Za darmo

Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VIII

W kilka tygodni potem wczesnym rankiem sposobili się wszyscy mieszkańcy Solbakken, by iść do kościoła. Był to dzień konfirmacji. Tego roku wypadł nieco wcześniej niż zazwyczaj. Przy takich okazjach zamykano szczelnie domy, gdyż wszyscy chcieli być w kościele. Nie zamierzano jechać, bo było pogodnie, a chociaż wczesnym rankiem dął zimny wiatr, dzień zapowiadał się piękny, słoneczny.

Droga wiła się w zakrętach po dolinie i wiodła tuż pod Granlien, koło którego skręcała w prawo. O dobry kwadrans dalej stał kościół. Żniwa pokończono. Wszędzie widniały sterty i półkopki, bydło także wróciło z hal i pasło się teraz po łąkach i miedzach pokrytych długą, świeżą trawą. W miejscach piaszczystych i na jałowiznach przeświecała szara barwa kamieni i ziemi. Wokoło roztaczały się wielobarwne lasy. Brzozy miały już chorobliwie szarawe liście, jawory i klony błyszczały żółtawo, jarzębina z liśćmi na poły już zasuszonymi przyciągała wzrok piękną czerwienią swych jagód. Przez kilka dni padał deszcz, toteż krzewy przydrożne, zwykle zakurzone, były teraz czyste, wymyte i lśniące.

Ściany skalne przybrały wygląd ponury i groźnie patrzyły w dolinę. Jesień ogołociła je z przystroju liści i krzaków i obnażyła ich surowe oblicza. Potoki górskie wezbrały. Gdy w lecie czasem tylko objawiały swe istnienie, teraz szumiały wesoło i dążyły spienione ku dolinie. Potok granlieński toczył swe nurty z większą powagą, zwłaszcza w miejscu, gdzie pozostawił za sobą skały, które nie chciały mu dalej towarzyszyć.

Torbjörn, jego rodzice, rodzeństwo i wszyscy domownicy wyszli właśnie z domu i skierowali się w stronę kościoła. Torbjörn odzyskał zupełnie siły i mógł dzielnie pomagać ojcu w pracy. Byli ciągle ze sobą i nie rozłączali się ni na chwilę.

– Zdaje mi się – rzekł ojciec – że tuż za nami idą wszyscy mieszkańcy Solbakken.

Torbjörn obejrzał się, a matka powiedziała:

– Tak, to pewnie oni… ale nie widzę dobrze… tak, to oni…

Od tej chwili nie wiadomo, czy Granlienowie zaczęli iść sporzej, czy Solbakkenowie zwolnili kroku, dosyć, że odległość dzieląca ich wzrastała ciągle i po krótkim czasie ledwo się mogli wzajem dostrzec w dolinie.

Cała droga roiła się od ludzi… Szli, jechali konno lub na wozach. Konie, czasu jesieni dobrze żywione i nienawykłe do liczniejszego towarzystwa, były niespokojne i brykały, co utrudniało, ale zarazem i urozmaicało jazdę.

Im bliżej kościoła, tym większy hałas czyniły konie. Każdy nowo przybyły witał inne rżeniem, a one odpowiadały podobnie, szarpały tręzle i stawały dęba. Wszystkie psy całej doliny w ciągu ubiegłego tygodnia siedziały samotne po domach, naszczekując i warcząc na siebie oraz wzywając się do walki. Teraz, dzięki spotkaniu pod kościołem, mogły się rzucić do zaciętego boju parami lub całymi gromadami i to na szerokiej arenie pól.

Ludzie stali spokojnie pod domami i wzdłuż muru kościelnego, rozmawiali półgłosem, spozierając na siebie tylko ukradkiem. Droga pod murem nie była zbyt szeroka, a domy przeciwległe przytykały do siebie. Kobiety stały z reguły pod murem, a mężczyźni naprzeciw nich tuż pod domami. Dopiero postawszy tak dobrą chwilę, uważali za stosowne zbliżyć się ku sobie. Nawet dobrym znajomym, gdy ujrzeli się z pewnej odległości, etykieta chłopska nie zezwalała powitać się od razu. Musieli poczekać na sposobny moment. Jeśli nowo przybyły stanął tak blisko znajomego, że w żaden sposób nie mógł uniknąć pozdrowienia, natenczas witał się z nim tylko boczkiem, zaledwie kilku słowy i szedł w swoją stronę.

Z przybyciem Granlienów uczyniło się jeszcze ciszej niż było przedtem. Sämund nie miał wielu znajomych, przeto przeszedł szybko wzdłuż szeregu. Ingeborga z córką zatrzymały się zaraz przy pierwszych kobietach. Zdarzało się, że gdy był czas iść do kościoła, mężczyźni musieli szukać swych kobiet.

Wtem nadjechały trzy wozy, nie zatrzymując się prędzej, aż konie wpadły w tłum.

Sämund i Torbjörn, których omal nie przejechano, spojrzeli równocześnie na przybyłych. W pierwszym wozie siedział Knut Nordhaug i jakiś staruszek, w drugim jego siostra ze swoim mężem, w trzecim zaś służba folwarczna.

Ojciec i syn spojrzeli po sobie. Sämund ani drgnął, Torbjörn zbladł. Odwróciwszy głowy, ujrzeli Solbakkenów, którzy stali bardzo blisko i witali się z Ingeborgą i Ingrid. Ale wozy rozdzieliły ich, rozmowa się urwała, wszyscy patrzyli za odjeżdżającymi i dopiero po długiej chwili wszystko wróciło do porządku. Wodząc tu i ówdzie oczyma, by tymczasem znaleźć dalszy wątek, Solbakkenowie spostrzegli Sämunda i Torbjörna stojących teraz w pobliżu. Guttorm przyjętym obyczajem odwrócił głowę, ale jego żona wlepiła oczy w Torbjörna, by widzieć czy patrzy na Synnöwe.

Synnöwe, dostrzegłszy go, zwróciła się do Ingrid i ścisnęła ją za rękę, mimo że już przedtem się powitały. Nagle obie strony zauważyły, że służba ich i znajomi patrzą na to, co czynią, przeto Guttorm zbliżył się do Sämunda i odwracając twarz, powiedział:

– Witam cię!

– I ja także! – odrzekł Sämund.

Potem Sämund zwrócił się do żony Guttorma i rzekł do niej również:

– Witam!

– Dziękuję… – odpowiedziała krótko, nie podnosząc oczu.

Torbjörn, idąc za przykładem ojca, składał podobne pozdrowienia.

Sämund stanął z kolei przed Synnöwe i na nią pierwszą spojrzał. I ona patrzyła na niego tak ciekawie, że zapomniała nawet odpowiedzieć na pozdrowienie. Teraz zbliżył się do niej Torbjörn.

Nie powiedział nic i ona nic nie powiedziała, podali sobie ręce bez uścisku. Żadne nie śmiało podnieść oczu, stali jakby przykuci do ziemi.

– Będziemy mieli piękną pogodę! – zauważyła Karen Solbakken i spojrzała bystro na młodych.

– Owszem! – odrzekł Sämund. – Ten wiatr rozpędził chmury.

– Korzystne to dla zboża, które jeszcze leży w kopach i musi wyschnąć! – powiedziała Ingeborga Granlien, gładząc surdut męża, jak gdyby ocierała pył.

– Bóg nie odmówił nam tego roku pięknej pogody, ale nie wiadomo, czy wszystko da się sucho zwieźć pod dach! – zauważyła Karen Solbakken, spozierając na Torbjörna i Synnöwe, którzy nie ruszyli się dotąd z miejsca.

– To zależy od liczby robotników! – odparł Sämund i stanął tak, że zasłonił jej widok na dwoje młodych. – Zawsze byłem tego zdania, że byłoby dużo lepiej, gdyby kilku właścicieli połączyło w jedno swe siły!

– Ale przecież każdy z nich chce dla siebie przede wszystkim wykorzystać pogodę! – odparła Karen i przesunęła się cokolwiek w bok.

– To prawda! – przyświadczyła Ingeborga i stanęła przy mężu w ten sposób, że znowu zasłoniła młodych przed oczyma Karen. – To prawda – powtórzyła – ale w Solbakken zboże dochodzi o całe dwa tygodnie wcześniej i tak bywa w różnych miejscach.

– A więc – rzekł Guttorm powoli, z naciskiem – moglibyśmy sobie wzajemnie pomagać! – Karen spojrzała nań, a on dodał: – Niestety, często człowiek natrafia na przeszkody!

– O tak! – odrzekł Sämund. – Przeszkód nie braknie temu, kto ich szuka! – Mimo woli usta złożyły mu się do uśmiechu.

– To prawda! – przyświadczył Guttorm.

Ale jego żona przerwała mu nagle:

– Siła ludzka nie sięga daleko. Wszystko w ręku Boga!

– Przecież – zauważył Sämund – Bóg nie może mieć nic przeciwko temu, byśmy sobie wzajem pomagali przy żniwach w Solbakken i Granlien?

– O nie! – zawołał Guttorm. – Ręczę, że nic przeciw temu nie ma! – Tu spojrzał surowo na swą połowicę.

Skierowała ona zaraz rozmowę na inne tory.

– Jakże dużo ludzi przybyło dziś do kościoła! To bardzo miło patrzeć na pełny dom boży!

Nikt nie miał jakoś ochoty podejmować tego tematu, przeto Guttorm sam odpowiedział:

– Wydaje mi się, że wiara i nabożność się wzmaga. Za moich młodych lat bywało mniej ludzi po kościołach!

– Tak – przyznał Sämund. – Ale i ludzi coraz to więcej przybywa na świecie!

– Jest pomiędzy nimi – podjęła Karen – dużo takich, co przychodzą jeno dla zwyczaju i z nawyku.

– Zapewne młodzi – odparła Ingeborga.

– Młodzi radzi się spotkać! – odpalił Sämund.

Karen po raz drugi zmieniła temat:

– Czy wiecie, że nasz pastor ogląda się za inną parafią?

– To szkoda! – zawołała Ingeborga. – Chrzcił on i konfirmował wszystkie moje dzieci!

– A chciałabyś może – dodał mąż – by im dawał śluby?

– Dziwi mnie – zauważyła Karen, spojrzawszy na zegar kościelny – że dotąd nie zaczęło się nabożeństwo!

– O tak! – odrzekł z uśmiechem Sämund. – Tu przed kościołem zrobiło się dziwnie gorąco.

– Chodź, Synnöwe! – zawołała Karen córkę. – Wejdziemy do środka!

Synnöwe rozmawiająca z Torbjörnem drgnęła na głos matki.

– Czy nie lepiej poczekać, aż zadzwonią? – zdumiała się Ingrid i spojrzała z ukosa na Synnöwe.

– O tak! – potwierdziła Ingeborga. – Wejdziemy razem!

Synnöwe nie wiedziała, co mówić. Sämund zwrócił się do niej.

– Czekaj! – rzekł. – Niedługo ci zadzwonią!

Synnöwe zaczerwieniła się, matka rzuciła jej surowe spojrzenie, ale Sämund uśmiechnął się do niej.

– Wszystko się stanie, jak Bóg zechce! Wszak słyszeliśmy to przed chwilą! – powiedział Sämund i nie chcąc oponować dłużej, postąpił ku kościołowi.

U wnijścia był wielki ścisk, a gdy się lepiej rozejrzeli, okazało się, że kościół jest jeszcze zamknięty. W chwili gdy rozpytywali o powód, otwarto drzwi i wszyscy weszli do wnętrza. Ale niektórzy zaraz zawrócili, przeto porozdzielano osoby stojące razem.

Pod samą ścianą stało dwoje ludzi, rozmawiając ze sobą. Jeden miał zwichrzone włosy i perkaty nos. Był to Knut Nordhaug. Spostrzegłszy Granlienów, przestał mówić i zmieszał się nieco, ale nie ruszył się z miejsca.

Sämund musiał go minąć pierwszy i spojrzał nań ostro. Ale Knut nie spuścił oczu, mimo że mu mina zrzedła. Po Sämundzie szła Synnöwe. Ujrzawszy nagle Knuta, zbladła. Spuściła oczy i uczyniła ruch, jakby chciała uciekać. Zaledwie postąpił o krok, uczuł utkwione w siebie cztery pary oczu: Guttorma, Ingeborgi, Ingrid i Torbjörna. Chciał usunąć się w bok, ale ludzie cisnęli się, więc nie mógł tego zrobić. Stali wszyscy na kamiennej posadzce, Synnöwe na progu kruchty, gdzie składano zazwyczaj ciupagi przed nabożeństwem, a nieco w głębi przy niej Sämund. Wszyscy tedy stali wyżej niż tłum, byli widzialni dla innych i mogli wszystko objąć wzrokiem.

 

Synnöwe, zapominając o całym świecie, wpatrzona była w Torbjörna, który to czuł i stał jak skamieniały. Knut zrozumiał, że coś uczynić wypada i wyciągnął rękę. Torbjörn również wyciągnął swoją, ale nie sięgnął ręki Knuta.

– Dziękuję za… – zaczął Knut, ale spostrzegłszy, że pozdrowienie to nie jest wcale na miejscu, cofnął się.

Torbjörn spojrzał na Synnöwe, a widząc jej bladość, uczynił krok naprzód, chwycił mocno dłoń Knuta i powiedział głośno, tak że wszyscy słyszeli:

– Witam cię, Knucie! Dobrze, że możemy się pogodzić. To, co się stało, stało się z woli bożej!

Knut wydał głos podobny do łyknięcia i otworzył kilka razy usta, by coś powiedzieć, lecz mu się to nie udało. Torbjörn, nie mając już nic do powiedzenia, stał i czekał. Ale gdy Knut mocował się ze słowami, wypadła Torbjörnowi z ręki książka do nabożeństwa. Knut pochylił się bez namysłu, podniósł i podał mu.

– Dziękuję! – powiedział Torbjörn, który również się schylił. Spojrzał na Knuta, ale widząc, że spuścił oczy, ruszył naprzód, aby go nie upokarzać dłużej.

Inni oddalili się również i zajęli miejsca. Gdy Torbjörn po chwili spojrzał ku ławce kobiet, dostrzegł nie tylko wzrok matki i jej serdeczny uśmiech, ale, co więcej, zauważył, że Karen Solbakken czeka wyraźnie, na to, by na nią popatrzył. Gdy to uczynił, wpadł w niezmierne zdumienie, bo oto Karen kiwnęła mu przyjaźnie głową aż trzy razy. Otworzył oczy szeroko, a ona chcąc go upewnić, że to jego dotyczy, znowu skinęła mu trzy razy głową i to jeszcze uprzejmiej.

W tej chwili posłyszał głos Sämunda, który mu szepnął do ucha:

– Byłem pewny, że tak uczynisz!

Wstępna modlitwa została odmówiona, odśpiewano psalm, a konfirmanci ustawili się w szeregach. W tej chwili Sämund szepnął znowu synowi:

– Ale Knutowi trudno się będzie poprawić, przeto pamiętaj, że z Granlien do Nordhaug dla ciebie daleka droga!

Uroczystość konfirmacji rozpoczęła się. Pastor wystąpił naprzód, dzieci zanuciły pieśń konfirmacyjną. Pełne, dźwięczne tony pieśni porwały wszystkich, zwłaszcza starszych, którzy tak daleko zaszli na drodze życia, że zapomnieli już dnia swojej konfirmacji.

Jeszcze większe wrażenie uczyniła przemowa pastora, starego pastora, który od kilkudziesięciu lat co roku dokonywał tego obrzędu, wiodąc pokolenia drogą cnoty i bojaźni bożej.

Torbjörn, któremu niedawno groziła śmierć, wzruszył się, słysząc ślubowanie dzieci, i złożył również przyrzeczenie poprawy życia.

Ani razu nie spojrzał ku ławce kobiet, dopiero po skończonym nabożeństwie zbliżył się do Ingrid i coś jej szepnął do ucha. Potem przecisnął się szybko przez tłum i znikł. Mówili ludzie, że miast iść drogą, poszedł polami ku lesistym wzgórzom, ale nikt nie był pewny, czy tak było w istocie.

Sämund szukał go, ale dał spokój, przekonawszy się, że Ingrid również znikła. Potem obejrzał się za Solbakkenami, którzy ze swej strony rozpytywali wszystkich sąsiadów, czy któryś z nich nie wie, gdzie się podziała Synnöwe. Z konieczności musieli rodzice, każda para z osobna, udać się do domu.

Tymczasem Synnöwe i Ingrid wyprzedziły ich znacznie.

– Żałuję, żem poszła – powiedziała Synnöwe.

– Cóż w tym może być złego! – odparła Ingrid. – Wszakże ojciec wie o wszystkim!

– Tak! – zauważyła Synnöwe. – Ale w każdym razie nie mój ojciec!

– Któż wie, czy także nie twój! – zaśmiała się Ingrid i nie poruszano już tego tematu.

– Zdaje mi się, że tu miałyśmy zaczekać! – rzekła Ingrid, kiedy znalazły się na skręcie drogi pośród gęstego lasu.

– On musi bardzo nadłożyć drogi! – zauważyła Synnöwe.

– Już jestem – ozwał się Torbjörn, wychodząc spoza dużego skalnego załomu.

Ułożył sobie dokładnie w głowie, co ma mówić, a była to sprawa niemała. Dzisiaj, jak mniemał, pójdzie to łatwiej niż kiedy indziej. Wszakże ojciec był po jego stronie, widział to wyraźnie w kościele. Najoczywiściej życzył sobie tego. Przez całe lato Torbjörn marzył o tej rozmowie z Synnöwe. Tak, niezawodnie, jeśli kiedy, to właśnie dzisiaj zdobędzie się na odwagę.

– Chodźmy ścieżką przez las! – powiedział. – To najbliższa droga do domu!

Dziewczęta nic nie odrzekły, ale usłuchały go.

Torbjörn miał niezłomne postanowienie rozpoczęcia rozmowy, ale nie chciał zaczynać od razu. „Aż nie wyjdziemy na wzgórze”, myślał. Potem chciał przystąpić do rzeczy, gdy miną bagno leśne. Ale dawno byli na wzgórzu i minęli bagno, a on milczał. Postanowił zaczekać, aż się znajdą głębiej w lesie.

Ingrid zauważyła, że sprawa postępuje zbyt opieszale, przeto szła coraz to wolniej, zostawała w tyle i w końcu znikła im z oczu. Synnöwe nie zwróciła jakoś na to uwagi, że nie ma przyjaciółki. Przystawała co kilka kroków i schylała się po jagodę.

„Dziwnie by to było, gdybym się nie zdobył na gadanie!” – pomyślał Torbjörn i zaczął zaraz:

– Piękna dzisiaj pogoda!

– Prawda! – odparła Synnöwe.

Znów uszli kawałek drogi, a ona zbierała wciąż jagody.

– Bardzo się cieszę, żeś się zgodziła na tę przechadzkę! – powiedział.

Szła w milczeniu.

– Mieliśmy tego roku długie lato…

Znowu nic nie odrzekła.

„Z tego nic! – pomyślał. – Póki idziemy, trudno mówić!” – i dodał głośno:

– Może zaczekamy tutaj na Ingrid?

– Zaczekajmy! – zgodziła się Synnöwe, przystając.

W miejscu tym nie było jagód, po które by się mogła schylać, spostrzegł to dobrze. Mimo to pochyliła się, zerwała długie, cienkie źdźbło i zaczęła z wielką uwagą nawlekać nań jagody.

– Przypomniał mi się dzisiaj w kościele żywo ów dzień, kiedyśmy razem odbywali naszą konfirmację.

– O, pamiętam to doskonale! – powiedziała.

– Od tego czasu zmieniło się wiele! – zauważył, a gdy milczała, dodał: – Przeważnie wszystko poszło inaczej, niżeśmy pragnęli!

Synnöwe pochyliwszy głowę wciąż nawlekała jagody na źdźbło.

Zaszedł z boku, by spojrzeć jej w oczy, ale przeczuwając ten zamiar, odwróciła szybko głowę w drugą stronę.

Zaczął się bać, że do niczego nie doprowadzi i powiedział:

– Synnöwe! Miałaś mi coś powiedzieć!

Spojrzała nań i roześmiała się.

– Ja? Cóż bym ja miała ci powiedzieć?

Czuł, że powraca mu odwaga. Chciał ją objąć ramieniem, ale w chwili, kiedy się zbliżył, zląkł się i odezwał się trwożnie:

– Wszakże Ingrid mówiła z tobą?

– Mówiła! – odrzekła Synnöwe.

– Więc masz mi coś do powiedzenia!

Milczała.

– Powiedz! – prosił i zbliżył się.

– Lepiej ty powiedz! – rzekła i odwróciła twarz.

– Dobrze! – chciał chwycić jej ręce, ale zajęła się znowu gorliwie nawlekaniem jagód.

– Straszna to rzecz, że ty mnie tak onieśmielasz!

Zdawało mu się, że się uśmiechnęła, i znowu nie wiedział, co mówić dalej.

– Ostatecznie – wykrzyknął głośno, chociaż niepewnym głosem – powiedz, coś zrobiła z ową kartką?

Odwróciła się odeń w milczeniu. Przystąpił, otoczył ją ramieniem i poprosił szeptem:

– Powiedz!

– Spaliłam ją!

Pochwycił ją szybko, odwrócił jej twarz ku sobie, ale widząc, że się zaraz rozpłacze, puścił ją.

„To dziwne – pomyślał – że jej tak łzy na zawołanie przychodzą!”

Stali chwilę obok siebie. Nagle spytała Synnöwe:

– Czemu napisałeś tę kartkę?

– Ingrid ci mówiła! – odparł.

– To było z twej strony okrucieństwo!

– Ojciec kazał.

– Mimo to…

– Myślał, że zostanę kaleką na całe życie. „Odtąd”, powiedział, Ja będę na ciebie pracował!”

Ingrid ukazała się w dali. Ruszyli tedy z miejsca.

– Nigdy cię bardziej nie kochałem, jak wówczas, gdym cię uważał za straconą!

– Najlepiej się człowiek poznaje, kiedy jest sam! – odparła.

– Tak! Wówczas poznajemy, kto ma nad nami największą władzę! – powiedział poważnie, głośno i kroczył śmiało obok niej.

Już nie zbierała jagód.

– Może chcesz jagód? – spytała, podając mu dłoń.

Chwycił tę dłoń pełną jagód i powiedział drżącym głosem:

– A więc niech będzie, jak być miało przed napisaniem tej kartki.

– Niech będzie… – odparła szeptem i odwróciła się od niego.

Szli znów obok siebie, nic nie mówiąc i dziwne, że póki milczała, nie miał odwagi dotknąć jej ani wyrzec słowa. Ale czuł się niezmiernie lekki, wesoły, a nawet odczuwał zawrót głowy. Drżały mu przed oczyma przedmioty, a kiedy dostali się na wzniesienie, skąd można było objąć wzrokiem całe Solbakken, wydało mu się, że spędził tam całe życie… Ciągnęło go tam jak do własnej ojcowizny.

„Pójdę tam z nią razem!” – pomyślał, a odwaga jego wzrastała, im dłużej patrzył na Solbakken. Postanowienie jego wzmacniało się z każdym krokiem.

„Ojciec mi pomoże – myślał. – Dłużej nie wytrzymam! Muszę tam iść, muszę!” – Szedł coraz raźniej, a wszystko wokoło wydało mu się światłością i szczęściem.

Tak! To się musi stać dzisiaj! Szkoda każdej godziny! Uczuł się tak silny, że nie wiedział, jak wyładować nadmiar tej mocy.

– Uciekasz ode mnie? – zawołała nagle Synnöwe, nie mogąc dotrzymać mu kroku.

Zwrócił się ku niej zawstydzony i zbliżał się z wyciągniętymi rękami myśląc: „Uniosę ją w górę!”.

Ale gdy był blisko, nie zrobił tego.

– Czy idę za prędko? – spytał.

– Tak – odrzekła. – Pędzisz bez zastanowienia!

Znaleźli się na drodze i nagle Ingrid, której nie widzieli wcale, zjawiła się tuż za nimi.

– Teraz nie powinniście iść sami – powiedziała.

Torbjörn drgnął. Rozstanie zaskoczyło go zbyt nagle. I Synnöwe uczuła żal.

– Miałem ci tyle do powiedzenia! – szepnął.

Synnöwe uśmiechnęła się mimo woli.

– No, odłóżmy to do innego razu! – zgodził się, ściskając jej rękę.

Spojrzała nań tak serdecznie, że uczyniło mu się gorąco w sercu i strzeliła mu znowu myśl: „Zaraz pójdę do niej!”. Ale Synnöwe cofnęła delikatnie rękę, zwróciła się do Ingrid, pożegnała się z nią i poszła z wolna do domu. Torbjörn nie udał się za nią.

Szli teraz oboje z siostrą przez las ku domowi.

– Nagadaliście się do syta? – spytała Ingrid.

– Nie… czasu nie stało! – odrzekł i kroczył żwawo, chcąc uniknąć pytań.

– No i cóż? – ozwał się Sämund, spozierając sponad stołu, gdy oboje weszli do pokoju.

Torbjörn nie odpowiedział, tylko zbliżył się do ławy przeciwległej i zdjął kaftan. Ingrid szła za nim uśmiechnięta. Sämund jadł dalej, spoglądając od czasu do czasu z uśmiechem na Torbjörna, który wydawał się bardzo zajęty.

– Chodź jeść! – powiedział ojciec. – Zupa stygnie!

– Dziękuję! Nie jestem głodny! – odrzekł Torbjörn i siadł przy stole.

– Tak? – zdziwił się Sämund i jadł dalej. Po chwili zauważył: – Uciekliście z kościoła jak oparzeni!

– Musieliśmy z kimś pomówić – rzekł Torbjörn.

– No… i pomówiliście?

– Nie… tak, trochę!

– Trochę?… – powtórzył Sämund, jedząc. Skończył, wstał, podszedł do okna i przez chwilę wyglądał. Potem obrócił się i powiedział:

– Słuchaj, chłopcze! Pójdziemy w pole zobaczyć, jak tam wygląda!

Torbjörn zerwał się natychmiast.

– No… ale ubierz się przecież! – powiedział ojciec. Torbjörn sięgnął po stary kaftan wiszący nad jego siedzeniem na ścianie.

– Widzisz przecież, że ja mam na sobie nowy kaftan!

Torbjörn ubrał się również w nowy kaftan i wyszli. Ojciec przodem, syn za nim. Poszli drogą ku dolinie.

– Czy nie lepiej zacząć od owsa? – spytał Torbjörn.

– Nie, zaczniemy od pszenicy! – zawyrokował Sämund.

Po chwili ujrzeli wóz posuwający się z wolna.

– To ktoś z Nordhaug! – zauważył Sämund.

– Nowożeńcy! – dodał Torbjörn.

Wóz stanął zrównawszy się z nimi.

– To dumna sztuka ta Marit! – szepnął Sämund, patrząc na kobietę siedzącą na wozie. Miała na głowie chustkę, drugą na ramionach. Spoglądała spokojnie, a na twarzy jej nie było widać najlżejszego zmieszania. Mąż jej za to był blady, przygnębiony. Rysy jego były jeszcze bardziej łagodne niż zwykle, jak to bywa u ludzi, których nęka jakaś tajona troska.

– Oglądacie zbiory? – spytała.

– Tak! – odparł Sämund.

– Dobrze wypadły tego roku.

– O, tak! Mogło być gorzej. Późno wracacie z kościoła!

– Było dużo znajomych… musieliśmy się pożegnać.

– Jak to? Czy wyjeżdżacie?

– Ja wyjeżdżam… – rzekł nowożeniec.

– Daleko?

– O… dosyć!

– Dokądże to?

– Do Ameryki.

– Do Ameryki? – wykrzyknęli obaj. – Dopiero co po ślubie…

Młody człowiek uśmiechnął się.

 

– Zda się, że będę musiał tu pozostać czas jakiś ze względu na nogę, powiedział lis wpadłszy w samotrzask!

Marit spojrzała na męża, potem na Sämunda i Torbjörna, lekki rumieniec przebiegł jej twarz, która nawet nie drgnęła.

– Żona pewnie też jedzie? – rzekł Sämund.

– Nie… zostaje.

– W Ameryce łatwo dojść do czegoś… – zaczął Torbjörn, czując, że nie należy przerywać w tym miejscu rozmowy.

– Pewnie… – potwierdził nowożeniec.

– Ale Nordhaug to wspaniała posiadłość… – zauważył Sämund.

– Za dużo tam ludzi… – odrzekł tamten i popatrzył na żonę. – Jeden zawadza drugiemu – dodał.

– Ano, to szczęśliwej drogi! – powiedział Sämund i podał mu rękę. – Niech ci Bóg da to, czego pragniesz!

Torbjörn spojrzał bystro na dawnego kolegę szkolnego i powiedział:

– Nim pojedziesz, chciałbym z tobą pomówić!

– Bardzo to miło móc z kimś poczciwie pogadać! – odrzekł, kreśląc biczyskiem jakieś znaki na dnie powózki.

– Wpadnij do nas! – ozwała się Marit.

Obaj spojrzeli na nią zdumieni. Nie przypuszczali, że może przemawiać tak miło.

Wóz ruszył w dalszą drogę. Nie spieszno im było, lekka chmurka kurzu otaczała ich powózkę. W blasku słońca jej jedwabna chustka kontrastowała jaskrawo z jego ciemnym ubraniem. Za chwilę zniknęli za pagórkiem.

Ojciec i syn szli długo w milczeniu.

– Zdaje mi się, że on nie wróci tak prędko – ozwał się Torbjörn.

– Tak będzie zapewne najlepiej! – odparł Sämund. – Szczęścia musi szukać na obczyźnie, kto go nie ma w domu.

I znów szli, nic nie mówiąc.

– Minęliśmy łan pszenicy – rzekł Torbjörn.

– To nic! Obejrzymy za powrotem.

Szli dalej, a Torbjörn nie pytał, dokąd idą, gdy minęli granicę Granlien.

Inne książki tego autora