Za darmo

Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

III

Niebawem rozniosły się po całej dolinie głuche wieści, ale nikt nie wiedział, jak jest w istocie. Od czasu konfirmacji Synnöwe nie widziano Torbjörna nigdy w Solbakken. Tylko Ingrid przychodziła tam często i razem z Synnöwe odbywały dalekie spacery po lesie.

– Nie bądź długo na przechadzce! – upominała Synnöwe matka.

– Dobrze! – odpowiadała córka i wracała dopiero późnym wieczorem.

Dwaj konkurenci zgłosili się ponownie.

– Ona musi sama rozstrzygnąć! – mówiła matka, a ojciec był tego samego zdania. Ale gdy wzięto Synnöwe na spytki, dała obu kosza.

– Zjawili się inni, ale nie słyszano, by któryś wrócił z Solbakken z dobrą wieścią.

Pewnego dnia, gdy obie myły kadzie na mleko, spytała matka, czy ma już kogoś upatrzonego.

Synnöwe, zaskoczona tym pytaniem, zaczerwieniła się jak wiśnia.

– Czy przyrzekłaś komu swą rękę? – badała matka, wpatrując się bystro w córkę.

– Nie! – odrzuciła Synnöwe szybko.

Kwestii tej nie poruszano od tej pory.

Była najlepszą partią w całej okolicy, toteż śledzono ją spojrzeniami, gdy szła na nabożeństwo lub wracała z kościoła. Bywała tylko tam. Rodzice jej należeli do sekty Haugego, przeto córka nie uczęszczała na zabawy, tańce i nie brała udziału w innych rozrywkach.

Torbjörn siadywał w kościele w ławce naprzeciwko ławki Synnöwe, ale o ile wiedziano, nie rozmawiali ze sobą nigdy. Wszyscy jednak domyślali się, że istnieje pomiędzy nimi jakiś stosunek sercowy, ponieważ zaś nie obcowali ze sobą tak jak inni zakochani, przeto rozpowiadano sobie różności. Torbjörna nie lubiano ogólnie. Wiedział o tym i ta świadomość czyniła go jeszcze opryskliwszym, ile razy spotykał się z innymi młodymi parobczakami na weselach lub przy tańcu. Zdarzały się wtedy często bijatyki. Ale był mocny, toteż powoli zmniejszała się liczba przeciwników i nikt nie miał ochoty poznać jego pięści. Torbjörn nie ścierpiałby żadnej przeszkody na swej drodze.

– Jesteś teraz dorosły! – powiedział mu raz ojciec. – Żyj na swoją rękę, pamiętaj tylko, że moja pięść silniejsza może od twojej.

Minęły jesień i zima, zbliżała się wiosna, a dotąd ludzie nie wiedzieli nic pewnego. Szeroką falą rozeszły się wieści o niezliczonych koszach danych przez Synnöwe, toteż zostawiono ją w spokoju i konkurenci przestali napływać. Ingrid nie rozłączała się z nią. Obie miały udać się tego roku na hale, bo Guttorm Solbakken zakupił część hal granlieńskich. Miano niebawem wyganiać bydło, a tymczasem Torbjörn pracował w górach, przysposabiając koliby3 lub naprawiając zagrody.

Pewnego pogodnego wieczora, skończywszy robotę, usiadł pod drzewem i puścił wodze myślom. Dumał o tym i owym, a zwłaszcza co ludzie gadali w dolinie. Poczuł znużenie, położył się tedy we wrzosy, założywszy ręce pod głowę i patrzył w szafirową kopułę nieba sklepioną nad drzewami. Konary liściastych drzew chwiały się falistym ruchem, a sosny, świerki i modrzewie rysowały się na tle nieba w fantastycznych kształtach. Odsłaniało się ono, gdy wiatr rozchylał gałęzie. Wszystko było w ruchu i to nadało myślom Torbjörna swoisty ton.

Biała brzoza uśmiechała się do jodły, a sosna patrzyła z przekorą i kłuła ostrymi szpilkami na wszystkie strony. Była zła, bo w łagodnym klimacie tych okolic coraz to więcej rozwijało się dolinowych niedołęgów, które wznosiły swe bujne korony pod sam nos władczyni gór.

– Coście robiły w zimie, pytam… – burczała i chwiała czarnymi gałęźmi. Od kilku tygodni panował ogromny upał i wielkie krople żywicy jak pot ściekały z jej pnia.

– To coś okropnego! – mruczała. – Tak wysoko na północy jeszcze musi zawadzać to tałatajstwo!

Opodal stała potężna sosna oszroniała od starości i spoglądała na cały las z góry. Długimi, opuszczonymi gałęźmi mogła wygodnie chwycić za czub swawolny klon, który drżał na samą tę myśl. Ludzie obcinali tej sośnie gałęzie coraz to wyżej, więc mając tego dość, wystrzeliła w górę tak, że jodły przeraziły się i jedna z nich spytała, czy pamięta o burzach zimowych.

– Czy pamiętam o burzach? – wrzasnęła i za pomocą wiatru dała takiego klapsa biednej jodle, że ta straciła zupełnie równowagę. A sosna była potężna, wparła w ziemię tak ogromne stopy, że w odległości sześciu łokci od pnia sterczały z gruntu i były jeszcze grubsze od najgrubszego miejsca w pniu wierzby, która opowiadała o tym pewnego wieczora chmielowi, obejmującemu ją miłośnie ramionami. Brodata olbrzymka wiedziała o swej mocy i wysyłając w powietrze jeden konar po drugim, szyderczo mówiła do ludzi:

– Teraz mnie obcinajcie, jeśli chcecie!

– Nie! Tobie już nic nie zrobią! – powiedział orzeł, zniżył łaskawie swój lot, zwinął skrzydła i zaczął czyścić szpony z nikczemnej krwi jagnięcej. – Trzeba będzie powiedzieć mej żonie królowej, by się tu osiedliła! Ma ona właśnie znieść kilka jaj!… – dodał jakby zawstydzony i spojrzał na swe nagie nogi. Nasunęło mu się widać wspomnienie owych pierwszych dni wiosny, kiedy wszystko co żyje traci rozum pod wpływem promieni słońca. Po chwili jednak podniósł głowę i spojrzał spod nastroszonych piórami brwi ku czarnym skalnym iglicom, gdzie może krąży znudzona, osłabła i chora z powodu owych jaj królowa żona. Wzbił się w powietrze i za chwilę ujrzała sosna parę królewską zawieszoną wysoko w błękicie ponad skałami. Rozmawiali zapewne o swych sprawach domowych. Uczuła mimo wszystko pewien niepokój. Była dumna, a nic by tak nie schlebiało jej dumie jak to, by mogła kołysać w swej koronie królewską parę. Orły zwróciły lot w jej stronę i szybowały prosto ku niej. Widocznie sprawa została rozstrzygnięta, gdyż nie mówiąc ni słowa oboje zaczęli znosić gałęzie. Sosna napuszyła się jeszcze bardziej i w samej rzeczy nikt jej w tym nie mógł przeszkadzać!

W całym lesie powstał szum. Poleciały wieści o wysokim honorze, jaki spotkał sosnę mocarkę.

Opodal stała mała, powabna brzoza i przeglądała się w gładkiej tafli jeziorka, oddana marzeniom o miłości maleńkiego srebnoszarego dzwońca, który w południe sypiał zazwyczaj w jej gałęziach. Otaczała go wonią swych pąków, zatrzymywała na lepkich listkach komary i różne małe owady, by je mógł wygodnie schwytać, co więcej, czując, że upał się wzmaga, zbudowała mu w swej koronie cienistą altankę. Dzwoniec, widząc tyle dowodów przywiązania, zdecydował się zamieszkać tu na całe łato. Naraz orzeł osiedlił się na sośnie i biedny dzwoniec musiał uciekać. Cóż za strapienie! Dzwoniec wydzwonił jej cichutko pieśń pożegnania… Cichutko, by orzeł nie usłyszał, i odleciał.

Nie lepiej działo się kilku wrzaskliwym wróblom w krzaku dzikiego tureckiego bzu. Wiodły tam żywot tak grzeszny, że kos, mieszkający w pobliskiej osice, nie mogąc spać, wymyślał im od ostatnich. Poważny zaś kwiczoł zamieszkały w sąsiedztwie śmiał się z tej złości tak, że o mało nie spadł z gałęzi na ziemię. Wtem ptaki spostrzegły orła na sośnie! I wróble, i kos, i szpak, słowem wszystko, co mogło latać, uciekło co prędzej na łeb na szyję, i to cichaczem, pod gałęźmi drzew. Odlatujący kos przysiągł uroczyście, że póki życia nie osiedli się w sąsiedztwie wróblej hołoty.

Opustoszał więc las wokoło i zesmutniał, mimo że słońce świeciło tak pięknie. Tylko sosna radowała się, ale cóż to była za radość. Lękliwie uginały się przed jej gałęźmi wszystkie drzewa, ile razy zawiał wiatr z północy. Jej olbrzymie konary biły w powietrze nie mogąc dosięgnąć nikogo, a orzeł krążył wokoło jej korony, skupiony, mądry, nie robiąc sobie nic z wichury, jakby to był jeno przyjemny powiew unoszący w górę aromat lasu. Cała rodzina sosen była teraz w najlepszym humorze. Żadna sosna nie pomyślała, że tego roku ani jeden ptaszek nie uwije na niej swego gniazdka.

– Z drogi, hołoto! – wołały. – My jesteśmy członkami rodziny odznaczonej przez króla.

– O czym dumasz? – spytała nagle Ingrid, ukazując się wśród gęstwy. Stała, trzymając rozchylone gałęzie. Torbjörn podniósł się z ziemi.

– Tyle rzeczy chodzi człowiekowi po głowie! – odparł i spojrzał wyzywająco ku szczytom drzew. – Ludzie coś za dużo o mnie plotkują! – dodał, otrzepując swoją kurtkę z igliwia.

– Cóż cię obchodzi ludzkie gadanie?

– No, sam nie wiem. Zresztą nigdy dotąd nie gadali nic poza tym, co sam już przedtem postanowiłem… choćby nie przyszło nawet do wykonania.

– Źle mówisz!

– Może źle, ale to prawda.

Usiadła w trawie, on stanął przy niej i zapatrzył się w dal.

– Mogę łatwo stać się takim, jak chcą ludzie, niech mi przeto dadzą spokój!

– Byłaby to jednak twoja własna wina!

– Możliwe! Ale ludzie też są winni, jeśli człowiek staje się zły! Powiadam: chcę mieć raz święty spokój! – wrzasnął i spojrzał ku orlemu gniazdu.

– Co ci się stało, Torbjörnie? – spytała.

Obrócił się ku niej i roześmiał się.

– Uspokój się! – powiedział. – Tyle rzeczy przychodzi człowiekowi do głowy! Czy widziałaś się dziś z Synnöwe?

– Tak, już przybyła na hale.

– Dzisiaj?

– Tak.

– Z bydłem z Solbakken?

– Tak!

– Tra la la!

– Jutro my wypędzamy bydło! – powiedziała, chcąc zwrócić uwagę brata w inną stronę.

– Pomogę wypędzać! – rzekł Torbjörn.

– Ojciec pomoże, chce iść na hale.

– Tak? – powiedział i zamilkł.

– Pytał dzisiaj o ciebie! – ozwała się Ingrid.

– Doprawdy? – rzekł. Wziął gałąź i zaczął ją skrobać nożykiem.

– Powinien byś więcej rozmawiać z ojcem! – ozwała się znowu. – Ojcu przykro, żeś taki małomówny!

– Możliwe! – zauważył.

– Często o tobie mówi, gdy cię nie ma.

– Ale nie odzywa się do mnie, gdy jestem.

 

– To twoja wina.

– Może być…

– Nie mów tak. Sam dobrze wiesz, co ci zarzuca.

– Cóż takiego?

– Wszystko jedno. Ty wiesz i ja wiem… Otóż zarzuca ci, że gospodarujesz za dużo na własną rękę, a tego on nie może ścierpieć.

– Chciałby mi związać ręce?

– Zwłaszcza wówczas, kiedy bijesz!

– Czy mam pozwolić ludziom, by gadali, co chcą?

– To nie! Ale mógłbyś im trochę zejść z drogi. Ojciec czynił to zawsze i widzisz, jak go wszyscy szanują.

– Może nie dręczyli go tak jak mnie?

Ingrid milczała przez chwilę, potem obejrzała się i rzekła:

– Nie zda się na nic mówić o tym! Ale jeśli wiesz, że spotkasz wrogów, to lepiej nie idź tam, gdzie są.

– Nie! Właśnie tam być muszę! Nie darmo jestem Torbjörn Granlien.

Oskrobał całą gałąź z kory, teraz przeciął ją na dwoje. Ingrid spojrzała nań, a potem rzekła z wahaniem:

– Czy pójdziesz w niedzielę do Nordhaugów?

– Pójdę.

Zaległo milczenie. Potem Ingrid, nie patrząc nań, powiedziała:

– Czy wiesz, że Knut Nordhaug przyjechał na wesele siostry?

– Wiem.

Teraz spojrzała nań surowo.

– Torbjörn, Torbjörn! – zawołała z wyrzutem.

– Czy wolno mu teraz bardziej niż przedtem stawać między mną a… innymi?

– On nie staje… przynajmniej nie więcej niż ci… inni chcą tego!

– Nikt nie może wiedzieć, czego chcą inni!

– Ty to wiesz dobrze!

– Ona sama przynajmniej nie powiedziała!

– O, jakże możesz tak mówić? – zawołała Ingrid, popatrzyła nań z niechęcią, wstała i obejrzała się wokoło.

On rzucił kawałki gałęzi, zatknął nożyk za pas i zwrócił się ku niej.

– Słuchaj! Czasem czuję zniechęcenie do tego wszystkiego! Ludzie obmawiają i ją, i może dlatego, że nic nie dzieje się jawnie. A z drugiej strony, ja nie bywam nawet w Solbakken, bo ona mówi, że rodzice nie mogą na mnie patrzeć. Nie mogę do niej chodzić jak inni chłopcy do swoich dziewcząt… bo ona jest… święta! Tak się ma rzecz cała!

– Torbjörn! – zawołała.

Ale on ciągnął dalej:

– Ojciec nie chce wstawić się za mną ani jednym słowem. „Jeśli na nią zasłużysz, to będzie twoja”, powiada! Plotki, czyste plotki z jednej strony, a z drugiej za tę całą mękę nic… dosłownie… nic. Ja nie wiem nawet, czy ona…

Szybkim ruchem położyła Ingrid rękę na jego ustach i rozejrzała się niespokojnie wokoło. W tej chwili rozchyliły się gałęzie i ukazała się smukła postać. Była to Synnöwe.

– Dobry wieczór! – powiedziała.

Ingrid spojrzała na Torbjörna, jakby chciała powiedzieć: „A widzisz…”.

A on patrzył na nią, jakby jej wyrzucał: „Czemuś mi to zrobiła!”.

Żadne z nich nie zwróciło oczu na Synnöwe.

– Spocznę chwilę przy was! – powiedziała Synnöwe. – Tyle się dziś nabiegałam!

Usiadła. Torbjörn odwrócił głowę, jakby chciał zobaczyć czy tam, gdzie siada, jest sucho i wygodnie. Ingrid spoglądała z góry ku Granlien i nagle wykrzyknęła:

– Jezus, Maria! Krasula zerwała się ze sznura i wlazła prosto w koniczynę!… Ach, i druga też! To coś strasznego. Ostatni czas wypędzać bydło na hale.

I zbiegła ze wzgórza ku zagrodzie, nie żegnając się nawet. Synnöwe wstała niezwłocznie.

– Odchodzisz? – spytał Torbjörn.

– Tak! – rzekła i stanęła.

– Może zaczekasz chwilkę? – spytał, nie patrząc na nią.

– Kiedy indziej! – szepnęła.

– A kiedyż to nastąpi?

Spojrzała nań i on teraz patrzył na nią, ale długo trwało, zanim zaczęli mówić.

– Siądź sobie! – poprosił z zakłopotaniem.

– Nie mogę! – odrzekła.

Czuł, że wzbiera w nim ból, ale nagle ona uczyniła coś, czego się nie spodziewał.

Przystąpiła doń, spojrzała mu prosto w oczy i spytała:

– Czy się na mnie gniewasz?

Przypatrzył jej się uważnie i spostrzegł, że płakała.

– Nie! – odparł i wyciągnął dłoń.

Ale oczy jej napełniły się łzami, przeto nic nie widziała.

Po jakimś czasie cofnął rękę.

– Słyszałaś wszystko?

– Tak! – odparła i uśmiechnęła się, ale jej oczy były jeszcze bardziej napełnione łzami niż przedtem.

Nie wiedział, co mówić, przeto wyrwało mu się:

– Byłem może zbyt surowy!

Wyraził się bardzo oględnie. Spuściła oczy i obróciła się bokiem.

– Nie sądź o tym, czego nie znasz! – powiedziała łamiącym się głosem. Było mu nieswojo. Czuł się małym, strofowanym chłopcem, przeto, nie wiedząc, co wymyślić lepszego, rzekł:

– Przebacz mi!

W tej chwili wybuchła płaczem. Nie mógł znieść tego widoku, przystąpił więc blisko, objął ją ramieniem, pochylił się ku niej i spytał:

– Czy lubisz mnie trochę, Synnöwe?

– Tak! – szepnęła, szlochając.

– Ale to ci, widzę, sprawia przykrość!

Załkała jeszcze gwałtowniej i chciała się uwolnić z objęć.

– Synnöwe! – szeptał, przyciągając ją ku sobie. Położyła głowę na jego ramieniu i płakała rzewnie.

– Czekaj, pomówmy trochę! – powiedział, posadził ją na trawie i sam usiadł obok niej.

Otarła łzy i próbowała się uśmiechać, ale się jej nie udawało. Wziął ją za rękę i patrzył w oczy.

– Droga Synnöwe – pytał – powiedz, czemu nie mogę przychodzić do Solbakken?

Milczała.

– Czy nie prosiłaś rodziców?

Nie odzywała się.

– Czemuś tego nie uczyniła? – pytał, przyciągając ją do siebie.

– Nie śmiałam… – powiedziała cicho.

Zachmurzył się i oparł głowę na rękach.

– W takim razie nigdy się chyba tam nie pokażę! – rzekł z goryczą.

Miast odpowiedzi, zaczęła nerwowo wyrywać wrzosy.

– To prawda… – zaczął – że dopuściłem się niejednego, co może nie wypada… Ale myślę, że winnaś sądzić mnie pobłażliwiej!… Nie jestem zły – tu zrobił przerwę – jestem przy tym młody… mam zaledwie dwadzieścia lat…

Plątał się i nie mógł mówić dalej.

Posłyszał jej przyciszony głos:

– Nie mów tak. Nie wiesz, ile… nie chcę o tym nawet Ingrid wspominać…

I znowu zaczęła gorzko płakać. Przytulił ją do siebie.

– Pomów tylko z rodzicami! – rzekł. – Pomów, zobaczysz, wszystko będzie dobrze!

– Wszystko zależy od ciebie! – powiedziała.

– Ode mnie?

Obróciła się ku niemu i zarzuciła mu ręce na szyję.

– Gdybyś mnie kochał, jak ja ciebie… – powiedziała i spojrzała nań serdecznie, i uśmiechnęła się przez łzy.

– Czy ja cię kocham? – szepnął gorąco.

– O, nie chcesz mnie usłuchać! Wiesz dobrze, co by nas połączyło, ale nie chcesz tego uczynić… Powiedz, dlaczego? – Zaczęła mówić żywo. – Boże drogi! Nie wiesz, jak cieszę się na ten dzień, kiedy cię ujrzę w Solbakken! Ale ciągle dowiaduję się o różnych takich rzeczach… o takich, które to czynią niepodobieństwem… I muszę się o tym dowiadywać od własnych rodziców!

Nagle zrozumiał wszystko.

Pojął teraz wyraźnie, że Synnöwe wyczekuje z upragnieniem tej chwili, w której by mogła pokazać się z nim razem, przed rodzicami… To on… on sam… pozbawiają tego!

– Czemuż nie powiedziałaś mi tego nigdy otwarcie?

– Jak to? Mówiłam tyle razy!

– Nie rozumiałem… nie pojąłem tak jak dzisiaj.

Zamyśliła się, a potem powiedziała, układając w drobne fałdy rożek fartuszka:

– Może dlatego, że nie śmiałam…

Na myśl, że może się go bać, uczuł rozrzewnienie i po raz pierwszy w życiu pocałował ją w usta.

Zmieniła się nagle. Przestała płakać, spojrzenie jej stało się niepewne, chciała się uśmiechnąć, patrzyła to w dal przed siebie, to na niego, i milczała. On milczał także, ręce ich spotkały się same, ale nie złączyły się uściskiem. Oboje byli onieśmieleni. Cofnęła rękę, otarła łzy i poprawiła włosy nieco potargane, a on patrzył na nią i myślał sobie:

„Jest bojaźliwsza od innych dziewcząt w całej dolinie i chce, by się z nią inaczej obchodzić! Niechże tak będzie!”

Odprowadził ją aż do samej koliby na hali. Pragnął ją raz jeszcze przytulić do piersi, lecz – o dziwo! – nie śmiał jej dotknąć i wydawało mu się istnym cudem, że mu wolno kroczyć obok niej.

Na pożegnanie powiedział:

– Długo ludzie poczekają, nim będą mogli o mnie powiedzieć coś złego!

W domu zastał ojca noszącego worki zboża ze spichrza do młyna. Sąsiedzi zwozili swe zboże do Granlien i tam je mielono, choćby bowiem wyschły wszystkie potoki górskie, potok płynący przez jego grunta miał zawsze wody pod dostatkiem.

Dużo było tych worków. Niektóre miały średnie rozmiary, ale większość to prawdziwe olbrzymy. Kobiety stały obok nad strumieniem i wyżymały upraną bieliznę. Torbjörn zbliżył się do ojca i chwycił worek.

– Czy mam pomóc? – spytał.

– Dam sobie sam radę! – odrzekł Sämund, zarzucił zręcznie wór na plecy i poszedł raźno ku młynowi.

– Tak dużo tego! – zauważył Torbjörn, pochwycił od razu dwa wory, oparł się o nie plecami, sięgnął przez ramiona, wparł łokcie w boki i podniósł lekko ciężar. W pół drogi spotkał ojca wracającego po nowy wór. Stary rzucił okiem, na syna, ale nie rzekł nic. Gdy Torbjörn wracał ze spichlerza, spotkał ojca dźwigającego na plecach dwa ogromne wory, dużo większe od tych, które on niósł. Został więc pobity. Gdy zetknęli się przed spichrzem, rzekł Sämund:

– Był tu posłaniec z Nordhaug! – Zapraszają cię na wesele w niedzielę!

Ingrid podniosła oczy znad roboty i spojrzała na brata prosząco. To samo uczyniła matka.

– Hm… tak? – odrzekł Torbjörn sucho i pochwycił dwa największe z pozostałych worów.

– Czy pójdziesz? – spytał Sämund ponuro.

– Nie! – odrzucił Torbjörn.

IV

Hale granlieńskie leżały na rozległej wyżynie, z której roztaczał się piękny widok na całą okolicę. Na pierwszym planie widniało Solbakken w gąszczu wielobarwnych drzew. Dalej ukazywały się osiedla okolone pierścieniami lasów. Domy leżące w pośrodku tej zieleni zdawały się ustroniami szczęścia i spokoju, wydartymi przemocą dzikiej przyrodzie.

Wzrok ogarniał z hali czternaście takich gospodarstw. Ale z osiedla Granlien widoczne były jedynie dachy zabudowań i to tylko z samego brzegu hali.

Tam siadywały zazwyczaj dziewczęta i patrzyły na dymy wznoszące się z kominów.

– Matka gotuje obiad! – rzekła Ingrid. – Dziś będzie peklowina z grochem.

– Słyszysz – powiedziała Synnöwe – zwołują mężczyzn. Chciałabym wiedzieć, gdzie dzisiaj pracują.

Obie śledziły smugi dymu, zrazu żwawo i ochoczo wijące się w niebo, potem rozpełzające się w przejaskrawionym słońcem powietrzu i ginące w dali.

Myśli dziewcząt błąkały się również daleko po polach, górach i lasach.

Dziś myślały o osiedlu Nordhaugów. Ślub już się odbył, ale uroczystości weselne miały trwać cały tydzień, toteż od czasu do czasu dochodziły ich uszu strzały i głośne pokrzykiwania.

– Weselą się! – powiedziała Ingrid.

– Nie mam im tego za złe! – odrzekła Synnöwe, zabierając się do swej ręcznej robótki.

– Chciałabym to zobaczyć! – mówiła Ingrid. Siedziała w trawie i spoglądała ku Nordhaug, gdzie ludzie ukazywali się pomiędzy budynkami i znikali znowu wśród drzew. Jedni krążyli około spichrza i stodoły, gdzie stały zapewne obficie zastawione stoły, inni szli parami rozmawiając ze sobą i oddalali się nieraz znacznie od osiedla.

– Nie rozumiem, co cię tam pociąga? – powiedziała Synnöwe.

– Ja sama dobrze nie wiem! – odrzekła Ingrid. – To zapewne taniec!

Synnöwe nic nie odrzekła.

– Czyś nigdy nie tańczyła? – spytała Ingrid.

– Nie!

– Myślisz, że to grzech?

– Nie wiem sama.

Ingrid porzuciła na razie ten temat, bo przypomniała sobie, że haugianie surowo zabraniali tańca, a nie chciała badać, jak dalece Synnöwe dzieli poglądy rodziców pod tym względem. Myśli jej krążyły jednak koło tego, bo po chwili powiedziała:

– Nie widziałam w życiu lepszego tancerza od Torbjörna.

Synnöwe zawahała się, a potem rzekła:

– Tak, słyszałam, że dobrze tańczy!

– Powinna byś go zobaczyć! – zawołała Ingrid i zwróciła się do niej.

– Nie, nie chcę! – zaprotestowała Synnöwe żywo.

Ingrid stropiła się, a Synnöwe pochyliła się nad swą szydełkową robótką i zaczęła liczyć oczka. Ale upuściła pracę na kolana i powiedziała z westchnieniem:

– Dawno nie byłam tak wewnętrznie uradowana jak dzisiaj.

– Czemuż to?

– Bo dzisiaj on nie tańczy w Nordhaug!

Ingrid zamyśliła się.

– Tak! Podobno jest tam mnóstwo dziewcząt, które by chciały z nim tańczyć.

Synnöwe otwarła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale miast tego wzięła się do roboty.

– I on by tam chciał pójść! – ciągnęła dalej Ingrid. – Wiem dobrze!

Ale zaraz uświadomiła sobie, że palnęła głupstwo i spojrzała zawstydzona na zarumienioną, zajętą robotą Synnöwe. Zamyśliła się nad całą rozmową, na klęczkach przysunęła się do przyjaciółki i spojrzała jej prosto w oczy. Klasnęła w dłonie, chcąc zwrócić jej uwagę, ale tamta nie podniosła wzroku. Wówczas Ingrid roześmiała się wesoło.

 

– Założę się, że zataiłaś przede mną coś, co się w tych dniach stało.

– Co powiadasz? – spytała Synnöwe niepewnym głosem.

– Nie gniewasz się, że Torbjörn tańczy?

Nie było odpowiedzi. Ingrid roześmiała się głośno, a potem objęła przyjaciółkę za szyję i szepnęła jej do ucha:

– Jesteś zła, że on tańczy… z innymi, nie z tobą!

– Co za głupstwa pleciesz, Ingrid! – powiedziała Synnöwe, odsunęła ją od siebie i wstała. Ingrid poszła za jej przykładem.

– To prawdziwa szkoda, moja Synnöwe, że ty nie umiesz tańczyć! – zawołała wesoło. – Wielka szkoda! Czekaj, ja cię zaraz nauczę!

Objęła Synnöwe wpół.

– Czego ci się zachciewa? – broniła się tamta.

– Nauczę cię tańczyć, byś się nie smuciła, gdy tańczy z innymi.

Synnöwe musiała się roześmiać, chociaż uczyniła to z przymusem.

– Ktoś może zobaczyć! – powiedziała.

– Niech ci Bóg da zdrowie, chociaż mówisz głupstwa – odparła Ingrid, zaczęła nucić skoczną melodię i obracała w jej takt Synnöwe.

– Nie… nie… nie umiem! – broniła się.

– Głupstwo! Dopiero co mówiłaś, żeś dawno nie była tak uradowana… dalejże, raz… dwa… trzy…

– Nie wiem, jak się to robi?

– Spróbuj tylko, reszta przyjdzie sama!

– Wariatka z ciebie, Ingrid.

– Tak mówił kot do wróbla, który nie chciał czekać, aż znajdzie się w jego łapkach… No – zaczynamy!

– Mam ochotę… ale…

– Wyobraź sobie, że ja jestem Torbjörnem, a ty jego żoną, która nie może znieść, by tańczył z innymi.

– Dajże spokój…

Ingrid śpiewała.

– Ależ… – powtarzała Synnöwe.

Jednak nogi same poczęły skakać.

Był to tak zwany skakany, taniec norweskich górali w takcie trzyćwierciowym.

Ingrid sadziła wielkimi susami przodem, naśladując krok tancerza, Synnöwe drobiła w ślad za nią, z oczyma spuszczonymi ku ziemi.

Ingrid nuciła starą, wesołą, niemającą za grosz sensu przyśpiewkę skakanego o lisie i zającu tańczących na pustkowiu porosłym wrzosami.

– Co za uciecha! Prawda? – krzyknęła, stając zadyszana. Synnöwe śmiała się i oświadczyła, że miałaby większą ochotę na walca.

– Wybornie! – powiedziała Ingrid – nie ma żadnej przeszkody!

Zaczęła jej pokazywać, jak trzeba stawiać kroki, bo walc, jak twierdziła, to taniec bardzo trudny.

– O, uda się! – zaręczyła Synnöwe. – Byle nie zgubić taktu. – Ingrid zarządziła pierwszą próbę, a Synnöwe zaczęła też nucić z początku z cicha, a potem coraz to głośniej.

Nagle Ingrid zatrzymała się, klasnęła w dłonie i krzyknęła zdziwiona:

– Ależ ty tańczysz wyśmienicie!

– Cicho! Nie mów o tym nikomu! – zawołała Synnöwe, objęła Ingrid wpół i walcowała z nią dalej.

– Któż cię tego nauczył?

– Tra la la… tra la la… – nuciła Synnöwe, nie puszczając przyjaciółki. Ingrid wpadła w prawdziwy szał, wirowała, śpiewając.

– Cóż to za piosenka – zdziwiła się nagle Synnöwe i przestała tańczyć.

– Nie wiem, co śpiewam! – odparła Ingrid. – Słyszałam, jak śpiewał to Torbjörn!

– To słowa Benta kryminalisty! Ojciec mi mówił…

– To jego słowa? – zdziwiła się Ingrid i spuściła oczy.

Nagle spostrzegły obie na gościńcu człowieka idącego obok naładowanego wozu.

– Patrz, ktoś jedzie od strony Granlien! – zawołała Ingrid.

– Może to on! – powiedziała Synnöwe.

– Tak, to Torbjörn!

W istocie był to Torbjörn. Jechał z miasta. Droga była daleka, a wóz ciężko naładowany, przeto posuwał się z wolna po pokrytej kurzem drodze. Duży kawał gościńca można było objąć spojrzeniem z wysokości hali. Posłyszawszy z góry wołania, domyślił się zaraz, kto woła, stanął na wozie i pokrzykiwał, aż echo rozdzwoniło się po górach. Z hali odpowiedziały mu dźwięki drewnianego rogu juhasów. Słuchał, a gdy przebrzmiały, wołał znowu. Trwało to dobrą chwilę i Torbjörn rozradował się bardzo. Patrzył ku Solbakken i w pełni słońca wydawało mu się tak piękne jak nigdy dotąd.

Zadumał się tak, że przestał zwracać uwagę na konia, który kroczył wedle własnego upodobania. Nagle zerwał się. Koń dał susa w bok, a ruch ten był tak niespodziany i gwałtowny, że pękł na dwoje jeden z dyszli zaprzęgu. Koń rzucił się galopem i pędził po polach Nordhaugów, przez które wiódł gościniec. Torbjörn ściągnął lejce i zaczęła się teraz walka pomiędzy nim a koniem. Koń chciał rzucić się w galopie ze stromego zbocza, Torbjörn usiłował go zatrzymać. Ściągnął lejce tak silnie, że koń stanął dęba. Torbjörn zeskoczył z wozu i zanim koń zdołał się ponownie rozpędzić, przywiązał lejce do drzewa.

W ten sposób sprawa została na razie zakończona. Ale ładunek wozu ucierpiał niemało, różne przedmioty pospadały, jeden dyszel był złamany, a koń drżał ze strachu. Torbjörn przystąpił doń, chwycił go przy pysku, przemawiał głosem łagodnym, następnie odwrócił go wstecz, tak by się zabezpieczyć od chętki galopowania stromym zboczem, gdyby mu znowu wpadło coś do głowy. Przerażone stworzenie nie mogło ustać w miejscu i Torbjörn musiał biec za koniem w podskokach, kierując go ku gościńcowi. Udało mu się to. Biegnąc mijał pogubione rzeczy. Kilka naczyń stłukło się i ich zawartość przepadła. Do tej pory myślał Torbjörn jeno o niebezpieczeństwie, teraz spostrzegł szkodę i to go rozzłościło. Zrozumiał, że nic z całej jazdy do miasta i złość zaczęła w nim wzbierać. Gdy stanął na drodze, koń spłoszył się ponownie i chciał się uwolnić skokiem w bok. Wówczas gniew Torbjörna wybuchnął z całą siłą. Lewą ręką ścisnął wędzidło, a prawą zaczął zadawać ciosy ciężkim batem, aż koń spienił się i zaczął go bić przednimi kopytami po piersiach. Ale Torbjörn był silny, trzymał konia w oddaleniu od siebie i bił coraz to okrutniej grubszym końcem bata.

Koń rżał i jęczał z bólu, a on bił.

– Nauczę ja cię brykać… kanalio! – wrzeszczał, a piana z pyska biednego konia spadała mu płatami na ręce.

– Popamiętasz to sobie! Nauczę ja cię posłuszeństwa! – wołał.

Obracali się obaj z koniem w kółko. Zwierzę już nie stawiało oporu, drżało jedno od każdego ciosu, uchylało głowę i jęczało na widok wzniesionego w górę bata.

Torbjörn uczuł nagle wstyd i przestał bić.

W tejże chwili ujrzał siedzącego nad rowem człowieka. Wsparty na łokciach człowiek ów gapił się nań i chichotał z uciechy. Torbjörnowi jakaś czarna mgła zasłoniła oczy i trzymając jedną ręką konia, drugą wzniósł bat i rzucił się na owego człowieka.

– Ja cię oduczę śmiechu… drabie! – wrzasnął.

Cios padł, ale nie był celny. Mimo to człowiek krzyknął i stoczył się w rów. Podniósł się na czworaki, obrócił ku Torbjörnowi i zrobił szyderczy grymas. Potem zaśmiał się szatańsko, bezgłośnie, samymi jeno mięśniami twarzy. Torbjörn drgnął, bo poznał tę twarz. Tak… to był Aslak…

Nie wiedział dlaczego, ale poczuł zimny dreszcz na plecach.

– To tyś mi spłoszył konia? – spytał.

– Leżałem tutaj i spałem sobie! – rzekł Aslak, podnosząc się. – Zbudziłeś mnie wrzeszcząc i bijąc bez pamięci biedne zwierzę.

– Wszystkie zwierzęta boją się ciebie! – zawołał Torbjörn i zaczął głaskać konia, z którego ściekał obficie pot.

– Boi się ciebie bardziej niż mnie! – powiedział Aslak, podnosząc się na kolana. – Nigdy nie zmaltretowałem tak konia… nigdy w życiu!

– Nie gadaj tyle! – krzyknął nań Torbjörn, potrząsając batem.

Aslak wylazł z rowu.

– Jak to? Ja za dużo gadam?… Nie… A gdzie ci tak spieszno?… Ha?

Zbliżył się, zataczając mocno, bo był pijany.

– Dziś pewnie nie pojadę dalej! – powiedział Torbjörn wyprzęgając konia.

– A, to naprawdę smutna sprawa! – powiedział Aslak. Zbliżył się i zdjął kapelusz. – Aj u licha – zawołał. – Wyrosłeś, widzę, na pysznego parobka, od kiedyśmy się rozstali.

Włożył ręce w kieszenie i starał się stać prosto, chociaż nogi chwiały się pod nim. Patrzył na wóz i Torbjörna, który z mozołem rozplątywał powikłane sznury i rzemienie zaprzęgu. Torbjörn potrzebował koniecznie pomocy, ale nie mógł się zdecydować, by prosić o nią Aslaka.

Aslak wyglądał strasznie. Odzienie miał uwalane w szlamie rowu i kurzu gościńca, włosy posklejane sterczały spod starego, połamanego, dziurawego melonika. Twarz przypominająca dawniejsze rysy wykrzywiona była ustawicznym szyderczym grymasem, a z oczu pozostały jeno wąskie szparki, tak że patrząc na kogoś, przechylał głowę w tył i otwierał przy tym usta. Rysy twarzy zrobiły się nikłe, a członki sztywne, bo rozpił się na umór. Torbjörn spotykał go od czasu do czasu, ale Aslak udawał, że go nie widzi. W roli przekupnia włóczył się po całej okolicy i zachodził wszędzie, gdzie odbywała się jakaś feta. Tam śpiewał piosenki i opowiadał anegdoty, co czynił zresztą z wielką umiejętnością, oraz pił wódkę, którą go obficie traktowano.

Przyszedł tedy także na wesele u Nordhaugów, ale umknął zeń cichaczem, bo – jak się potem Torbjörn dowiedział, zwyczajem swoim podjudził ludzi na siebie wzajem i zachodziła obawa, że burza spadnie na jego głowę.

– Przywiąż konia do drzewa lub do wozu! – poradził. – I tak sam nie dasz rady! Musisz udać się do Nordhaugów po pomoc.

3koliba – szałas pasterski w górach. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora