Za darmo

Bracia

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Po herbacie w bawialnym pokoju Wiktor zbliżył się do fortepianu.

– Pani jest muzykalną? – zapytał Rozalię.

Była muzykalna. Grywała wiele i z zamiłowaniem. Teraz także zasiadła do fortepianu. Wiktor usiadł przy niej i z głową opartą na ręku słuchał. Zenon przypatrywał się mu z kanapki, stojącej w kącie pokoju, i wydało mu się parę razy, że brat udaje pilnego słuchacza, a myśli wcale o czem innem, niż o muzyce. Dla niego talent muzyczny Rozalii bywał nieraz i przyjemnością wielką i smutkiem; bo ta osoba samowolna i niestała nie grywała wcale podówczas, gdy on potrzebował tego najwięcej, ale tylko wtedy, gdy sama grać chciała.

Czasem spędzał przy jej muzyce szare godziny, pełne uroku smętnego i myśli uciekających w kraje ideałów; ale daleko częściej, wtedy właśnie, gdy jego najmocniej gryzła nuda życia samotnego i kłopotliwego, i Rozalia była w złym humorze i za nic nie usiadłaby do fortepianu właśnie dlatego, aby nie okazać mu przez to swej życzliwości. Biedna Sabinka grywała niegdyś słabiutko, lubo dość wdzięcznie, ale już oddawna poszło to u niej w zaniedbanie najzupełniejsze.

Teraz Zenon czuł trochę gniewu przeciw Rozalii za to, że długiem graniem swojem zabierała mu brata, i z niejaką niecierpliwością oczekiwał końca muzyki; ale gdy Rozalia po długiem graniu wstała od fortepianu, Wiktor wstał także, i zaczęli chodzić po pokoju, rozmawiając z ożywieniem o kilku operach, które on widywał na wielkich scenach europejskich, a o których Rozalia, chociaż ich nie widziała nigdy, umiała zręcznie mówić i decydować. Byli nawzajem bardzo zajęci sobą, i Wiktor raz tylko zwrócił się do brata, siedzącego na kanapce, w kącie pokoju.

– Byłeś na „Aidzie”, prawda? Pamiętasz scenę zbierania się nad morzem ludu, kapłanów i bożków egipskich?

Zenon parsknął śmiechem.

– Mój drogi, jakimże sposobem mógłbym »Aidę« znać ze sceny? Przecież od lat osiemnastu nie byłem w żadnem wielkiem mieście…

– To szkoda! – rzucił Wiktor i, wracając do przechadzki z Rozalią, zaczął opowiadać zdarzenia i anegdoty z życia różnych śpiewaków i śpiewaczek.

Zenon, patrząc na przechadzającą się parę, myślał:

– Ależ on naprawdę zajmuje się Rozalią! Może się z nią ożeni? Kto wie? Są dla siebie stosowni wiekiem…

Rozalia nie była wcale zalotną i nie miała staropanieńskiej śmieszności upatrywania w każdym mężczyźnie wielbiciela lub konkurenta; jednak zajęcie się nią gościa widoczne i coraz żywsze mogło jej pochlebiać i nawet nasuwać przypuszczenie pewnego rodzaju. Stawała się coraz weselszą, mówniejszą, aż przy końcu wieczora Wiktor przysiadł się do Sabiny i dokonał tego prawdziwego cudu, że ją także rozweselił i do mówienia skłonił. Zaczęła trwożliwie i z wahaniem się, potem rozgadała się o dzieciach, o domu, o swoim sposobie przepędzania czasu, prawie rozszczebiotała się, ożywiona ogromnie, często przez dowcipy i zapytania szwagra rozśmieszana. Ponieważ zaś i Rozalia brała niemały udział w tej gawędce poufałej, pustej, żartobliwej, więc wszyscy troje, siedząc przy stole z lampą i starymi albumami, bawili się wybornie.

Godzina była dość późna, kiedy Zenon wstał z kanapki, stojącej w kącie pokoju.

– Może już potrzebujesz odpocząć po drodze? – rzekł, zbliżając się do brata.

Wiktor zgodził się chętnie, mówiąc, że istotnie czuje się trochę zmęczonym podróżą; wesoło ucałował ręce bratowej, a życząc Rozalii dobrej nocy, znacząco w oczy jej popatrzył.

Po kilku minutach bracia znaleźli się sam na sam w pokoiku na górze, czystym, wesołym, przystrojonym firankami świeżutkiemi i wielkim bukietem z floksów różnobarwnych, stojącym na stole obok kilku książek i dzienników. Zenon upatrywał znowu na twarzy brata wrażenia, które pokój ten na nim sprawi. W nim-to przecież za czasów szkolnych mieszkali we dwóch, spędzając w domu wakacye; w nim także po śmierci ojca, gdy zwłoki zmarłego stały na dole w pokoju najparadniejszym, spędzili parę nocy na cichych rozmowach o stracie poniesionej i różnych swoich smutkach i nadziejach. Tu Zenon zwierzał się przed starszym bratem z zawodu serdecznego, który go spotkał od kobiety ubóstwionej, a Wiktor opowiadał mu o pożyciu szczęśliwem z tą, którą niedawno był poślubił. Nie był jeszcze wówczas bogatym, nie miał ani takiego znaczenia, ani pewności siebie; doświadczał obok szczęścia domowego wielu trosk i niepewności. Ileż dni upłynęło od onych nocy przerozmawianych z bratem! Ile zmian zaszło w położeniu i usposobieniu ich obu! Jakiem nagłem, rzewnem przypomnieniem godzin życia porannych i przedpołudniowych uderzy mu serce na widok tego pokoju!

Lampę znaleźli już zapaloną; na krześle przy stole stała zamknięta skrzynka podróżna, do której Wiktor zbliżył się wprost ode drzwi i, otwierając ją, plecami do brata odwrócony, półgłosem mówić zaczął:

– Powiedz mi, Zenku, dlaczego ta wasza Rozalia nie wyszła za mąż? Taka pyszna kobieta! Czy nikt się nie poznał na niej, czy zanadto przebierała, albo może jakie małe nieszczęście, co?

Przy ostatnich wyrazach odwrócił twarz ku bratu i, filuternie mrugnąwszy, zaczął wydobywać ze skrzyki tualetowe przybory i drobiazgi.

Zenon przez chwilę nie odpowiadał. Spuścił powieki, brwi ściągnęły się mu posępnie. Nakoniec, siadając na krześle, umieszczonem przy stole, odpowiedział:

– Nieszczęście było istotnie, ale nie takie, jak przypuszczasz. Przed dwunastu laty Rozalia miała narzeczonego, który na krótko przed dniem na ślub naznaczonym prawie nagle umarł. Była po nim w rozpaczy i, chociaż zdarzyły się jej potem partye odpowiednie, za mąż iść nie chciała.

– Głupia! – zawołał Wiktor i, wyprostowawszy się z nad skrzynki, zaczął wydobytym z niej grzebieniem przyczesywać sobie wąsy i krótko przystrzyżone włosy. – A wydaje się taką rozsądną, nawet rozumną! Zostać starą panną dlatego, że jakiś tam narzeczony, Bóg wie, tam kiedy umarł! Chodząż to jeszcze po świecie takie sentymenty i romanse! Ale czyż to naprawdę przyczyna rzeczywista? a? powiedz prawdę?

– Mogę upewnić cię słowem honoru, że jest to przyczyna rzeczywista i jedyna pozostania Rozalii niezamężną. Wyznam ci też, że ta stałość uczucia, którego grób nie zabił, podnosiła ją zawsze w oczach moich.

– Może to i bardzo wzniosłe, ale niepraktyczne – odparł Wiktor. – I cóż dobrego wyniknęło z tej stałości? Umarłego przez nią nie wskrzesiła, a sama, zamiast uszczęśliwiać jakiego żyjącego śmiertelnika, więdnie w staropanieńskim stanie. To jest wielka niepraktyczność, a co niepraktyczne, to i na dyabła zda się. Szkoda kobiety! Lepszego losu warta!

Na twarzy Zenona rozlewał się uśmiech ironiczny.

– Uważam, że zajęła cię bardzo żywo. Jesteś w możności poprawienia jej losu, nad którym tak ubolewasz. Sprobuj, może już zapomniała, może uda ci się zasłonić przed nią cień z tamtego świata.

Wiktor, który w przywdzianym przed chwilą szlafroku eleganckim i kosztownym, czyścił sobie paznogcie jakiemś połyskującem narzędziem, podniósł na brata oczy pełne zdziwienia.

– Ja? – zawołał – ależ ja jestem już prowincyą zabraną, podbitą, na wieki wieków oddaną w posiadanie najpiękniejszej w świecie rączki. Mam narzeczoną, mój drogi! Zjadę się z nią teraz w Wiedniu, tam ślub weźmiemy i będziemy już razem odbywali dalszą podróż. Wybornie się złożyło, uważasz? Bo podróż poślubną zawsze potrzeba byłoby odbyć, więc ją odbędę, ale jednocześnie z obowiązkową, w którą zwierzchność mnie wysyła. Chcesz może wiedzieć, jak wygląda narzeczona moja? Oto masz jej portret, bardzo podobny. Śliczna, prawda?

Zenon patrzył długo na dużą fotografię, podaną mu przez brata, z której uśmiechała się twarz kobiety może trzydziestoletniej, śliczna istotnie, rozumna, pełna wdzięku i słodyczy. Patrzył długo, bo czar wielki bił ku niemu z jej oczu mądrych i dobrych, z uśmiechu zamyślonego, z bogactwa włosów, upiętych malowniczo nad czołem otwartem i szlachetnem. Po kilku minutach zaledwie oddając bratu fotografię, rzekł:

– Szczęśliwy jesteś, Wiktorze. Przeżyjesz po raz drugi ten poemat życia. Ja, który nie przeżyłem żadnego…

– Tak, tak, – przerwał mu Wiktor – małżeństwo z tą kobietą można rzeczywiście nazwać poematem…

I usiadłszy obok brata, zaczął mu obszernie rozpowiadać wdzięki i zalety narzeczonej. Nie skąpił szczegółów; kobietę kochaną rozbierał, poprostu, przed słuchaczem, zarówno fizycznie jak moralnie. Rozgrzał się i uniósł do tego stopnia, że wyrażenia poetyczne albo namiętne wplatały się mu w mowę. Dostał silnego blasku w oczach i rumieńców na policzkach. Mówił długo, powiedział nazwisko narzeczonej. Była to młoda wdowa, która pierwszego męża nie kochała; miała majątek, co nigdy niczemu nie przeszkadza; różnica wieku jest trochę za dużą, ale nie budzi to w nim obawy najmniejszej, bo najpierw czuje się sam zdrowym, silnym i jeszcze młodym, a potem wie dobrze, kogo bierze i jak zupełnie polegać może na prawości, szlachetności i przywiązaniu do niego tej kobiety.

Zenon słuchał tych zwierzeń z oczyma przysłoniętemi dłonią, jakby olśniony roztaczanym przed nim obrazem wielkiego szczęścia. Kiedy nakoniec Wiktor umilkł, odsłonił oczy i rzekł głosem nieco stłumionym:

– Czego najwięcej winszuję ci, Wiktorze, to tego, że będziesz z żoną na jednym poziomie umysłowym. Mógłbym, chciałbym nawet opowiedzieć ci, jak dalece rozdział myśli i upodobań wpływa przytłumiająco na stronę uczuciową…

– Ależ Amelia jest bardzo, bardzo wykształcona! – z żywością przerwał Wiktor – wiele czyta, posiada parę ładnych talentów, w towarzystwie bywa prawdziwie świetną. Innejbym nie wziął. Wziąć za towarzyszkę wiekuistą gęś albo kurkę, dziękuję! Nuda w domu i wstyd przed ludźmi…

Znowu mówił o zaletach umysłowych i towarzyskich przyszłej żony dość długo; ale był to już monolog całkowity, bo Zenon po dwukrotnie nieudanej próbie „otwierania duszy” przed bratem, zamknął ją i milczał jak ściana. Ale i wymowa Wiktora słabła, ustawała, parę razy zamrugał powiekami, jak człowiek, walczący z wielką ochotą do snu.

 

Zenon spojrzał na zegarek.

– Pora ci już zasnąć po podróży. Dobrej nocy.

Podał rękę bratu i chciał tylko ją uścisnąć, ale Wiktor przyciągnął go do siebie i kilka razy w policzki ucałował.

– Rad jestem, – rzekł z wylaniem – niewymownie rad jestem, że widzę cię zdrowym, zadowolonym, szczęśliwym, że ci się dobrze dzieje! Dobrej nocy, mój drogi! Dobrej nocy!

Powieki nieprzezwyciężenie opadały mu na oczy. Widać było, że gdy tylko dotknie głową poduszki, spać będzie, jak zabity. Natomiast praca zawodowa, gorliwa i kłopotliwa, przyzwyczaiła go do wstawania rannego.

Zenon zastał go nazajutrz o dość wczesnej godzinie nietylko już ubranego, lecz zajętego pisaniem listów. W szlafroku eleganckim, przed piękną teką, pełną papierów i kopert różnego gatunku, siedział pogrążony w pisaniu tak dalece, że wejścia brata zrazu nie zauważył, a gdy po kilku minutach spostrzegł jego obecność, prawie nie patrząc na niego, rzekł krótko:

– Dzień dobry, Zeńku. Każ, mój drogi, przynieść mi tu herbatę, bo mam na parę godzin jeszcze tego pisania. Gdy tylko skończę, zbiegnę tam do was na dół…

Po kilku minutach Filipek szedł na górę z tacą, obciążoną wszelkiemi przysmakami, jakie tylko towarzyszyć mogą na wsi herbacie rannej, a za nim, aż do drzwi pokoju szwagra, biegła Sabina, strzegąc, aby czegokolwiek po drodze nie uronił, albo nie stłukł. Zenon chodził około stodoły i obory; rozmawiał z gumiennym i parobkami, kiedy zbliżył się do niego Pawełek i zaczął mówić o jakimś szczególe gospodarskim. Szło o parę koni fornalskich, z których jeden okaleczał, więc nie będzie można przez czas jakiś wysyłać go w pole z pługiem, a tu orka pod zasiew wiosenny jeszcze daleka jest do końca. Kłopot. Co tu robić! Jak opóźnieniu się orki zapobiedz? Czy posłać po weterynarza, aby obejrzał chorego konia? Czy to jego okaleczenie jest lub nie jest winą parobka, który zazwyczaj tą parą pracował?

Zgryziony niepowodzeniem gospodarskiem, a więcej jeszcze rozdrażniony czemś tajemnem i dla niego samego niezupełnie jasnem, Zenon odpowiadał zrazu Pawełkowi trochę szorstko i niecierpliwie; potem jednak zauważył, że chłopak był mizerny, smutny, wzroku jego unikał, i żal mu się go zrobiło. Złagodniał, zaczął mówić tonem poufałym i przyjacielskim; nakoniec z ręką położoną na ramieniu wychowańca zapytał:

– Co ci jest? – Nigdy jeszcze nie widziałem cię tak bladym i mizernym. Może czujesz się niezdrowym, w takim razie nie jedź dziś w pole, odpocznij…

Nie skończył jeszcze słów tych, kiedy Pawełek zdjął jego rękę ze swego ramienia i zaczął całować ją gorąco po wiele razy. Przytem łzy kręciły mu się w oczach.

– Zdrów jestem i zaraz w pole pojadę. Jabym dla pana pojechał na koniec świata…

Odwrócił się żywo, odbiegł i po kilku minutach cwałował już na koniu do oraczy, których roboty miał doglądać. Zenon wyszedł też za bramę i udał się do blizkiego lasu, skąd zaczęto dziś wozić drzewo do dworu na opał zimowy. Trzeba odjąć stamtąd parę koni i wysłać ją z pługiem w zamianę tej, która na czas jakiś stała się nieużyteczną. Idąc myślał:

– Gdyby wszystkie puste słowa ludzkie zajmowały w przestrzeni tyle miejsca, ile go zajmują w czasie, zepchnęłyby ludzkość z kuli ziemskiej. Pojechałby dla mnie na koniec świata! Pojedzie istotnie na koniec świata, ale dla pieniędzy. Kosztuje go to jednak widocznie, bo aż zmizerniał przez te dni parę. Ale ba! czy to tylko jest przyczyną tego zmizernienia? Może, poprostu, niezdrów.

Potem opanowały go myśli wcale inne. Wczoraj o tej porze jechał po brała na stacyę kolei. Oto już i upłynęła doba jedna; upłynie zaraz druga i uniesie z sobą to, czem się tak cieszył, czego tak gorączkowo oczekiwał. Miał zamiar zaprowadzić Wiktora do tego lasu, ku któremu zbliżał się teraz, aby pokazać mu swoją szkółkę zasianych sosen, które udały się ślicznie i gęstą szczotką okrywały kilka morgów gruntu. Są tam zresztą w tym lesie ścieżki ciekawe, po których często chodzi sam jeden. Chciał przejść się po nich z bratem. Cóż kiedy Wiktor prawie cały ranek musi poświęcić pisaniu listów! Człowiek zajęty, bardzo zajęty! Zresztą nie lubi… zieleniny!

W parę godzin potem, wracając z lasu, Zenon usłyszał wesołe głosy i śmiechy, które rozlegały się w stronie sadu owocowego. Poszedł śpiesznie w tym kierunku i zobaczył scenę niezmiernie ożywioną i wesołą. Niedorosły ogrodniczek siedział na dużej śliwie i, wstrząsając drzewem, zrzucał z niego grad owoców, które trzy osoby dorosłe i dwoje dzieci podnosiło i składało w kosze, z bieganiem, gonitwami, śmiechem i rozmowami, przez śmiech przerywanemi. Wesołe to grono osób było także wystrojonem. Zenon już nie pamiętał, kiedy widział żonę tak starannie ubraną i uczesaną; miała nawet pasek kolorowy dokoła wątłej kibici i jakąś zalotną kokardę w jasnych włosach. Na czarnej sukni Rozalii połyskiwały ozdoby dżetowe. Anielka, cała w bieli, i Kazio w kostyumie marynarskim wyglądali na królewięta w porównaniu z codziennym swoim wyglądem. Ale z pomiędzy wszystkich Wiktor był najświetniejszy. Zmuszony wczoraj do pozostania w ubraniu podróżnem i okurzonem, dziś ustroił się á quatre épingles,18 w sukno czarne i cienkie, w przód koszuli olśniewającej białością, w srebrny znak inżynierski u klapy surduta. Przytem ilekroć wbiegał w pas światła słonecznego, rozniecały się na jego osobie dwa małe ogniska blasków tęczowych: jedno pod szyją, drugie na małym palcu lewej ręki. Były to brylanty, tkwiące w śpilce od krawata i w pierścionku, zapewne zaręczynowym.

Powietrze było przejrzyste, jak kryształ, nieruchome i bladozłote; pasy światła słonecznego i pasy cieniów nierówne, postrzępione, kładły się na trawę, usianą opadłemi z drzew liśćmi czerwonymi, brunatnymi i żółtymi. Pomiędzy te liście, szeleszczące przy każdem dotknięciu, spadały gradem ze wstrząsanego drzewa śliwki węgierki, dojrzałe, fioletowe, ze złotemi kropkami wosku i z liliowym puszkiem.

Spadały nietylko na trawę i liście suche, ale też często na plecy i głowy osób, które dokoła drzewa biegały i co chwila to pochylały się, to wyprostowywały. Wywoływało to za każdym razem chwytanie się za głowy i ramiona, ucieczki, śmiechy.

Śmiech Sabiny brzmiał najcieniej, Rozalii najciszej, Wiktora i dzieci najgłośniej i najswobodniej. Zenon, którego zbliżenia się nikt nie zauważył, usiadł o kilkanaście kroków na małej ławce i, patrząc na brata, myślał, że taka wesołość, jak jego, jest przymiotem bardzo cennym, darem prawie cudownym, który nawet kurczątka skurczone i lękliwe przerabia na wiewiórki płoche i skaczące, a posępne chmury przemienia w motyle. On, Zenon, chciałby bardzo być równie wesołym, ale nie może; chciałby bardzo biegać, śmiać się, podnosić śliwki i, zamiast do kosza, rzucać je pokryjomu na plecy kobiet i dzieci, a zagrożony ich zemstą, uciekać, zasłaniając się rękoma, połyskującemi ogniskiem świateł tęczowych. Nie może. Z uśmiechem przypatruje się zabawie, ale nie może wziąć w niej udziału. Czuje się jakoś ciężkim. Co to takiego przygarbia mu plecy i przykuwa do ziemi stopy? Przecież nie starość! Wiktor jest od niego starszy o całe cztery lata. Różnica temperamentu, różnica umysłu. Po chwili pomyślał: różnica losu. Wszystkie te trzy różnice istniały niezawodnie, i sam nie wiedział, która była najważniejsza. Dość, że były i wszystkie przemawiały na korzyść Wiktora, a na niekorzyść jego. Tam było zdrowie ciała i ducha, trzeźwość, energia, miła wesołość, ośmielająca najtrwożliwszych, rozchmurzająca najposępniejszych; tu – myśli ciemne i uczucia wiecznie nienasycone, które z głodu gryzły tajemnie serce, chore na tęsknotę za niepodobieństwem, – na marzenia nieziszczalne, – na wątpienia o wartości wszystkiego, na świecie i swojej własnej. Jednem słowem: niedołęstwo. Tam dzielność, tu niedołęstwo. Tak myśląc, Zenon uczuł się wobec świetnego brata swego niezmiernie małym i marnym.

Zabawa dokoła drzewa śliwowego trwała długo, potem przeniosła się pod gruszę, której owoców nie można było otrząsać, tylko trzeba było zdejmować za pomocą przyrządów odpowiednich. Wiktor natychmiast uzbroił się w długą tykę, z haczykiem i siatką u końca; chodząc dokoła drzewa, upatrywał na niem najpiękniejsze bonkrety i z ostrożnościami, które znowu rozśmieszały kobiety i dzieci, zdejmował je z gałęzi. Przytem jednak zajęciu, mniej ruchliwem, niż poprzedzające, spostrzegł wkrótce Zenona i wnet do niego przybiegł.

– Wróciłeś już od gospodarstwa! Jakże się masz? Czy dawno tu siedzisz?

Siadł na ławce obok brata. Kobiety, dzieci i ogrodniczek z koszami owoców poszli w głąb ogrodu, w kierunku domu. Wiktor chustką woniejącą ocierając pot z czoła, z uniesieniem mówić zaczął:

– Co to za miła rzecz – wieś! Świeże powietrze, ruch, swoboda, taka obfitość wszystkiego…

– Nie lubiąc „zieleniny”, jakże możesz lubić wieś? – uśmiechnął się Zenon.

– Na krótko też, mój drogi, na krótko ją lubię. Ile razy wpadłem na wieś na kilka dni, na parę tygodni, zawsze bawiłem się, jak dziecko, i byłem zachwycony. Ale żeby tak rok cały, to nie! Nie mógłbym za nic żyć bez towarzystwa, muzyki, teatru, wszystkich tych zresztą wrażeń, które tylko miasta dawać mogą…

Obrócił się twarzą do brata.

– Ale ty, szczęśliwy człowiecze, żyjesz tu sobie, jak w raju. Taka śliczna wieś, takie miłe kobiety, ładne dzieci… w czepku się urodziłeś…

Zenon zwolna odpowiedział:

– Dlaczegóż myślisz, że to, bez czego ty nie mógłbyś wyżyć, nie jest także dla mnie pożądanem? I czy wyobrażasz sobie, że dom jakikolwiek tak samo wygląda na codzień, jak w święto dla gości?

– Wszystko tu, mój kochany, wygląda zachwycająco, i gdybym był na twojem miejscu, czułbym się najszczęśliwszym z ludzi. Chociaż i na to, co mnie spotyka, wyrzekać nie mogę… Powodzi mi się w służbie, w interesach i… jeszcze w czemś bardzo ważnem!… Zgadnij, ile mam kapitału?

– Nie zgadnę. Powiedz sam.

Powiedział sumę znaczną i zaraz opowiadać zaczął o dwóch aferach, które przyniosły mu zyski największe. Było to w związku z budowaniem kolei żelaznych i gmachów publicznych, znowu więc pociągnęło za sobą wykład rzeczy technicznych obszerny i szczegółowy. Znowu jeden z braci mówił długo, płynnie, z takim zapałem, z jakim zazwyczaj człowiek mówi o rzeczach, które przyniosły mu chlubę i korzyść; drugi słuchał i milczał.

Kiedy Wiktor przestał na chwilę mówić, Zenon zaczął:

– Co do moich interesów majątkowych, nie mogę powiedzieć, aby stan ich był opłakany, ale trzeba wielkiej pilności i ostrożności…

– Naturalnie, – wpadł mu w mowę brat – jakże może być opłakanym! Zapolanka jest wsią ładną, a wy tu macie potrzeby tak ograniczone. Na szerokim świecie jest wcale co innego. Gdybyś wiedział, jaki teraz zbytek panuje wszędzie. A stosować się do tego trzeba koniecznie, bo inaczej nie podobna mieć stosunków, znaczenia, wpływu…

Opowiedział bratu, jaki sposób życia prowadzi, na jaką skalę dom utrzymuje, jakie meble ma w swoim salonie, a jakie w gabinecie; ile przeżywa rocznie; jakie stosunki posiada w tej stolicy, w tamtej, w trzeciej; do jakich klubów i teatrów uczęszcza najchętniej; ile czasu poświęca na pracę, a ile na zabawę. Kiedy wreszcie skończył, Zenon zapytał:

– A córka twoja?

– Córka? Kostunia? Prawda, zapomniałem dotąd mówić ci o niej. Ma już rok osiemnasty i chmarę konkurentów. Dziewczyna ładna, miła, utalentowana…

– Jakże się cieszę tem, co o niej mówisz! – z oczyma rozbłysłemi od radości zawołał Zenon i zaczął rozpytywać się z zajęciem niezmiernem o nieznaną synowicę.

Wiktor, jak zwykle, nie szczędził szczegółów, a kiedy przedmiot zdawał się wyczerpanym, Zenon z kolei mówić zaczął:

– Co do mnie, niepokoję się trochę z powodu starszego chłopca mego…

– A prawda! Wszakże masz starszego syna! – przypomniał sobie Wiktor. – Gdzież on jest?

– Odjechał w swoim czasie do miasta, do szkół… Chłopak zdolny i z sercem dobrem, ale… rozwijać się w nim zaczęła od niedawna niezmierna skłonność do elegancyi, komfortu, wszelkiego rodzaju popisywania się z swoją osobą…

– A cóż ci to szkodzi? – ze zdziwieniem zapytał Wiktor.

– Jakto? Lękam się, aby próżność i zamiłowanie w zbytku nie uczyniły z niego człowieka małego, którego celem jedynym…

– Ależ śmiej się z tego, mój drogi! – wesoło zawołał Wiktor – przeciwnie, będą mu one pomagały do stawania się coraz większym. Jeżeli chłopiec jest elegancki, tem lepiej, bo »jak cię widzą, tak cię piszą«. Każdy z większem uszanowaniem obejdzie się z cienkim surdutem, niż z grubą kapotą, chociażby pod surdutem była koszula podarta, a pod kapotą cała, ale zgrzebna. To jedno. A drugie: jeżeli chłopak czuje potrzebę odznaczania się i popisywania, to będzie z całej siły pchał się coraz wyżej, a na świecie mój drogi, ten tylko może stanąć wysoko, kto umie dobrze robić łokciami. Skromność i pokora na nic się w życiu nie przydają i, chcąc nabyć u ludzi ceny, trzeba samego siebie cenić wysoko. Nie masz wcale, mój Zeńku, powodu do niepokojenia się losem syna. Z tego, co mówisz mi o nim, jeżeli zwłaszcza nie brak mu zdolności umysłowych, widzę, że chłopak ma przed sobą przyszłość…

 

– Lękam się, aby nie chciał jej kupować za cenę sumienia – chmurnie dokończył Zenon.

To są egzageracye19. Dlaczego zaraz za cenę sumienia? Przecież ludzi okradać, ani miast podpalać nie będzie, a z elegancyą, ambicyą i trochą próżności dalej zajdzie i zdobędzie sobie więcej, niż gdyby był safandułą i chodził po świecie cichym kroczkiem, ze spuszczonym nosem. Zresztą masz troje dzieci. Jedno ci się nie uda, drugie się uda, a zawsze dobrze będzie. Szczęśliwy z ciebie człowiek, mój Zeńku, i, jak Boga kocham, tak cieszę się tem, że aż mi płakać chce się z radości!

Tu objął i po kilkakroć uścisnął brata, z oczyma naprawdę wilgotnemi od rozrzewnienia. Zaraz też zaczął mówić, że nie ma z córką kłopotu najmniejszego. – Najprzód jest jedynaczką, a następnie ma taką ciotkę, siostrę matki, która przepada za dziewczyną; od śmierci nieboszczki trzyma ją prawie ciągle u siebie, stroi, pieści i pewno wkrótce za mąż wyda. Ta ciotka jest wielką jego dobrodziejką, bo gdyby nie ona, miałby po owdowieniu kłopot ogromny z panną dorastającą. Odbywając często podróże obowiązkowe i prawie nigdy nie przesiadując w domu, trudno bardzo zajmować się edukacyą panny, a potem w świat ją wprowadzać. Ale to wszystko wzięła na siebie ciotka, on zaś tylko dostarcza pieniędzy na wydatki córki, czasem odwiedza ją u ciotki, a niekiedy, w czasie swobodnym od pilnych zajęć, bierze ją do siebie na parę tygodni lub miesięcy.

Opowiadał o tem wszystkiem ze zwykłą werwą, ale co chwila rzucał spojrzenia na drogi ogrodowe, prowadzące ku domowi. Znać było, że już rad byłby odejść, dla poszukania kompanii nieco liczniejszej. Zenon to spostrzegł, wstał i zaproponował powrót do domu.

W drodze spotkali Kazia, który, rozbiegany i zasapany, wpadł jak kula pod nogi ojcu i stryjowi, zaledwie mogąc wymówić, że „Mama prosi na obiad”. Wiktor ujął go pod ramiona, podniósł wysoko w górę, pocałował głośno i, postawiwszy na ziemię, rzekł:

– Ogromnie silny jestem. Takiego dziewięcioletniego dzieciaka mogę, jak piórko, na dach zarzucić! Pracowałem w życiu bardzo wiele, ale praca nigdy mi nie szkodziła, owszem, podtrzymywała we mnie energię i zdrowie. Zmartwienia i kłopoty wszelkie, które zdarzały się nieraz, jak u każdego, traktowałem zawsze przez nogę. Zajdą mi drogę, to wezmę je za bary i obalę, albo, jeżeli obalić nie mogę, na stronę uskoczę, i dalej przed siebie; zawsze tylko praktycznie i energicznie, bez medytacyi, desperacyi, melancholii i innych tam takich rzeczy, które zdrowiu szkodzą, a niczemu wcale nie pomagają! I ty, Zeńku, robisz tak samo? Prawda? Inaczej nie można. Gryząc się byle czem, medytując nad każdą rzeczą, odmawiając sobie przyjemności życia, można wcześnie wtrącić się do mogiły, albo co najmniej stać się niedołęgą, ciężkim dla siebie i dla innych. No, czyż nie prawda?

18á quatre épingles – dosłownie: na 4 śpilki, – znaczy, że nic w stroju nie brakło do elegancyi. [przypis autorski]
19egzageracja – przesada. [przypis autorski]

Inne książki tego autora