Za darmo

Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Torbjörn miał tę samą myśl, ale ją odsuwał od siebie.

– Tam wielkie wesele! – powiedział.

– Dlatego właśnie znajdziesz wszelką pomoc! – przekonywał Aslak.

Torbjörn wahał się. Ale bez pomocy nie mógł ani jechać dalej, ani wracać, więc najlepszą rzeczą było podejść niewielki kawałek do Nordhaugów. Przywiązał tedy konia i ruszył przodem, oglądając się za Aslakiem, który chwiejnym krokiem wlókł się za nim.

– Tam u diaska! – zawołał Aslak szyderczo. – W dobrym towarzystwie powracam na weselisko!

Torbjörn nie odpowiedział. Szedł szybko. Aslak zaczął śpiewać:

 
Dwa parobeczki swarne
Idą se na wesele!…
 

Była to znana, stara piosenka.

– Ale ci spieszno! – krzyczał za nim. – No… no… idź… idź!

Torbjörn nie odpowiadał wcale. Niedługo doszły go tony skocznej nuty, a w oknach wielkiego piętrowego budynku ukazały się twarze. W podwórzu ujrzał grupy żywo dyskutujących gości weselnych. Zapewne zastanawiali się, kto to może nadchodzić. Wkrótce zorientował się, że go poznano i że zauważono na polu jego konia, wóz i porozrzucane towary. Gromada wytoczyła się na podwórze, a muzyka ucichła w chwili, kiedy wkroczył w obejście.

– Oto mimowolni goście weselni! – zawołał Aslak, który krył się za Torbjörnem, nie ufając sobie.

Powitano Torbjörna życzliwie i wszyscy otoczyli go kołem.

– Niech Bóg błogosławi zabawie. Dobre piwo na stole, ładne dziewczęta na sali i wyśmienita muzyka! Wiwat!

Tak wykrzyknął Aslak i wmieszał się w tłum.

Jedni roześmiali się, inni nasrożyli, ktoś zauważył pogardliwie:

– Ta kanalia zawsze ma humor!

Torbjörn spotkał znajomych i opowiedział im swą przygodę. Nie pozwolono mu iść samemu i wysłano ludzi po konia, wóz i rzeczy. Pan młody, dawny kolega szkolny, zaprosił go na weselne piwo i weszli obaj do domu. Niektórzy – zwłaszcza dziewczęta – chcieli dalej tańczyć, inni proponowali przerwę dla popicia i namawiali Aslaka, by opowiedział jaką dykteryjkę.

– Tylko bądź ostrożniejszy w wyborze niż poprzednio! – dodał ktoś.

Wyjaśniono mu, że przed chwilą zaszły pewne nieporozumienia i niektórzy goście weselni udali się na spoczynek, inni znów grają w karty na klepisku, a jeszcze inni zabawiają Knuta Nordhauga.

Spytał, gdzie jest Knut.

Ojciec pana młodego, stary człowiek z fajką w zębach siedzący na ławce i popijający piwo, ozwał się:

– No, Aslaku! Powiedz co wesołego, ale nie obraź znów kogo!

– Czy inni także proszą? – spytał Aslak, siadając na małym stołeczku w pewnym oddaleniu od stołu głównego, gdzie siedziała starszyzna.

– Tak jest! – powiedział pan młody. – Ja cię także proszę!

– Czy są może jeszcze inne osoby, które mnie w ten sposób proszą? – spytał.

– Są! – odezwała się panna młoda siedząca na bocznej ławie, przystąpiła doń i podała mu kubek wina.

Była młoda, miała może dwadzieścia lat, chuda, z dużymi oczami oraz poważnym, surowym niemal wyrazem twarzy.

– Mnie – dodała z przyciskiem – podobają się twoje historie, Aslaku.

Pan młody spojrzał na nią ostro, a ojciec popatrzył znów na niego.

– Tak… tak… – przyświadczył Aslak. – Ludzie z Nordhaug zawsze gustowali w moich historyjkach. Za ich zdrowie! – krzyknął i wypił kieliszek wódki, który mu podał jeden z drużbów.

– A teraz opowiadaj! – domagały się liczne głosy.

– Opowiedz o Cygance Sygrydzie! – zaproponował jeden.

– Nie! – oponował drugi. – To do niczego!

– Więc opowiedz o bitwie pod Lier! – powiedział ekstambur Swend.

– Nie… nie! Coś wesołego! – zawołał oparty o ścianę, wysoki, szczupły młodzieniec bez kaftana. Jego prawa ręka bez ceremonii bawiła się włosami dwóch dziewcząt siedzących na ławie. Wymyślały mu, ale żadna nie ruszyła się z miejsca.

– Opowiem, co mi się spodoba! – oświadczył dumnie Aslak.

– Niech cię diabli wezmą! – zamruczał stary mężczyzna, który palił fajkę, leżąc na łóżku. Jedna jego noga zwisała bezwładnie, a drugą kopał zawzięcie przewieszony przez poręcz łóżka kaftan owego młodzieńca stojącego pod ścianą.

– Daj spokój memu kaftanowi! – warknął ów młodzieniec.

– A ty daj spokój moim córkom – odrzucił stary w odpowiedzi.

Dziewczęta przesiadły się na inne miejsca.

– Tak! Opowiem, co mi się spodoba! – powtórzył Aslak – Wódka w brzuchu, rozum w głowie! Kto da popić, ten się dowie! – wyrecytował i klasnął w dłonie.

– Będziesz to gadał, co my każemy – powiedział człowiek na łóżku – bo wódka jest nasza!

Aslak otworzył szeroko oczy.

– Cóż to ma niby znaczyć? – spytał.

– To znaczy, że ten, kto tuczy świnię, ma prawo ją zakłuć!

Aslak zamknął oczy, pochylił głowę, opuścił ją na piersi i milczał.

Odzywano się doń, zachęcano, ale udawał, że nie słyszy.

– Wódka go dobiła! – rzekł człowiek na łóżku.

Usłyszawszy to Alsak otworzył oczy i roześmiał się.

– No dobrze! – zawołał – opowiem wam wesołą historyjkę, której nie słyszeliście jeszcze! – Śmiał się bezgłośnie oczami i całą twarzą.

– Dzisiaj jest naprawdę w humorze! – powiedział ojciec pana młodego.

– To za darmo! – zawołał Aslak i dodał, wyciągając rękę: – Ano, jeszcze kieliszek na drogę… zaraz ruszam z miejsca.

Nalano mu. Wypił powoli, przechylając kieliszek dnem do góry i mlaskając językiem, potem zwrócił się do leżącego na łóżku i powiedział z uśmiechem:

– Tak! Teraz jestem waszą świnią! – Roześmiał się, objął kolana rękami, pokiwał nogą, zakołysał ciałem i zaczął:

– Była pewnego razu dziewczyna. Żyła w dolinie pośród gór i lasów. Nazwa doliny nie ma nic do rzeczy, podobnie jak imię owej dziewczyny. Dziewczyna była piękna, podobała się wszystkim, a zwłaszcza gospodarzowi, u którego służyła. Dostawała dobre wynagrodzenie… dostała nawet więcej niż chciała, bo oto dostała w podarunku – dziecko! Ludzie mówili, że winien był gospodarz, ale on się do tego nie przyznawał, był bowiem żonaty, i ona także tego nie twierdziła, bo była dumna… dumna była biedaczka! I stało się, że przy chrzcie powiedziała kłamstwo. A syn, który jej się narodził, był to wielki gałgan i dlatego od razu z początku ochrzczony został fałszywie.

To mu nie mogło zaszkodzić, gdyż był z góry przeznaczony na łajdactwo. Dziewczyna dostała mieszkanie tuż pod osiedlem gospodarza i to, naturalnie, nie mogło się podobać jego żonie. Ile razy ją ujrzała, pluła na nią, a gdy malec przychodził bawić się z jej dziećmi, kazała wypędzać bękarta. Niegodzien był – jak mówiła – niczego innego.

Po całych dniach i nocach nalegała na męża, by precz odpędził biedaczkę. Opierał się długo, opierał się, póki był silny i panował nad sobą. Ale później rozpił się i rządy w domu objęła żona. Od tej chwili zaczęło być bardzo źle owej dziewczynie, z każdym rokiem coraz gorzej, tak że marła po prostu z głodu wraz ze swoim malcem, który nie chciał opuścić matki.

Mijały lata, minęło lat osiem, aż pewnego dnia musiała dziewczyna wynosić się precz! I wyniosła się pewnego ranka, ale poprzedniej nocy całe gospodarstwo stanęło w płomieniach. Spalił się gospodarz, gdyż był właśnie pijany, uciekła tylko żona wraz z dziećmi i oskarżyła dziewczynę, iż to ona wznieciła pożar. Może tak było… może nie… któż to odgadnie? Ale dziwny był chłopak, syn owej dziewczyny. Przez osiem lat przymierał wraz z matką głodem i wiedział dobrze, czyja to wina. Matka opowiadała mu nieraz całe swoje życie, kiedy pytał dlaczego ciągle płacze. Powtórzyła mu to raz jeszcze onej nocy, kiedy miała iść precz. Chłopaka nie było potem długo w domu… Dostała się na całe życie do więzienia, gdyż powiedziała sędziemu, że to ona przez zemstę puściła z dymem całe osiedle.

Chłopiec pozostał sam, ale ludzie mu pomagali, pomagali z litości, że miał taką złą matkę. Potem udał się w inną okolicę i tam już ludzie byli dlań gorsi, bo zapewne nie wiedzieli, że jego matka była podpalaczką i jakie było jego położenie… Zdaje się, nie powiedział im tego. Gdym go widział po raz ostatni był pijany i ludzie powiadali, że oddał się trunkowi. Czy to prawda, nie wiem, ale mówiąc między nami nie mógł uczynić nic lepszego. Wierzcie mi państwo, jest to zły, z gruntu zepsuty chłopak. Nie znosi ludzi, nie chce, by byli dla siebie wzajem dobrzy, a nawet, by dla niego samego byli dobrzy. Pragnie wszystkich uczynić takimi, jaki jest sam, ale przyznaje się do tego wówczas jedynie, gdy jest pijany. Wtedy także płacze… płacze bez powodu, a łzy lecą jak grad… bez powodu… bo po cóż ma płakać? Mimo to płacze jak wściekły… płacze i płacze… Gdybyście słyszeli ten jego płacz… śmialibyście się… bo płacze tylko z pijaństwa i nie jest odpowiedzialny za ten płacz.

Aslak, doszedłszy do tego miejsca rozpłakał się w głos, przechylił w tył i spadł ze stołka, ale wnet uspokoił się zupełnie i zaczął chrapać.

– Urżnął się jak świnia! – powiedział leżący na łóżku. – Zawsze tak płacze, kiedy się upije.

– To szkaradna historia! – zawyrokowały dziewczęta, wstały i wyszły.

– Ile razy opowiada, co sam zechce – zauważył jakiś starzec, wstając z ławy – zawsze musi coś takiego mówić! Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą słuchać takich historii – dodał i spojrzał na pannę młodą.

V

Kilka osób wyszło, inni zaczęli szukać muzykanta, by na nowo rozpoczął tańce. Ale skrzypek zasnął w rogu sieni na podłodze i niektórzy wstawiali się, aby mu dać spokój.

– Od kiedy zatłuczono na dobre Larsa, jego towarzysza pomocnika, musi biedny Ole grywać po całych dniach i nocach! – tak mówiono.

Tymczasem sprowadzono na podwórze wóz i poznoszono rzeczy Torbjörna oraz zaprzężono konie do innego wozu, mimo próśb chciał bowiem koniecznie jechać do domu. Pan młody zwłaszcza nalegał, by został.

– Nie ma tu dla mnie, prawdę mówiąc, tej radości, jak by się zdawało – powiedział doń.

Słowa te zastanowiły Torbjörna, ale upierał się wracać do domu przed zachodem słońca. Widząc, że nie ustępuje, goście weselni rozproszyli się po całym obejściu. Było dużo ludzi, ale panowała cisza i wszystko razem nie robiło wrażenia radosnego dnia weselnego. Torbjörn spostrzegł, że brak mu podkulka przy wozie, poszedł tedy go szukać. Ponieważ na podwórzu nie znalazł zdatnego kawałka drzewa, poszedł dalej, natrafił na drewutnię i wszedł do środka. Szedł cichy, zamyślony, bo nie mógł zapomnieć słów nowożeńca. Znalazł to, czego szukał, ale nie wracał. Usiadł pod ścianą z drewnem i nożem w ręku.

 

Naraz usłyszał, że ktoś jęczy w pobliżu. Głos dobywał się spoza cienkiej ścianki, gdzie za przegrodą stały wozy. Nastawił uszu.

– Czy to ty? – pytał męski głos, wymawiając słowa z wysiłkiem, z przerwami, stękając z bólu.

Usłyszał też płacz. Płakała kobieta.

– Czemu przyszedłeś na wesele? – spytał głos kobiecy. Musiała to być owa płacząca niewiasta, bo mówiła przez łzy.

– Ha… na czyimże weselu miałem grać, jeśli nie na twoim?

„To pewnie grajek Lars, którego srodze zbito – pomyślał Torbjörn. – Ale któż jest ta kobieta? Pewnie sama panna młoda!”

Lars był to śliczny, wysmukły chłopak, który mieszkał kątem wraz ze swoją starą matką w jednej z chałup należących do posiadłości Nordhaugów.

– Czemu nigdy nie powiedziałeś wyraźnie? – spytała głosem, w którym przebijało silne wzruszenie.

– Myślałem, że to między nami niepotrzebne! – odparł żywo.

– Wiedziałeś przecież, że on przysłał swatów?

– Myślałem, że masz więcej charakteru!

Znowu słychać było jeno płacz. Nagle wyjąknęła kobieta:

– Czemu nie powiedziałeś wyraźnie?

– Synowi starej Berty nie na wiele by się zdało konkurować do córki Nordhaugów! – odparł po chwili z goryczą. Potem słychać było jęk i ciężki oddech. Zdawało się, że czeka na jej odpowiedź.

– Przez tyle lat widywaliśmy się codziennie… – szepnęła.

– Byłaś zbyt dumna, bym się odważył pogadać z tobą na dobre.

– A jednak nie było na świecie nic, czego bym bardziej pragnęła… czekałam z dnia na dzień… za każdym spotkaniem czekałam na to słowo! Wydawało mi się, że ci się wprost narzucam! Na koniec byłam pewna, że mnie nie chcesz… że pogardzasz mną!

Zapadła cisza. Ani płaczu, ani nawet oddechu Larsa.

Torbjörn pomyślał o nowożeńcu, chłopcu, o ile wiedział, poczciwym i porządnym… i uczuł dlań litość.

Odezwała się znowu:

– Obawiam się, że on niewiele będzie miał pożytku ze mnie.

– On jest zacnym człowiekiem! – powiedział chory i znów zaczął jęczeć.

Widocznie musiały go bardzo boleć piersi. Zapewne współczuła jego cierpieniu, gdyż rzekła:

– Bardzo cierpisz… bardzo? Ale pomyśl… inaczej nie moglibyśmy pomówić, nie przyszłoby do tego wyjaśnienia. Kiedy uderzyłeś Knuta, w tej chwili wszystko zrozumiałam.

– Nie mogłem znieść dłużej! – odrzekł, a po chwili dodał: – Knut to zły człowiek!

– O zapewne! – potwierdziła – dobry nie jest!

Milczeli przez chwilę, potem ozwał się Lars:

– Dziwiłbym się bardzo, gdybym odzyskał zdrowie. Zresztą teraz mi wszystko jedno!

– Źle z tobą, ale ze mną może jeszcze gorzej… – powiedziała i wybuchła płaczem.

– Już idziesz? – spytał.

– Tak… – a po chwili załkała – Boże! Boże… cóż to będzie za życie!

– Nie płacz! – uspokajał ją. – Bóg wnet skróci moje męki, a po mojej śmierci ulży ci… zobaczysz!

– Boże! Boże! Czemuż nie powiedziałeś wyraźnie! – zawołała z cicha i zdawało się Torbjörnowi, że załamuje ręce.

Torbjörn myślał, że poszła, przeto po chwili wyszedł także z drewutni i spytał pierwszego spotkanego gościa weselnego, jaki był powód sprzeczki pomiędzy Larsem a Knutem.

Zapytany ściągnął twarz w fałdy tak głębokie, jakby w nich chciał coś ukryć, i odparł:

– Doprawdy, dziwnie błahy był to powód. Knut spytał Larsa, czy skrzypce jego mają dobry ton na tym weselu.

W tej chwili przeszła mimo nich panna młoda. Odwróciła twarz, gdy jednak posłyszała nazwisko Larsa, spojrzała i Torbjörn zobaczył jej zaczerwienione, błędnie patrzące oczy. Ale wyraz jej twarzy był zimny, tak lodowato zimny, że Torbjörn nie mógł się pogodzić ze słowami, jakie słyszał przed chwilą, i znowu zadumał się, co to może znaczyć.

Zaprzęgnięty wóz czekał w podwórzu. Umocował podkulek i obejrzał się za panem młodym, chcąc się z nim pożegnać. Nie było go, a szukać nie chciał, przeciwnie: rad był, że go nie ujrzy po tym, co usłyszał. Siadł na wóz. Nagle od strony stodoły wszczął się tumult. Wybiegła gromada ludzi, a wysoki mężczyzna idący na czele krzyczał:

– Gdzież jest? Gdzie się schował?

– Tu! Tu! – wołali goście.

– Nie puszczajcie go! – doradzali inni. – Z tego gotowe wyniknąć nieszczęście!

– Czy to Knut? – spytał Torbjörn chłopca stojącego przy wozie.

– Tak! Jest pijany i w takich razach bez bitki się nie obejdzie.

Torbjörn śmignął batem, a koń ruszył.

– Nie! Nie! Zostań, przyjacielu! – krzyknął ktoś za nim.

Ściągnął lejce, ale koń nie stanął, przeto pozwolił mu iść dalej.

– Hej, Torbjörnie Granlien! Boisz się, widzę!

Zatrzymał konia, ale się nie odezwał.

– Złaź z wozu i pij ze mną! – krzyknął Knut.

– Dziękuję! – powiedział. – Muszę wracać!

Usiłowano go nakłonić, by został. Przy wozie zebrało się sporo ludzi. Knut stanął przed koniem, pogłaskał go, potem wziął jego głowę w dłonie i zaczął mu się przypatrywać. Był to wysmukły młodzieniec, miał konopiastą, szczecinowatą czuprynę i perkaty nos. Usta jego były szerokie, oczy niebieskie z bezczelnym wyrazem. Niewiele był podobny do siostry, miał tylko taki sam krój ust i proste, wysokie czoło. Wyglądał jednak ordynarnie, gdy ona była znacznie wykwintniejsza.

– Ile chcesz za tego konia? – spytał.

– Nie jest na sprzedaż! – odparł Torbjörn.

– Może myślisz, że nie mam pieniędzy?

– Nie wiem wcale, czy masz, czy nie masz!

– Wątpisz o tym! Ej, nie radzę ci obrażać mnie.

Parobczak, który przedtem bawił się włosami dziewcząt, powiedział do swego sąsiada:

– Knut jakoś nie ma dzisiaj odwagi.

Usłyszał to Knut.

– Nie mam odwagi? – krzyknął. – Kto to powiedział? Ja nie mam odwagi?

Wóz otoczyło sporo ludzi.

– Z drogi! – zawołał Torbjörn. – Usuńcie się, panowie! – Śmignął batem, gotów ruszyć.

– Ty gadasz do mnie, bym ustąpił z drogi? – wrzasnął Knut.

– Mówiłem o koniu, bo musi przejść. Odjeżdżam!

– Co, chcesz mnie przejechać? – wrzasnął znowu Knut.

– Ustąp, proszę cię!

W tej chwili koń podniósł głowę, bo inaczej musiałby nią uderzyć Knuta w pierś. Knut chwycił konia przy pysku, a biedne zwierzę myśląc, że znowu zostanie obite, zaczęło drżeć na całym ciele. Torbjörn doznał wyrzutów sumienia, że się aż tak zapomniał wobec bezrozumnego zwierzęcia, a jednocześnie zawrzał gniewem na Knuta. Podniósł się i trzasnął go batem przez głowę.

– Ośmielasz się mnie bić? – krzyknął Knut i zbliżył się.

Torbjörn zeskoczył z wozu.

– Jesteś zły człowiek! – powiedział, a twarz jego okryła bladość, oddał lejce chłopcu, który wyszedł z izby i ofiarował się trzymać konia.

Starzec, który wstał z ławy, kiedy Aslak skończył opowiadanie, przystąpił do Torbjörna, wziął go pod ramię i powiedział:

– Sämund Granlien jest zbyt zacnym człowiekiem, aby jego syn bił się z takim jak Knut rozbójnikiem.

Torbjörn uspokoił się trochę, ale Knut wrzasnął:

– Co, ja jestem rozbójnik? On taki dobry jak i ja, a jego ojciec równy jest mojemu ojcu! Chodź no, chodź! Ludzie jeszcze nie wiedzą, który z nas mocniejszy!

– Zaraz się dowiedzą! – odrzekł Torbjörn.

– Zupełnie jak dwa kocury! – odezwał się człowiek leżący poprzednio na łóżku. – Muszą sobie naprzód dodać odwagi wrzaskiem.

Torbjörn słyszał to, ale nic nie odrzekł. Jedni zaczęli się śmiać, inni oburzali się, że na tym weselu tyle bitek i że napastują człowieka przybyłego po pomoc, który chce spokojnie odjechać. Torbjörn obejrzał się za koniem. Ale chłopiec odprowadził go na bok i sam gapił się na rozpoczynającą się rozprawę.

– Za czym się oglądasz? – spytał Knut. – Tu nie ma Synnöwe!

– Cóż cię ona obchodzi?

– Nic… nic – odrzucił Knut – takie pobożnisie i obłudnice nic mnie nie obchodzą.

Tego było Torbjörnowi za dużo.

Spojrzał wokoło, badając miejsce. Ale znowu wmieszali się dwaj starsi ludzie mówiąc, że Knut dosyć już na tym weselu narobił awantur i nieszczęść.

– Mnie nie zrobi nic! – powiedział Torbjörn i wszyscy zamilkli.

Inni zaś mówili:

– Niechby się rozprawili. Potem zostaną przyjaciółmi. I tak od dawna patrzą na siebie spode łba.

– Tak! – zauważył ktoś. – Jeden i drugi chce być pierwszym w całej dolinie. Przekonamy się teraz, który lepszy.

– Czy widział kto z was niejakiego Torbjörna Granlien? – spytał Knut. – Podobno był tutaj niedawno.

– Tak… oto jest! – odpowiedział Torbjörn i w tej chwili Knut dostał taki cios w prawe ucho, że się zatoczył na stojących poza nim ludzi.

Nastała głęboka cisza. Knut zebrał się w sobie i bez słowa rzucił się na przeciwnika. Rozwinęła się walka na pięści. Jeden i drugi chciał dobrze pomacać współzawodnika, ale byli równi sobie, przeto każdy trzymał drugiego w należytej odległości. Torbjörn bił gęsto i, jak powiadano, ciosy jego były mocniejsze.

– Nareszcie trafił Knut na swojego przeciwnika! – powiedział chłopiec, który trzymał konia. – Z drogi… zróbcie miejsce!

Kobiety i dziewczęta rozbiegły się, jedna tylko panna młoda stała na szczycie schodów i patrzyła uważnie. Torbjörn rzucił na nią okiem i przerwał na moment walkę. Spostrzegłszy jednak nóż w ręku Knuta trzasnął go powyżej przegubu tak silnie, że ramię zwisło bezwładnie, a nóż wypadł na ziemię.

– Ach! Ależ ty bijesz! – zawołał Knut.

– Doprawdy? – odrzucił Torbjörn i natarł nań.

Knut bronił się słabo jedną ręką, przeto przeciwnik podniósł go i poniósł ze sobą, ale niełatwo było obalić go na dobre. Kilka razy rzucany o ziemię tak, że każdy inny byłby się poddał, Knut zrywał się na nogi. Miał twardy grzbiet. Torbjörn porwał go w ramiona i poniósł dalej, ludzie się rozpraszali w popłochu, a on szedł dookoła podwórza, aż zaszli pod schody. Tu podniósł Torbjörn Knuta raz jeszcze i grzmotnął nim o ziemię z taką siłą, że sam się zachwiał w kolanach. Głowa Knuta zadzwoniła na płytach kamiennych, legł bez ruchu, jęknął i zamknął oczy.

Torbjörn rozejrzał się wokoło. Oczy jego spoczęły na pannie młodej, która stała jak skamieniała.

– Podłóżcie mu coś pod głowę! – powiedziała, obróciła się i weszła do domu.

Przeszły mimo dwie stare kobiety.

– Na miły Bóg! – zawołała jedna. – Znowu któryś leży na ziemi. Któż to taki?

– To sam Knut Nordhaug! – odpowiedział ktoś.

– Ano, to w przyszłości będzie pewnie mniej bijatyk – zauważyła druga. – Lepiej swych sił użyć na coś innego!

– Dobrześ powiedziała, Randi! – pochwaliła pierwsza. – Niechże ich Bóg oświeci, by myśli swe zwrócili do rzeczy wyższych!

Te słowa uczyniły silne wrażenie na Torbjörnie. Nie przemówił dotąd, przypatrywał się tylko ludziom krzątającym się około Knuta. Ten i ów zaczepił go. Nie odpowiedział, obrócił się tylko i popadł w zadumę. Ujrzał w duchu Synnöwe i poczuł wstyd. Rozmyślał nad tym, w jaki sposób opowie jej o całym zajściu, i czuł, że nie tak łatwo skończył bitkę, jak mu się wydawało.

Nagle usłyszał wołanie:

– Baczność, Torbjörn!

Ale zanim zdążył się obrócić, uczuł, że Knut chwyta go z tyłu za ramiona i padł wstecz. Jednocześnie poczuł gwałtowny ból, nie wiedział tylko, gdzie go boli. Słyszał głosy wokoło siebie, czuł, że jedzie, zdawało mu się, że sam powozi.. . ale dokładnie nie wiedział nic.

Trwało to dosyć długo. Zrobiło mu się zimno, potem znów gorąco, potem uczuł się lekki, tak lekki, że unosił się w powietrzu, i przekonał się namacalnie, że fruwa z jednego drzewa na drugie, następnie wzlatywał na górę, coraz wyżej i wyżej, aż na hale, i jeszcze wyżej na skalistą grań. Tam stała Synnöwe, pochyliła się nad nim, zapłakała i rzekła, że trzeba było powiedzieć – wyraźnie. Płakała długo i dodała, że Knut wszędzie jej zastępował drogę, iż w końcu musiała go przyjąć. Pogładziła go z jednej strony po twarzy, tak że uczuł ciepło, a łzy jej płynęły takim strumieniem, że koszula cała przemokła mu na piersiach.

Na wielkim spiczastym kamieniu ukazał się nagle Aslak i zaczął zapalać wokoło drzewa, które trzeszczały i huczały, a gałęzie latały wokoło. Otwierał gębę, śmiał się i gadał, że to nie on uczynił, tylko jego zła matka.

Ujrzał potem swojego ojca, Sämunda, i zdziwił się, widząc, że rzuca wielkie wory ze zbożem wysoko w górę, tak wysoko, że wpadały w chmury i chmury je przyciągały. Zboże rozsypywało się niby mgła, a on dziwił się bardzo, że zboże może trzymać się w górze i rozpływać po całym niebie. Spojrzał na dół na Sämunda, a ten wydał mu się mały, coraz mniejszy, w końcu tak mały, że ledwo go mógł dostrzec na ziemi. Ale ciągle rzucał worki w niebo, coraz to wyżej i wołał: „naśladuj mnie, jeśli potrafisz!”.

 

Wysoko, gdzieś ponad chmurami stał kościół, a na jego wieży widniała jasnowłosa dziedziczka Solbakken. Trzymała w jednej ręce jasnoczerwoną chustkę, a w drugiej śpiewnik z psalmami i mówiła: „Nie dostaniesz się tutaj, póki się nie odzwyczaisz od klątw i bijatyk”… Nagle, gdy spojrzał lepiej, przekonał się, że to nie kościół, ale Solbakken połyskujące szybami w słońcu tak jaskrawo, że go ten blask ćmił i musiał zamknąć oczy.

– Ostrożnie! Ostrożnie, Sämundzie!

Posłyszał jakiś głos i zbudziwszy się ze snu, uczuł, że go niosą, a gdy otwarł oczy, ujrzał, że znajduje się w wielkiej izbie w Granlien. Na ognisku palił się suty ogień. Obok niego stała matka i płakała, a ojciec właśnie podsunął podeń ramię, by go przenieść do sąsiedniej komnaty. Nagle ojciec cofnął rękę.

– Jeszcze żyje! – powiedział drżącym głosem do matki.

– Boże drogi, patrzy! – zawołała. – Torbjörnie! Kochany Torbjörnie, synu mój, co oni z tobą zrobili! – pochyliła się nad nim i gładziła jego policzki, a łzy spływały nań gorące. Czuł to dobrze.

Sämund otarł oczy rękawem koszuli, odsunął łagodnie matkę i powiedział:

– Lepiej go przenieść od razu!

Podsunął ostrożnie ramię pod jego plecy, drugie pod kolana.

– Trzymaj go za głowę – polecił matce – bo jej sam pewnie nie uniesie!

Wzięła jego głowę w ręce i poszła przodem, a Sämund troskliwie stosował swe kroki do jej kroku, by nie wstrząsnąć chorym. Za chwilę leżał Torbjörn na miękkim łóżku.

Gdy go ułożono i przykryto, spytał Sämund, czy parobek odjechał.

– Jeszcze tu jest! – odparła matka pokazując na podwórze. Sämund szybko otwarł okno i zawołał:

– Jeśli wrócisz za godzinę, dostaniesz podwójną pensję na Nowy Rok! Jedź, co koń wyskoczy!

Przystąpił znów do łóżka, Torbjörn patrzył przytomnie. Ojciec spoglądał nań długo, a oczy jego napełniły się łzami.

– Wiedziałem, że się tak skończy! – powiedział, obrócił się i poszedł.

Matka siedziała na niskim stołeczku u nóg syna i płakała z cicha. Torbjörn chciał coś powiedzieć, ale uczuł, że to za wielki dla niego wysiłek, przeto milczał. Tylko oczu nie spuszczał z matki. Nigdy nie były tak piękne, połyskujące i uznał to za bardzo zły znak.

– Niech się Bóg nad tobą i nami zmiłuje! – wyszeptała. – Wiem, że Sämund nie przeżyłby dnia twojej śmierci.

Torbjörn patrzył na nią nieruchomym spojrzeniem, a twarz jego była sztywna i zmartwiała. To spojrzenie przenikało matkę do głębi duszy. Zaczęła odmawiać „Ojcze nasz”, będąc pewna, że lada chwila zakończy życie. Siedząc tak, rozważała jak bardzo kochali wszyscy w całym domu Torbjörna. Potem wstała i pchnęła posłańca do Ingrid na halę, by wracała wraz z młodszym bratem. Wydawszy to polecenie, wróciła znowu na swe miejsce przy łóżku. Patrzył na nią ciągle i wzrok ten skierował jej myśli ku rzeczom wyższym. Wzięła w rękę Biblię i powiedziała:

– Przeczytam ci głośno ustęp, to ci dobrze zrobi!

Nie mając pod ręką okularów, otworzyła książkę na rozdziale, który od czasu swych lat młodzieńczych umiała na pamięć. Była to Ewangelia św. Jana. Nie była pewna, czy chory słyszy, bo leżał bez ruchu i wpatrywał się w nią tępo. Ale czytała do końca, jeśli nie dla niego, to dla samej siebie.

Ingrid wróciła rychło, by pomóc matce w czuwaniu nad bratem. Ale Torbjörn spał teraz. Ingrid zaczęła płakać jeszcze na halach i łzy jej płynęły bez ustanku.

Myślała o Synnöwe, która jeszcze nie wiedziała o niczym.

Przyjechał lekarz i zbadał chorego. Torbjörn otrzymał głębokie pchnięcie nożem w plecy, a poza tym miał dużo ran i sińców. Doktor nie powiedział nic, a nikt nie śmiał go pytać. Sämund wszedł wraz z nim do stancji i nie spuszczał oka z jego twarzy. Wyprowadził go na podwórze, pomógł wsiąść do dwukolnej karolki i zdjął czapkę, gdy doktor powiedział, że przyjedzie następnego dnia. Wówczas zwrócił się do żony i rzekł:

– Nic nie mówi! Więc jest źle!

Głos mu drżał, nogi się pod nim uginały, obrócił się i poszedł na przełaj polami. Nikt nie wiedział, gdzie był. Nie wrócił ani wieczorem, ani w nocy, dopiero nazajutrz rano i wyglądał tak ponuro, że nikt o nic nie śmiał pytać.

– Co słychać? – zagadnął Ingrid.

– Spał! – odrzekła. – Ale jest tak osłabiony, że nie może podnieść ręki.

Ojciec chciał wejść, by go zobaczyć, ale zawrócił od samych drzwi stancji, gdzie leżał Torbjörn.

Doktor przyjechał i bywał odtąd codziennie. Torbjörn mógł już mówić, ale zabroniono mu ruszać się. Ingrid siedziała ciągle przy nim na przemian z matką i młodszym bratem, ale nie pytał o nic, a oni też nie odważyli się zadawać mu pytań.

Ojciec nie wchodził nigdy do stancji chorego, tak że Torbjörn zwrócił na to uwagę. Ile razy ktoś otwierał drzwi, spoglądał uważnie, a wszyscy byli pewni, że oczekuje ojca. W końcu spytała Ingrid, czy chce jeszcze kogo zobaczyć.

– Widocznie… on nie chce mnie widzieć! – odpowiedział.

Opowiedziano to Sämundowi, ale nie ozwał się słowem, tylko tego dnia, gdy przybył lekarz, nie było go w domu. Lekarz odjechał już spory kawałek od osiedla, gdy nagle spostrzegł Sämunda siedzącego przy drodze. Sämund przywitał się, a potem spytał o stan syna.

– Strasznie go pokaleczono! – powiedział lekarz.

– Czy wyjdzie z tego? – spytał Sämund i zaczął majstrować koło popręgu konia.

– Dziękuję – rzekł lekarz – ale wszystko jest przecież w porządku.

– Był za mało przyciągnięty! – odparł Sämund.

Nastała chwila milczenia. Lekarz patrzył uważnie na Sämunda, ale stary człek tak był zajęty popręgiem, że nań nie spojrzał.

– Pytał pan, czy wyjdzie z tego? – zaczął lekarz. – Zdaje mi się, że wyjdzie…

Sämund spojrzał nań szybko.

– Więc nie ma niebezpieczeństwa – rzucił.

– Już od kilku dni nic mu nie grozi! – odrzekł lekarz.

Do oczu Sämunda rzuciły się łzy. Chciał je powstrzymać, ale płynęły mimo to.

– Wstyd mi doprawdy… – jąkał – wstyd mi, że płaczę, ale, doktorze, dzielniejszego chłopca nie ma w całej dolinie, w całej parafii.

Doktor uczuł wzruszenie.

– Czemuż nie pytałeś pan dotąd?

– Nie miałem odwagi! – odrzekł Sämund, połykając łzy. – Zresztą te kobiety… gapiły się na mnie, ile razy chciałem pytać i słowa grzęzły mi w gardle.

Doktor zaczekał, aż się uspokoi. Potem Sämund spojrzał bystro w oczy lekarza i spytał:

– Czy odzyska zdrowie?

– Do pewnego stopnia! – odrzekł tamten. – Nie da się o tym na razie nic pewnego powiedzieć!

Sämund rozważał przez chwilę jego słowa.

– Do pewnego stopnia… – zamruczał pod nosem, patrząc w ziemię.

Doktor nie przerywał mu. Było coś w Sämundzie, co nakazywało szacunek. Nagle Sämund podniósł głowę i rzekł:

– Dziękuję panu doktorowi za dobrą wieść! – podał mu rękę i odszedł.

W tym czasie siedziała przy Torbjörnie Ingrid.

– Jeśli się czujesz na siłach – powiedziała – to opowiem ci coś o ojcu.

– Mów… – odrzekł chory.

– Pierwszego wieczoru po bytności doktora ojciec wyszedł, a nikt nie wiedział, dokąd się udał. On zaś poszedł do Nordhaug na wesele. Gdy się zjawił, przerażenie ogarnęło gości. Siadł przy stole i pił, nawet panu młodemu wydawało się, że trochę sobie podpił.

Potem zaczął rozpytywać o przebieg całego zajścia i dowiedział się wszystkiego dokładnie. Naraz pojawił się Knut, a ojciec chciał, aby on sam opowiadał, i wyszedł z nim na podwórze, na to miejsce, gdzie się odbyło spotkanie z tobą. Wszyscy goście weselni otoczyli ich i słuchali. Knut mówił, jak mu dojechałeś, obezwładniając jedno ramię. Ale nie chciał ciągnąć dalej opowiadania. Wówczas ojciec skoczył i spytał, czy przypadkiem nie stało się to tak? W tej chwili chwycił Knuta, podniósł w górę, położył na kamieniach, na których były jeszcze ślady twojej krwi i trzymając go ręką lewą, prawą przyłożył mu nóż do gardła.

Knut pobladł, wszyscy goście zamilkli. Niektórzy mówili, że ojcu łzy płynęły z oczu i spadały na Knuta, który nie bronił się wcale. Ale ojciec nic mu złego nie uczynił. Podniósł go z ziemi i znów położył, i ponownie przyłożył mu sztych do gardła.

– Nie mogę się przezwyciężyć, by cię puścić zdrowo! – powiedział, trzymając go mocno pod sobą. Zjawiły się dwie stare kobiety, a jedna z nich ozwała się:

Inne książki tego autora