabawa. Jakąż szkodę sprawić może Amelii to, że ja o dwieście mil od niej spędzę z inną kilka chwil przyjemnych?

Zenon, sam nie wiedząc, czy mu się więcej chce śmiać, czy gniewać, odpowiedział:

– Tybyś gotów był nietylko o dwieście mil, lecz i o dwa kroki od niej spędzać takie przyjemne chwile z inną. Ależ i ta inna może uwierzyć i pokochać!…

– A cóżby się jej stało złego? – zadziwił się Wiktor – kilka miłych godzin przerwałoby jej smutny stan staropanieński, pomarzyłaby trochę, a potem miałaby aż do śmierci wspomnienie o czemś świeższem od nieboszczyka narzeczonego. Wziąłeś ze strony tragicznej rzecz najpospolitszą w świecie, i jeżeli jest to grzeszek, to niesłychanie powszedni i maluteczki, poprostu schwycenie w lot przyjemnostki, która przelatywała przed nosem i której nie pochwyciłby chyba głupiec.

Zenon w sposób echowy powtórzył:

– Głupiec!

A potem dodał:

– Czyż doprawdy ci, którzy nie uprzyjemniają sobie życia kosztem wszelkim, są głupcami?

Wiktor nie odpowiedział. Szli pod ramię drogą dość szeroką, przerzynającą ogród w całej jego długości. Srebrny sierp, otoczony gwiazdami, świecił na niebie, napełniając powietrze przyćmionem światłem księżyca na nowiu. Po dość długiem milczeniu Zenon ozwał się pierwszy:

– Często zastanawiałem się nad tem, kto rzeczywiście ma słuszność, a kto się myli: ludzie światowi i weseli, usiłujący zwolnić się, o ile podobna, od kolców życia i wyzyskiwać kosztem wszelkim jego strony rozkoszne; czy też ci, którzy biorą na plecy brzemię obowiązku, strzegą tego tylko, żeby nie uronić najmniejszej jego cząstki, i, zapatrzeni w gwiazdę daleką, jak ślepcy, omijają kwiaty, a włażą w cierniste zarośla? Który z tych dwóch gatunków ludzi jest naprawdę głupim, a który mądrym?

– Zdaje mi się, – odpowiedział Wiktor – że w tem, jak we wszystkiem, najlepszy jest rozsądny środek. Pracować trzeba, bo bez pracy człowiek musi stać się łachmanem, poniewieranym i nieużytecznym. Uczciwość i rzetelność w stosunkach pieniężnych to rzecz honoru, którego pozbywszy się, człowiek się przerabia – za pozwoleniem twojem – na świnię. Cenię nawet do pewnego stopnia i dobroczynność, bo cierpienie ludzkie, kiedy je widzę, obudza we mnie litość, i byłbym ostatnim egoistą, gdybym nie umniejszył go jakim okruchem, który ostatecznie nic prawie nie znaczy dla mnie, a dla cierpiącego może w danym razie być wsparciem i ulgą. Ale na tem koniec, i oprócz tego nie wiem doprawdy, czegoby człowiek rozsądny mógł od siebie wymagać.

W tej chwili usiedli na ławce, stojącej u brzegu drogi w mglistem świetle księżycowem. Zenon z żywością mówić zaczął:

– Czyż na tem koniec? Czyż doprawdy, w ramkach, zbitych z trzech deseczek: pracy, honoru i łatwej dobroczynności, mieści się rozwiązanie tej zagadki, którą jest przeznaczenie człowieka na ziemi? Dla mnie ta zagadka jest otchłanią. Od początku świata pochylają się nad nią najszlachetniejsze głowy ludzkie i nie mogą dna jej dosięgnąć wzrokiem. Musiałeś także zastanawiać się nieraz nad pytaniem: za co i dla jakiego celu człowiek skazany jest na cierpienie i śmierć? Nieuchronność cierpienia i śmierci byłaby przerażającym figlem jakiejś mocy piekielnie okrutnej, gdyby nie posiadała celu, niepojętego dla naszych biednych umysłów ludzkich! Bo biedne zmysły nasze nic o nim powiedzieć nie mogą. Ale cel istnieje niezawodnie. Natura, która nie znosi próżni fizycznej, czyżby znosiła taki bezsens moralny, jak bezużyteczne dręczenie niezliczonych miliardów istot? Przyszedłem do przekonania, że poza świadomością zmysłów naszych tworzy się w przestrzeni i czasie dzieło jakieś olbrzymie i doskonałe, dla którego potrzebnemi są jakieś istnienia, cierpienia, umierania, a także, i może nadewszystko, nasza doskonałość. Ale ta doskonałość nie mieści się tylko w pracy, w honorze i w rzucaniu ubogim okruchów z naszego stołu, nam samym niepotrzebnych. Słusznie czy mylnie, upatruję ją w oczyszczeniu życia z najdrobniejszych chociażby krzywd ludzkich, miłości dla ziemi i ludzi, posuniętej do ofiar, sprawiających cierpienia chociażby najcięższe. Nie wiem, czy jasno się wyrażam. Nie przywykłem mówić wogóle, a szczególniej o rzeczach takich. Ale co do mnie przynajmniej, usiłowaniem mojem najsilniej naprężonem jest to, aby mieć serce jaknajczystsze i oddawać usługi jaknajwiększe ziemi i ludziom. Zdaje mi się, że tym tylko sposobem osiągam cel, dla którego przyszedłem na świat. Ale są to wyniki rozmyślań bardzo samotnych, może więc błędne. Co ty, Wiktorze, myślisz o tem wszystkiem?

Mówiąc, patrzał w przestrzeń, mieniącą się cieniami drzew i mglistem światłem księżyca na nowiu. Przy ostatnich słowach dopiero obrócił twarz ku bratu i z trudnością powstrzymał się od śmiechu. Powieki Wiktora były przymknięte; dopiero na dźwięk jego imienia podniosły się i zadrgały niespokojnie, jak przestraszone ptaki. W czasie długiego przemawiania brata zaczęła go była ogarniać drzemka nieprzezwyciężona, którą jednak przezwyciężał z całej siły, chwytając nie bez trudności niektóre słowa i okresy. Teraz przetarł dłonią oczy i na to, co udało mu się usłyszeć, odpowiedział:

– Mój Zeńku, wszystko to, o czem mówiłeś, należy do księży. Niech oni tam sobie dochodzą różnych gatunków grzechów ludzkich i odgadują, co człowieka spotkać może na tamtym świecie! To teologia24. Ja w Pana Boga wierzę i codzień pacierz mówię, bo tak mię nauczyła matka, i weszło to już w krew i przyzwyczajenie. Ale nad rzeczami niezrozumiałemi głowy sobie nie suszę; nie mam do tego ani czasu, ani ochoty. Co zaś do śmierci, to, mój kochany, jest ona rzeczą tak nieprzyjemną, że najlepiej wcale o niej nie myśleć. Gdy przyjdzie, to cóż robić? Ale dopóki nie przychodzi, nie wywołujmy z lasu brzydkiego wilka. Taką jest moja filozofia. Na dynamice25, hydraulice26, statyce27 znam się dobrze, ale na nieśmiertelności duszy nic a nic. I znać się też nie potrzeba. Co Pan Bóg zechce, to i zrobi z moją duszą po śmierci, a dopóki żyję – vive la vie!28 Ale teraz chodźmy już do domu, bo zaczyna być zimno, i może już spać pora… jak myślisz?

 

Niespełna w godzinę potem w całym domu było już ciemno i wszyscy spali, albo przynajmniej pokładli się do snu. Zenon sam jeden chodził po długim pasie drogi, przerzynającej ogród. Ilekroć znajdował się u tego jej końca, który dotykał pól szerokich, okrytych światłem drzemiącem, stawał i patrzał na srebrny rożek księżyca, wyglądający z za sosen na wzgórzu. Myślał wtedy:

– Czyżbym się mylił? Czyżbym zmarnował życie? O, źródło życia wszelkiego i jedyny zbiorniku wiedzy, jakiemi naprawdę są twoje prawa i rozkazy? Takiemi, jakie uczyniły brata mego dzielnym i szczęśliwym, czy takiemi, jakie pełniąc, stałem się przedwcześnie zestarzałym i bardzo… ty jeden wiesz, jak bardzo – smutnym?

Ilekroć znowu zbliżał się do przeciwnego końca drogi ogrodowej, do tego, który dotykał domu, wznosił oczy ku oknu brata, gdzie było zgaszone od dawna już światło, i zapytywał w myśli:

– Który z nas głupi, a który mądry: on, czy ja?

20egzaltacja – przesada. [przypis autorski]
21szczegółów architektonicznych – odnoszących się do budownictwa. [przypis autorski]
22kompensata – wynagrodzenie. [przypis autorski]
23coup de théâtre – hasło teatralne. [przypis autorski]
24teologia – nauka o Bogu. [przypis autorski]
25dynamika – nauka o prawach ruchu i siłach poruszających. [przypis autorski]
26hydraulika – o zastosowaniu ruchu wody i praw siły ciśnienia. [przypis autorski]
27statyka – o równowadze ciał. [przypis autorski]
28vive la vie! – Niech żyje życie. [przypis autorski]

Inne książki tego autora