Za darmo

Bracia

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

II

O tej samej godzinie, której dnia poprzedniego Horniczowie jedli obiad w atmosferze zatrutej kwasem i posępnością, przy tym samym stole panował gwar głosów ożywionych i wesołych. Zenon Hornicz mógłby znaleźć w tem temat do rozmyślań nad pierwiastkiem życia, który zawsze najsilniej uderzał jego umysł, mianowicie nad zmiennością wszystkiego w życiu. Ale on teraz nie rozmyślał nad niczem, bo ze wszystkich poruszeń wewnętrznych istniały w nim tylko radość i czułość, ze wszystkich zmysłów wzrok, dla którego znowu nie istniało w tej chwili nic, oprócz brata. Tylko co przywiózł go był ze stacyi kolei i prawie wprost z bryczki poprowadził do stołu. Protestów Wiktora przeciw ukazaniu się damom w ubraniu podróżnem i okurzonem ani chciał słuchać; śmiał się z nich głośno i serdecznie, mówiąc, że jego żona i jej siostra nie były damami, tylko kobietami i w dodatku wieśniaczkami, nie znającemi się na etykiecie światowej.

– Ależ nie mam jeszcze przyjemności znać twojej żony i jej siostry, a ukazywać się im po raz pierwszy w sposób tak nieawantażowny

Nie skończył zdania rozpoczętego, wciągnięty prawie przemocą do pokoju, w którym znalazł się wobec Sabiny, tak zlęknionej, że ręce jej drżały, i wobec Rozalii poważnej, ale uprzejmej. Anielka i Kazio, trochę wystrojeni na przyjazd stryja, stali za matką i ciotką. Wiktor pocałował w rękę obie kobiety i oświadczył radość z tego, że je poznaje, uścisnął też z serdecznością wielką witające się z nim dzieci, zatrzymał przez sekundę spojrzenie uważne na oczach Sabiny, biegających z przelęknienia, i na pięknej kibici Rozalii; powiedział jeszcze parę zdań grzecznych, miłych, potoczystych, i zaraz potem wszyscy zasiedli do stołu.

Dla każdego, nie znającego obu braci, musiałoby wydać się niepodobieństwem to, że Wiktor był starszym od Zenona, bo wyglądał na młodszego o dobre lat dziesięć. Był szatynem, średniego wzrostu, z małym początkiem otyłości, ale z ruchami młodymi i elastycznymi. Czoło miał białe i otwarte, policzki czerstwe, wąs zakręcony elegancko nad wargami wydatnemi, oczy piwne, piękne, bystre i wesołe. Mówił płynnie, z łatwością; swoboda obejścia się objawiała w nim wprawę wielką w załatwianiu interesów, spotkań, rozmów najrozmaitszych. Ubranie, w którem nie chciał się ukazywać damom – istotnie, okurzone nieco w drodze – uderzało wytwornością materyału i zgrabnością kroju. Uderzającym był również dźwięk głosu jego, pełen słodyczy i ciepła sympatycznego, które malowały się także w spojrzeniach i uśmiechach.

Zasiadłszy do stołu, okrył serwetą przód ubrania i z apetytem zajadał zupę, która wybornie udała się Maryannie; przytem opowiadał różne zdarzenia swojej dość długiej podróży w sposób tak zajmujący i często zabawny, że nawet Sabina przestała lękać się człowieka nieznajomego i troszczyć się o wartość podawanych potraw, ale słuchała go z zajęciem i przyjemnością.

Zenon, zupełnie naiwnie i prawie jak dziecko, wybuchał głośnym śmiechem przy każdem trochę dowcipnem słowie brata; ale to w nim było osobliwego, że, chociaż śmiał się szczerze, głośno, oczy jego pozostawały na dnie smutnemi. Nalewał do szklanki i kieliszka gościa piwo i wino, które dziś pośpiesznie z miasteczka był sprowadził, zachęcał go do jedzenia i picia, przychylony ku niemu, poprostu, patrzał mu w oczy.

Na to zajęcie się nim brata szczególne, gorączkowe, Wiktor prawie nie zwracał uwagi; – jadł dużo, pił trochę, opowiadał, śmiał się, patrząc najwięcej na Rozalię i zwracając mowę najczęściej do niej. Ona też głównie podtrzymywała rozmowę z gościem, bo Sabina, zazwyczaj małomówna, wobec człowieka nieznajomego milkła, jak ryba. Zenon był zbyt wzruszony, aby mógł zdobyć się na porządną rozmowę; Pawełek, obecny dziś przy stole, był zaciekawiony, ale też i zmieszany; dzieci naturalnie, milczały, z oczyma wlepionemi, jak w tęczę, w świeżo poznanego stryja.

Rozalia była spokojna i pewna siebie; zadawała gościowi pytania, które zręcznie podsycały jego werwę, odpowiadała mu w sposób swobodny i zajmujący, w częstowaniu go poprawiała niezręczności, popełniane przez zalęknioną siostrę i wzruszonego szwagra. W sukni czarnej, ale odświętnej, z kruczemi włosami, uczesanymi w sposób prosty i zarazem malowniczy, z kibicią kształtną i regularnymi rysami twarzy, była pięknością kobiecą przekwitającą, lecz jeszcze ponętną. Wiktor przypatrywał się jej nieznacznie, ale z zajęciem; poczem przenosił wzrok na bratową, na brata, i w oczach jego przebiegał wyraz zdziwienia, albo filuterności.

Rozmowa krążyła dokoła podróży, którą Wiktor Hornicz odbył i miał odbyć, a także dokoła podróżowania w ogólności. Rozalia była dziś pogodną i uprzejmą dla wszystkich, z wyjątkiem Pawełka, z którym nie przywitała się przed obiadem, udając, że go nie spostrzega. W połowie obiadu dopiero błysnęła ku niemu spojrzeniem ironicznem i z równie ironicznym śmiechem rzekła do gościa:

– Mamy tu pomiędzy sobą kogoś, kto także wybiera się w podróż po złote runo!

Wiktor spojrzał na chłopaka, który zarumienił się jak piwonia i spuścił oczy z uczuciem przykrości widocznem. Nie mówił jeszcze wcale z pryncypałem i dobroczyńcą o zamiarach swoich, i to publiczne wydobycie ich na jaw wprowadziło go w położenie kłopotliwe. Zenon Hornicz zrozumiał to natychmiast i pomimo urazy, którą czuł do wychowańca, żal mu się go zrobiło. Poco go tak zawstydzać? Taka rozmowa, jaką on z nim mieć będzie, odbyć się powinna na cztery oczy. Dla wydobycia więc Pawełka z położenia niemiłego, zaczął Zenon prędko i długo opowiadać bratu o Górkiewiczu, o naturze i korzyściach posady, którą otrzymał i dla której te strony opuszcza, o jego zamiłowaniu w agronomii7 i gospodarstwie szerokiem, które skłania go do wyjazdu silniej jeszcze, aniżeli interes pieniężny.

Rozalia potakiwała słowom szwagra. Przyznawała Górkiewiczowi dużo inteligencyi i nauki. Taki człowiek może wszędzie uczynić wiele dla siebie i dla innych. Wiktor, któremu brat przedstawił był Pawełka jako wychowańca i pomocnika swego, z uprzejmem spojrzeniem na młodzieńca zapytał:

– Czy zamierzona podróż pana zostaje w związku z odjazdem p. Górkiewicza?

Zamiast zapytanego Rozalia odpowiedziała:

– A tak, pan Paweł jedzie także robić fortunę! Od dwóch miesięcy miał ten zamiar, a szwagier mój i my dowiedzieliśmy się o nim dopiero wczoraj i ze strony. Ale to nic dziwnego, bo po pierwsze, niema na świecie karesu, któryby nie poszedł w kąt dla interesu…

– Pani wybornie przerabia przysłowia! – zaśmiał się Wiktor.

Ona zaś dokończyła:

– A powtóre, gdzie konie kują, tam i żaby nogi podstawiać muszą!

Mówiła to swobodnie, wesoło, tak, jak gdyby nie przechodziło jej przez myśl dotknąć kogokolwiek temi słowami. Pawełek przecież miał minę człowieka, rozciąganego na torturach; Zenon Hornicz oburzył się za niego i rzekł z powagą:

– Co do żab i koni, to nie można nigdy twierdzić napewno, kto jest koniem, a kto żabą. Co zaś do tajemnicy, czynionej przed nami, pochodziła ona tylko z wahań i namysłów – przyszłego podróżnika.

Przy ostatnich wyrazach z żartobliwością przyjacielską mrugnął ku Pawełkowi, który wlepiał w niego oczy zdziwione i zachwycone. Wiktor zwrócił się ku młodzieńcowi z poufałością przyjacielską i czyniącą wrażenie sympatyczne.

– Ależ winszuję panu przedsiębiorczości i energii! Bardzo dobrze, bardzo pomyślnie, że zdarzyła się panu posada korzystna i sposobność pracowania pod przewodnictwem człowieka tak przedsiębiorczego i energicznego, jakim, o ile tu słyszę, musi być p. Górkiewicz. Przedewszystkiem przedsiębiorczość i energia! Trzeba zawczasu budować sobie przyszłość!

– Ależ – wtrącił Zenon – budowanie przyszłości nie zależy tylko od mniej lub więcej korzystnej posady i znacznych dochodów!

– A od czegóż więcej zależy? – zapytał Wiktor.

Zenon z niejakiem zadziwieniem w głosie odpowiedział:

– Przecież człowiek młody ma przed sobą przyszłość podwójną: materyalną i moralną.

Wiktor zaśmiał się i śpiesznie potwierdził:

– Ależ tak, to się rozumie, o tem przecież nie trzeba wspominać! Piąte: Nie zabijaj! szóste: Nie kradnij!

Zenon przerwał śpiesznie:

– To elementarne! Naturalnie, że moralności kodeksowej wspominać nawet nie trzeba. Ale po za jej granicami jest pole obowiązków i cnót bardzo szerokie.

Wiktor popatrzył przez chwilę na brata, zastanowił się i odpowiedział:

– A jest, rzeczywiście jest, nie wiem, czy takie szerokie, jak ty mówisz, ale jest. Tylko, że siostry miłosierdzia i inne tam owieczki Boże już po niem chodzą. I niech sobie zdrowe chodzą! Dla nas zaś, kozłów światowych, przedsiębiorczość, praktyczność, energia – przedewszystkiem! Naturalnie, że rozbijać po drogach, ani kraść, ani weksli fałszować nie należy, bo za to można dostać się na tym świecie do kozy, a na tamtym, jak księża powiadają, do piekła, jeszcze gorszej, niż koza, instytucyi…

Kończył mówić, śmiejąc się, potem spoważniał.

– A propos8 kozy, czy słyszeliście państwo o sławnym skandalu finansowym9 i wynikłym z niego procesie, który zdarzył się w dniach ostatnich?

 

Ponieważ zaś mieszkańcy Zapolanki nic o tych rzeczach nie słyszeli i tylko trochę znali je z gazet, opowiedział je obszernie i ze szczegółami. Był to jeden ze szwindlów finansowych na skalę ogromną, z ostatnim aktem, odegranym przed kratkami sądowemi.

– A widzisz, Wiktorku, do czego doprowadzają czasem przedsiębiorczość i energia, praktykowane z wyłączeniem tych cnót, po których polu chodzą siostry miłosierdzia i inne owieczki Boże!

Wiktor spojrzał na mówiącego oczyma zdziwionemi.

– A cóż to ma jedno do drugiego? Że tam kilku łotrów bank okradło, ja nie miałbym prawa zbierać sobie majątku sposobami uczciwemi?

– Masz je niezaprzeczenie; tylko że bardzo jest trudno napełnić szkatułę, nie opróżniwszy serca.

Wiktor słuchał uważnie; ale rozśmieszyły go słowa brata.

– Co? co? – zawołał, śmiejąc się – ależ całkiem przeciwnie! Tylko wtedy, gdy się ma pełną szkatułę, można sobie napełniać serce… różnemi dobremi rzeczami.

– Nie wiem, o jakich dobrych rzeczach mówisz – ze zmieszaniem wtrącił Zenon.

– Wszelkiego rodzaju, mój drogi, o wszelkiego rodzaju dobrych rzeczach: rozrywkach, przyjemnościach, wesołości, a szczególniej o najlepszej ze wszystkich, którą jest miłość. Tylko mając szkatułę pełną, można pozwalać sobie na te wszystkie zbytki, zwłaszcza na ostatni, który we wszelkich znaczeniach i pojęciach był zawsze i będzie najdroższym!…

Mówiąc o miłości, rzucił spojrzenie na Rozalię, która żartobliwie zauważyła:

– Szwagier mój jest wogóle nieprzyjacielem zbytków wszelkich…

Wiktor obrócił się do brata i w twarz mu popatrzał.

– Co? Ty nieprzyjacielem zbytków? Ex-artysta? Nie wierzę! A co wyrabiałeś w Monachium, a? pamiętasz? Ale o tem teraz mówić nie wolno.

Filuternie spojrzał na Sabinę, która zmieszała się ogromnie. Zenon trochę spochmurniał, ale, usiłując dostroić się do tonu brata, żartobliwie odpowiedział:

– Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. To są dawne historye, a od lat już wielu…

– Od lat już wielu zostałeś trapistą!10 cha, cha, cha!

Śmiejąc się, objął ramieniem szyję brata i ucałował go w oba policzki. Przytem mówił:

– O, ty mój kochany trapisto!

Obiad był już skończony, ale Sabina, jak zwykle bywało z nią przy gościach, zapomniała o daniu znaku do wstania od stołu. Miała głowę tak napełnioną tem, co gość zjadł, je i jeść będzie, a rozmowa nieco gwarniejsza tak mąciła jej myśli, – że we wszelkich wypadkach podobnych byłaby do wieczora przesiadywała przy stole, gdyby w dawaniu owego znaku nie wyręczała jej Rozalia. Wyręczyła też i teraz ze znakiem porozumienia, rzuconym ku siostrze, wstając z krzesła.

W bawialni dość obszernej, z nizkim sufitem i sprzętami staroświeckiemi, Wiktor chwycił wpół przebiegającą obok niego Anielkę i żartobliwie zaczął pytać ją o nauki i zabawy, przyczem przypatrywał się nieznacznie szczegółom powierzchowności podlotka, który odziedziczył po matce twarzyczkę okrągłą, białą i różową.

– Pójdźmy przejść się, Wiktorze – zaproponował Zenon – wyobrażam sobie, jak musisz być niecierpliwym zobaczenia ziemi i nieba w Zapolance. Po osiemnastu latach…

I owszem, i owszem! – chętnie zgodził się gość, ale natychmiast zwrócił się ku paniom:

– Wszakże panie nie zechcą odmówić nam towarzystwa swego?

Mówił w liczbie mnogiej, ale patrzał tylko na Rozalię. Sabina uczyniła ruch niespokojny i zaszeptała coś o braku czasu i potrzebie pozostania w domu. Rozalia zaś odpowiedziała z uśmiechem:

– Nie chciałybyśmy przeszkadzać obecnością swoją pierwszej rozmowie poufnej braci, po tak długiem niewidzeniu.

– Ależ, mój Boże! – zawołał gość – cóżbyśmy takiego mieli sobie do powiedzenia, czegoby świat cały słyszeć nie mógł! Nie jesteśmy przecież parą kochanków. Prawda, kochany mój trapisto?

Znowu uścisnął Zenona i obu dłońmi poklepał go po ramionach. Rozalia przecież odmówiła stanowczo wzięcia udziału w przechadzce, i bracia wyszli we dwóch do ogrodu.

Ten ogród był dziełem, uciechą i dumą Zenona. Pragnął go przedewszystkiem pokazać bratu. Były tam aleje stare, pełne wspomnień ze wspólnego ich dzieciństwa, ale zarośla malownicze, trawniki piękne, sad owocowy, bardzo rodzajny, w tej porze roku najpiękniejszemi będą dla Wiktora niespodziankami, które sprawią mu pewno przyjemność wielką; bo każdemu przecież miło być musi ujrzeć miejsce rodzinne tak starannie utrzymywane, przyozdabiane, wzbogacane. Milczał i oczyma rozpromienionemi wypatrywał na twarzy brata objawu pierwszych wzruszeń i zadziwień. O kilkadziesiąt kroków od ganku Wiktor zwrócił się ku niemu i rzekł półgłosem:

– Ta twoja szwagierka, choć nie pierwszej młodości, jest jeszcze bardzo interesującą. Musiała być kapitalnie piękną, a i teraz jeszcze, oho! dyabełki w oczach siedzą! Przytem jest bardzo przyjemna w rozmowie… Cóż ty na to?

Uśmiechnął się filuternie, patrząc bratu w oczy. Dla Zenona takie rozpoczęcie rozmowy było niespodziewanem; bąknął więc tylko:

– Tak, to prawda, Rozalia była piękną i w rozmowie jest dość przyjemną.

– Cóż tak obojętnie o tem mówisz? No, przyznaj się, że żyjąc z taką kobietą pod jednym dachem, od rana do wieczora, na wsi… niepodobna, aby tam czegoś… tak niby… nie było pomiędzy wami!

Zenon stanął jak wryty, z oczyma szeroko otwartemi. Po chwili osłupienia przemówił:

– Co? pomiędzy mną a Rozalią? Ależ to siostra mojej żony!…

– No, tak, tak, zapewne, – uśmiechał się wciąż Wiktor – ale na świecie bywają różne rzeczy. Zdarzają się i takie… czy tylko takie! Myślałem, że jesteś dawnym Zeńkiem, pełnym fantazyi i trochę szalonym.

Zenon ochłonął już ze zdumienia i spokojnie mówić zaczął:

– Życie jest doskonałym lekarzem od fantazyi i szałów. Ale i w tych czasach, o których wspominasz, jakkolwiek szalony, nie miałem pociągu do rzeczy szpetnych fizycznie czy moralnie… To zaś, co przypuszczałeś, byłoby ze wszech względów ogromnie szpetnem…

– Zapewne, zapewne, – potwierdził Wiktor – ale bywają pokusy, którym niekiedy człowiek najuczciwszy oprzeć się nie może…

– Mogę cię upewnić, że w tym wypadku nie doświadczałem nawet pokus żadnych. Rozalia nie jest ulubionym moim typem kobiecym…

Starał się mówić tonem żartobliwym, ale z przykrością niewymowną myślał:

– O czem-że to my rozmawiamy!

Wiktora zaś ta rozmowa interesowała.

– Nie jest twoim ulubionym typem – powtórzył. – A jakiż ty masz typ ulubiony? Aha, blondynki! Twoja żona jest blondynką! Bardzo miła osoba; tylko że wygląda na flegmatyczkę. Musi mieć temperament ogromnie limfatyczny. Te blondynki to tak: albo ogień, albo woda. Jednak przypominam sobie, że ten twój ideał monachijski, za którym tak szalałeś, i który cię tak haniebnie wystrychnął na dudka, był brunetką ognistą. Prawda? co?

– Już nie pamiętam – odrzekł Zenon zcicha, bo z przykrością coraz dolegliwszą myślał: „O czem-że to rozmawiamy!” Stanął i szerokim gestem ukazując bratu przestrzeń otaczającą, rzekł:

– Spójrz, Wiktorze. Popatrz trochę na dzieło rąk moich!

Stare aleje i klomby z krzewów ozdobne, malownicze, trawnikami i ścieżkami otoczone, przeszli już i minęli. Na Wiktorze nie sprawiły one wrażenia żadnego. Możeby sprawiły, gdyby na nie patrzał, ale rozmawiając, żartując, zaglądając wesoło w twarz brata, nie patrzał. Teraz znajdowali się w środku ogrodu owocowego, zajmującego spory kawał gruntu. Mnóstwo tam było drzew, z których nie zdjęto jeszcze owoców zimowych, których gałęzie gięły się pod ciężarem jabłek, czerwonych jak rubiny, grusz złotawych, śliw fioletowych. Zenon rozpromieniony uciechą serdeczną mówił:

– Od otrzymania twego listu marzyłem o chwili, w której ci to pokażę. Drobna rzecz, ale taka moja! Pamiętasz, jakie tu było zestarzenie i zdziczenie przed osiemnastu laty? Biedny ojciec nie miał już w ostatnich latach energii, ani ochoty do pielęgnowania ziemi. Ziemię zaś, mój drogi, trzeba nietylko uprawiać, ale i pielęgnować, jak matkę, aby nie podupadła na siłach, i jak dziecko, aby w nie wzrastała, a jeżeli chcesz, nawet jak siostrę, aby stawała się coraz piękniejszą. Bo ziemię, mój drogi, można uczynić nietylko urodzajną, ale także piękną, i może być ona nietylko żywicielką, ale i pocieszycielką. Widzisz ten duży kawał ziemi, zarosły suszyzną i chwastami? Był on nietylko bezużytecznym, ale brzydkim, smutnym. Teraz co? Wszystko tu siałem i sadziłem sam, z pomocą tylko niedorosłych robotników, bo na większą ich ilość i na ogrodnika nie miałem pieniędzy. Nie znałem się też na ogrodnictwie: musiałem się go wyuczyć! Zaczytywałem się w książkach ogrodniczych, zasięgałem rad kilku sąsiadów doświadczonych. No, i zrobiłem, mam. Popatrz tylko. Z jednej strony przynosi to korzyść znaczną, a z drugiej, ile tu barw, linii, półświateł, półtonów! To obraz wymalowany przeze mnie, zamiast na płótnie, na łonie ziemi, która wydała mnie na świat. Jak mogę, tak wywdzięczam się jej za życie…

Mówiąc to wszystko, ulegał metamorfozie11 stopniowej. Wyprostował plecy, zmarszczki zniknęły mu z twarzy prawie zupełnie, oczy rozbłysły entuzyazmem12 młodzieńczym. Wiktor przypatrywał się pięknemu ogrodowi, a gdy Zenon umilkł, rzekł:

– Tak, tak, bardzo piękny sad owocowy. Ile przynosi?

Zenon wymienił summę dość znaczną i uszczęśliwiony, wsunął rękę pod ramię brata.

– Ale nie zauważyłeś moich gaików i malutkich dywanów kwiatowych. Choć to już późno, ale są jeszcze piękne, w tej porze roku może jeszcze piękniejsze niż latem. Cudne są te nasze jesienie! Chodź, zobacz, jakie mam pyszne sumaki. Sadziłem je razem z wierzbami srebrnemi, i teraz to tworzy efekt szczególny: na tle krwistem, potoki roztopionego srebra!

Drogami, krzyżującemi się pośród drzew owocowych, prowadził brata do części ogrodu, otaczającej dom, na którą przedtem nie zwrócił on był uwagi. Wiktor szedł chętnie i mówił wesoło:

– Zawsze byłeś i pozostałeś poetą. Mówisz o ogrodzie, jak o kochance. Ale nie dziwię się wcale. Praca swoja każdemu miła. Ja mam teraz przed sobą taką, do której się aż palę. Wyobraź sobie, że idzie o zmianę systemu w całej ogromnej gałęzi fabrykacyi państwowej. Czy znasz się choć trochę na mechanizmie gorzelnianym? Nie? to posłuchaj. Zaraz wytłumaczę ci, o co chodzi.

Zaczął tłumaczyć. Mówił o przeznaczeniu i konstrukcyi różnych maszyn i aparatów mechanicznych, o naturze kruszców, z których bywają sporządzane, o sposobach, sile, stopniach siły, któremi działają na powierzone im materye różne działacze natury: woda, para, cieplik, tarcie i t. p. Był to cały wykład mechaniki, z mnóstwem komentarzy13 zaczerpniętych z fizyki, chemii, mineralogii. Mówiąc o tem wszystkiem, Wiktor Hornicz stał się człowiekiem poważnym, i nietylko poważnym, ale nawet pełnym wiedzy i zapału. Posiadał znajomość ogromną przedmiotu, o którym mówił, i nie mniejsze w nim zamiłowanie. Mówił z łatwością wielką i tak nieustannie, że byłoby niepodobna wtrącić mu w mowę choćby jedno słowo. Ale Zenon nie myślał przerywać mu mowy żadnem słowem, bo w tym potoku słów i obrazów technicznych14 większości nie rozumiał, a inne, choć zrozumiałe, nie wiązały się mu w umyśle w żaden sens jasny. Naturalnie, mechaniki nie studyował nigdy i miał o niej wyobrażenie zaledwie elementarne. Raz pomyślał: „Jaki on dziwny! Przecież musi wiedzieć, że nikt nie może bez długiego przygotowania rozumieć takich rzeczy, ani o nich rozmawiać!” Ale Wiktor nie zwracał uwagi najmniejszej na rozpaczliwą niekompetencyą15 słuchacza. Z przyjemnością człowieka, który wpadł na ulubiony sobie temat, mówił i mówił o systemach fabrykacyi gorzelnianych, takich, jakie były, są, będą i być powinny w najróżniejszych krajach europejskich. Mówiąc, trzymał brata pod rękę i chodził z nim po alejach starych, pełnych wspomnień wspólnego ich dzieciństwa, dokoła klombów, będących rozkoszą i dumą ich twórcy, o niczem wcale nie wspominając i na nic nie patrząc. Zenona to chodzenie bezmyślne z alei w aleję, ze ścieżki na ścieżkę, i to słuchanie o rzeczach prawie niezrozumiałych zaczęło nużyć i nudzić. Poraz pierwszy przerwał mowę bratu:

 

– Usiądźmy. Możesz mówić, a ja mogę słuchać zarówno dobrze, jak chodząc.

Naturalnie chodzili tylko dlatego, aby obejrzeć razem piękny ogród, skoro go zaś nie oglądali… Przytem ławka, na którą Zenon zaprosił brata, stała w miejscu tak pełnem wdzięku i malowniczości, że chyba już teraz Wiktor je zauważy i przestanie mówić o swoich maszynach. Rosły tam właśnie owe sławne sumaki czerwone i wierzby srebrne, kwitły na trawniku wielkie krzaki floksów liliowych i śnieżnych; przez otwór, umyślnie uczyniony pomiędzy drzewami, widać było szlak łąki za ogrodem, cały w złocie zachodzącego słońca. Spojrzenie Wiktora wypadkiem padło na ten kawałek łąki.

– A! – zawołał – toż to ta sam16 łąka, po której ty i ja, małymi chłopcami, hasaliśmy boso po rosie. Ale tylko w lecie można było to robić. Na wiosnę i w jesieni była bardzo błotnistą. Jak teraz wybornie można osuszać błota choćby największe! Czy wiesz, jakiemi sposobami osuszono blizko połowę błot poleskich?

Jak przedtem o fabrykacyi gorzelnianej, tak teraz opowiadać zaczął o osuszaniu gruntów mokrych, przyczem rolę ogromną odgrywała hydraulika17, będąca właśnie najulubieńszym przedmiotem jego studyów. Przed kilku laty dokonał był w tej dziedzinie pewnego odkrycia, pozwalającego na używanie jakiejś kombinacyi działań, przedtem poczytywanej za niemożliwą. Opowiedział teraz bratu o odkryciu ze szczegółami najdrobniejszymi, a Zenon, w połowie tylko rzecz rozumiejąc, słuchał go przecież z oczyma rozbłysłemi od zajęcia i radości. Powodzenie brata i chwała, którą się okrył, cieszyły go ogromnie. Wkońcu rzekł zcicha:

– Tak, to prawda! cóż znaczy praca moja, mała, mrówcza, wobec tych, których ty dokonywasz! Dla mnie jednak jest to jedyną pociechą, gdy pomyślę…

Wiktor przerwał mu z ożywieniem wielkiem:

– Naturalnie, mój drogi! Żyjemy w epoce wielkiej nauki i wielkiego przemysłu…

Zaczął mówić wiele i bardzo rozumnie o tem, jak nauka wspiera i rozszerza przemysł, a przemysł ułatwia i przyozdabia życie ludzkie, odkrywając coraz nowe źródła zarobków, wygód i użycia wszechstronnego.

Zmrok opuszczać się zaczął na sumaki i wierzby, na trawniki, floksy i szlak łąki za ogrodem, gdy nadbiegła Anielka i cała w rumieńcach, drżącym głosikiem oznajmiła, że: „Mama prosi na herbatę”.

Przy stole wyelegantowanym, zastawionym, ozdobionym kwiatami, Rozalia rzekła do gościa:

– Zenon musiał chwalić się przed panem swoim ogrodem. Jest on rzeczywiście dziełem rąk jego, dziełem, które się dobrze udało.

– Tak, tak, – potwierdził gość – śliczny ogród, tylko że ja wogóle nie posiadam daru zachwycania się… zieleniną!

– Pracując tak wiele i nad rzeczami tak ważnemi, nie miał pan pewnie czasu przypatrywać się naturze – grzecznie zauważyła Rozalia.

Gość zaprzeczył.

– Ej, nie, owszem, bywałem nieraz na wsi i za granicą w miejscowościach sławnych z piękności. Ale jakoś nie mam już tego zmysłu. Wzgórek, trawka i źródełko: oto dla mnie i cała natura. Większe, mniejsze, ale zawsze to samo: wzgórek, trawka i źródełko…

– Czy i morze wydaje ci się źródełkiem? – zapytał Zenon.

– Nudne! – zawołał Wiktor – ach, mój kochany, jaka to nudna rzecz to morze! Bywałem nieraz nad jego brzegami, pływałem po niem. Powiadam ci, że gdyby na parowcach nie było z kim grać w winta i czasem nie istniały anioły, w postaci dam ładnych i miłych, możnaby umrzeć z nudy. W dekoracyach teatralnych robi to wrażenie duże, ale w przyrodzie – woda, woda i woda! Co jest prawdziwie pięknem i zdumiewającem, to telegrafy podmorskie…

– Że są zdumiewające, na to zgoda – z trochą zniecierpliwienia przerwał Zenon – że bardzo pożyteczne, to także niezawodne, ale aby telegrafy jakiekolwiek mogły być pięknymi…

– Są nietylko piękne, lecz wprost cudowne! – zawołał Wiktor. – Nauka i przemysł dokonały w tym dziale cudu prawdziwego…

Zwróciwszy się do pań, zaczął wykładać im sposób urządzenia telegrafów podmorskich płynnie, obszernie i dość dostępnie. Na twarzy Sabiny, która prawie nic z mowy jego nie rozumiała, malował się jednak podziw nad mądrością szwagra; Rozalia słuchała z zajęciem, rozumiała wiele, choć nie wszystko, i była coraz widoczniej zachwycona gościem. Zenon nie promieniał już z uciechy i nie patrzył bratu w oczy, tak jak przy obiedzie, niemniej widać było, że cieszy się jego obecnością, uczonością, wesołością i tylko czasem markotniał, spuszczał powieki, i widać było, że odbiegał myślą od telegrafów podmorskich.

7agronomia – nauka gospodarstwa rolnego. [przypis autorski]
8A propos – co się tyczy. [przypis autorski]
9skandal finansowy – pieniężny, – finanse – dochody, skarb, stan majątku. [przypis autorski]
10trapista – zakonnik bardzo surowej reguły, nakazującej milczenie, pracę i umartwienie. [przypis autorski]
11ulegał metamorfozie – przemianie. [przypis autorski]
12entuzjazm – zapał. [przypis autorski]
13komentarz – objaśnienie. [przypis autorski]
14obrazów technicznych – specyalnych. [przypis autorski]
15niekompetencja – nieznajomość rzeczy. [przypis autorski]
16sama. [przypis redakcyjny]
17hydraulika – nauka o zastosowaniu siły wody i jej ruchu. [przypis autorski]

Inne książki tego autora