Aleksander Dumas ojciec
Hrabia Monte Christo
Tłumaczenie Klemens Łukaszewicz
Warszawa 2016
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Spis treści
1. Powrót do Marsylii
2. Ojciec i syn
3. Katalończycy
4. Zmowa
5. Przyjęcie zaręczynowe
6. Zastępca prokuratora królewskiego
7. Przesłuchanie
8. Zamek If
9. Wieczór zaręczyn
10. Gabinecik w Tuileriach
11. Potwór korsykański
12. Ojciec i syn
13. Sto dni
14. Więzień oszalały i więzień obłąkany
15. Numer 34 i numer 27
16. Uczony Włoch
17. Cela księdza
18. Skarb
19. Trzeci atak
20. Cmentarz zamku If
21. Wyspa Tiboulen
22. Kontrabandziści
23. Wyspa Monte Christo
24. Olśnienie
25. Nieznajomy
26. Oberża
27. Opowiadanie
28. Wykazy więzienne
29. Dom Morrela
30. Piąty września
31. Włochy – Sindbad Żeglarz
32. Przebudzenie
33. Bandyci rzymscy
34. Nieznajomy
35. Mazzolata
36. Karnawał rzymski
37. Katakumby Świętego Sebastiana
38. Odwiedziny
39. Śniadanie
40. Prezentacja
41. Bertuccio
42. Dom w Auteuil
43. Vendetta
44. Krwawy deszcz
45. Kredyt nieograniczony
46. Zaprzęg siwojabłkowity
47. Ideologia
48. Hayde
49. Rodzina Morrelów
50. Pyram i Tysbe
51. Toksykologia
52. Robert diabeł
53. Hossa i bessa
54. Major Cavalcanti
55. Andrea Cavalcanti
56. Pole lucerny
57. Pan Noirtier
58. Testament
59. Telegraf
60. Jak uwolnić ogrodnika od koszatek, które wyjadają mu brzoskwinie
61. Widma
62. Obiad
63. Żebrak
64. Scena małżeńska
65. Plany matrymonialne
66. Gabinet prokuratora królewskiego
67. Bal letni
68. Informacje
69. Bal
70. Chleb i sól
71. Pani de Saint-Méran
72. Obietnica
73. Grób familijny
74. Protokół
75. Postępy młodego pana Cavalcantiego
76. Hayde
77. Doniesienia z Janiny
78. Lemoniada
79. Oskarżenie
80. Pokój byłego piekarza
81. Włamanie
82. Palec boży
83. Beauchamp
84. Podróż
85. Sąd
86. Wyzwanie
87. Zniewaga
88. Noc
89. Pojedynek
90. Matka i syn
91. Samobójstwo
92. Valentine
93. Wyznanie
94. Ojciec i córka
95. Intercyza
96. Droga do Belgii
97. Oberża pod Dzwonem i Flaszką
98. Prawo
99. Zjawa
100. Lokusta
101. Valentine
102. Maksymilian
103. Podpis Danglarsa
104. Cmentarz Père-Lachaise
105. Podział
106. Jama Lwów
107. Sędzia
108. Posiedzenie sądu
109. Akt oskarżenia
110. Pokuta
111. Odjazd
112. Przeszłość
113. Peppino
114. Menu Luigiego Vampy
115. Przebaczenie
116. Piąty października
1
Powrót do Marsylii
Był dwudziesty czwarty lutego 1815 r., gdy strażnik dał z wieży Notre Dame de la Garde sygnał, zapowiadając przybycie trójmasztowca „Faraon”, powracającego ze Smyrny przez Triest i Neapol.
Jak to zazwyczaj bywa w takich razach, z portu natychmiast wyruszył pilot i opłynąwszy zamek If przybił do burty statku pomiędzy przylądkiem Morgion i wyspą Rion. I jak to się znów z reguły dzieje, tak i tego dnia wały twierdzy Św. Jana zaroiły się od gapiów; przybycie bowiem statku jest w Marsylii zawsze wielkim wydarzeniem, a co dopiero takiego statku jak „Faraon” – zbudowanego, otaklowanego i załadowanego w stoczniach starożytnej Focei, a nade wszystko należącego do jednego z miejscowych armatorów.
A statek zbliżał się tymczasem; przebył już szczęśliwie cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, powstałą na skutek wstrząsów wulkanicznych, minął Pomègue, i choć posuwał się pod rozpiętymi marslami, kliwrem i bezanem, szedł tak wolno i tak posępny nastrój wokół roztaczał, że niektórzy wśród widzów, wiedzeni samym przeczuciem, zastanawiali się, co za nieszczęście mogło ów statek dotknąć. Mimo to ludzie rozumiejący się na nawigacji twierdzili, że jeśli się coś złego przytrafiło, to pewnie nie statkowi. Bo chociaż płynął wolno, ale w najlepszym porządku, jak statek pod znakomitym dowództwem. Kotwica była przygotowana, zluzowano wanty bukszprytu, a obok pilota, który był gotów, aby wprowadzić żaglowiec w wąskie gardło marsylskiego portu, stał młody człowiek, o energicznym zachowaniu i bystrym spojrzeniu; bacznie czuwał nad każdym ruchem statku i powtarzał każdy rozkaz pilota.
Wśród tłumu widzów, na twarzach których malował się ów nieokreślony niepokój, jeden człowiek szczególnie zdawał się niepokoić i niecierpliwić; nie mogąc się doczekać przybycia statku do portu, wskoczył prędko do małej łódki i kazał płynąć naprzeciw „Faraona”; przybił doń na wysokości zatoczki Réserve.
Na widok owego człowieka młody marynarz opuścił swoje stanowisko przy pilocie i z kapeluszem w ręku przystąpił do burty statku.
Był to młodzieniec liczący zaledwie osiemnaście do dwudziestu lat, słusznego wzrostu, smukły, kruczowłosy, o pięknych czarnych oczach. W całej jego postaci malował się spokój i energia, właściwa ludziom, którzy od dzieciństwa przywykli walczyć z niebezpieczeństwami.
– Ach! To pan, panie Edmundzie! – wykrzyknął mężczyzna z łódki. – Cóż się stało? Skąd ten smutek, który panuje na pokładzie?
– Nieszczęście, wielkie nieszczęście na nas spadło, panie Morrel – odrzekł młodzieniec. – Nieszczęście, które srogo mnie dotknęło. Tuż pod Civitavecchia straciliśmy naszego zacnego kapitana Leclère.
– A ładunek? – zawołał niespokojnie właściciel okrętu.
– Nietknięty, przywieźliśmy go w najlepszym porządku; sądzę, że jeśli o to idzie, będziesz pan zupełnie kontent. Ale biedny kapitan Leclère...
– Cóż mu się stało? – spytał właściciel tonem wyraźnie spokojniejszym. – Cóż się stało zacnemu kapitanowi?
– Nie żyje.
– Czyżby utonął?
– O nie, panie Morrel, umarł na zapalenie mózgu wśród najokropniejszych cierpień.
Po czym Edmund zwrócił się do swoich ludzi:
– Hej! – zawołał. – Wszyscy na stanowiska, rzucamy kotwicę!
Załoga spełniła rozkaz i ośmiu czy dziewięciu marynarzy, którzy się na nią składali, rzuciło się w mgnieniu oka do szotów, brasów, fałów, want i sztagów.
Młody marynarz, rzuciwszy okiem na początek manewru i przekonawszy się, że rozkazy są należycie spełniane, powrócił do pana Morrela.
– Jakże doszło do tego nieszczęścia? – spytał armator, nawiązując do przerwanego wątku rozmowy.
– Ach, mój Boże, nigdy byśmy się nie spodziewali. Po długiej rozmowie z komendantem portu w Neapolu kapitan Leclère opuścił miasto bardzo wzruszony: nie minęła doba, a dostał nadzwyczaj mocnej gorączki i w trzy dni później już umierał... Wyprawiliśmy mu pogrzeb, jak należy; przywiązaliśmy mu do stóp i do głowy 26-funtowe kule i spoczywa teraz owinięty w hamak niedaleko wyspy El Giglio. Wdowie po nim wieziemy jego Krzyż Legii Honorowej i szpadę. Smutne to – ciągnął młodzieniec z melancholijnym uśmiechem – walczyć z Anglikami lat dziesięć, żeby potem umrzeć taką śmiercią, jak lada kto umiera – we własnym łóżku.
– Cóż chcesz, do diabła, drogi panie Edmundzie – odpowiedział armator, który wyglądał na niemal zupełnie pocieszonego po tej stracie. – Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a trzeba przecież, żeby starzy ustępowali miejsca młodym, inaczej trudno byłoby mówić o postępie; ale skoro powiadasz mi, że ładunek jest...
– W doskonałym stanie, ręczę za to, panie Morrel. Ten rejs przyniesie panu zapewne 25 000 franków zysku.
Statek mijał właśnie Basztę Okrągłą.
– Gotować się do zwijania marsli, kliwra i bezanżagla! – zawołał młody żeglarz. – Żywo!
Rozkaz spełniono z taką szybkością, jak na okręcie wojennym.
– Luzuj i zwijaj!
Na tę komendę wszystkie żagle opadły nagle, a statek jął posuwać się do przodu z wolna, popychany samą już tylko siłą rozpędu.
– Teraz, panie Morrel, racz wejść na pokład – rzekł Dantès, widząc niecierpliwość właściciela. – Oto wychodzi z kajuty pański buchalter, pan Danglars. Udzieli panu wszelkich objaśnień, jakich byś pan nie zażądał. Co do mnie, muszę dopilnować kotwiczenia i wywiesić znaki żałoby.
Armator nie kazał sobie powtarzać dwa razy, uchwycił linę okrętową, którą mu rzucił Dantès i z nadzwyczajną zręcznością, która nie przyniosłaby wstydu najwytrawniejszemu majtkowi, wspiął się na pokład po szczeblach umocowanych na zewnętrznej ścianie pękatego kadłuba. Dantès tymczasem wrócił na swoje dawne miejsce, aby nie przeszkadzać rozmowie armatora i pana Danglarsa, owego człeka, który wyszedł z kajuty na spotkanie pana Morrela.
Nowo przybyły wyglądał na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu lat. Obłudna jego fizys zdradzała, że płaszczył się w obejściu ze zwierzchnikami, zaś cierpko traktował podwładnych. Piastował stanowisko agenta kasowego, a że sama ta funkcja budzi wstręt wśród marynarzy, dlatego zapewne cała załoga okazywała mu tyleż niechęci, co sympatii wobec Edmunda Dantèsa.
– I cóż, wie pan już zapewne – rozpoczął Danglars – o nieszczęściu?
– Wiem już, wiem. Biedny kapitan Leclère, dzielny to był i zacny człowiek.
– A nade wszystko doskonały marynarz, zestarzał się, patrząc tylko na niebo i morze, jak przystoi człowiekowi, w którego ręce złożone były interesy tak znakomitej firmy, jak Dom Handlowy Morrel i Syn – odrzekł Danglars.
– Zdaje mi się jednak – rzekł armator, śledząc wzrokiem Dantèsa – że niekoniecznie trzeba być starym wilkiem morskim, jak pan twierdzisz, aby znać dobrze swoje rzemiosło. Oto na przykład nasz drogi Edmund, bierze się za dowodzenie tak, jakby nie potrzebował niczyjej pomocy.
– Zapewne – rzekł Danglars, spoglądając na Dantèsa z ukosa, a w oku błysnęła mu nienawiść. – Tak, nie podlega to żadnej wątpliwości, młode to i pewne siebie... Ledwie kapitan zamknął oczy, on natychmiast objął dowództwo bez niczyjej rady, i zamiast udać się prostą drogą do Marsylii, półtora dnia stał ze statkiem na Elbie.
– Miał prawo i obowiązek objąć dowództwo statku jako drugi co do stopnia po zmarłym; że zaś stracił półtora dnia na Elbie, to źle, chyba że statek potrzebował jakiejś naprawy.
– „Faraon” miał się tak dobrze jak ja, a życzę panu z całego serca takiego zdrowia jak moje, panie Morrel; straciliśmy półtora dnia, bo po prostu zachciało mu się pobyć trochę na lądzie i nic więcej.
– Dantès, pozwól pan tu do nas na chwilę! – zawołał do młodzieńca armator.
– Proszę wybaczyć – odpowiedział Dantès – za chwilę będę mógł panu służyć.
Po czym zwrócił się do załogi:
– Rzucaj!
Kotwica spadła, łańcuch osunął się z brzękiem. Chociaż pilot był nadal obecny, Dantès pozostał na stanowisku, póki ten ostatni manewr nie został ukończony, po czym krzyknął:
– Proporczyk do połowy masztu, spuścić flagę! Skrzyżować reje!
– Uważasz pan – rzekł Danglars. – Słowo daję, on ma się już za kapitana.
– Bo i jest nim – odpowiedział właściciel.
– Tak, brak tylko podpisu pana, panie Morrel, i pańskiego wspólnika.
– Do diabła, dlaczegóż nie mielibyśmy go zatrzymać na tym stanowisku? Prawda, że młody, ale to chłopak na swoim miejscu i widzę, że doświadczony z niego żeglarz.
Danglars spochmurniał na moment.
– Przepraszam, panie Morrel – rzekł Dantès, podchodząc do nich. – Racz mi wybaczyć; kiedy statek jest już na kotwicy, jestem na pańskie rozkazy. Zdawało mi się, żeś mnie pan wzywał.
Danglars cofnął się o krok.
– Chciałem cię zapytać, dlaczego zatrzymałeś się na Elbie.
– Właściwie nie wiem. Chciałem tylko wypełnić ostatnią wolę kapitana Leclère, który umierając, wręczył mi pakunek dla marszałka Bertrand.
– I cóż? Widziałeś go, Edmundzie?
– Kogo?
– Marszałka.
– Widziałem.
Rozejrzawszy się niespokojnie wkoło, Morrel odprowadził Dantèsa na stronę.
– Jakże się ma cesarz? – zapytał z ożywieniem.
– Dobrze, jeśli mogę sądzić z tego, co sam widziałem.
– Widziałeś więc i cesarza?
– Wszedł, kiedym był u marszałka.
– Mówiłeś z nim?
– On raczej ze mną rozmawiał – uśmiechnął się Dantès.
– I cóż ci rzekł?
– Zapytał, kiedy nasz statek wyruszył z Marsylii, jaką płynął drogą, jaki ma ładunek. Wywnioskowałem, że gdyby był bez ładunku i należał do mnie, cesarz chętnie by go kupił. Ale powiedziałem, że jestem tylko zastępcą kapitana, statek zaś jest własnością Domu Morrel i Syn. „Aha – zawołał natychmiast – znam tę firmę. Morrelowie to z dziada pradziada właściciele statków; jakiś Morrel służył w tym samym pułku co i ja w garnizonie w Walencji”.
– To prawda, jak Boga kocham – wykrzyknął uradowany armator. – Wszak to Polikarp Morrel, mój rodzony wuj, który dochrapał się stopnia kapitana. Edmundzie, jeśli tylko powiesz pan wujowi, że cesarz go sobie przypomniał, poczciwy stary zrzęda rozpłacze się z radości, zobaczysz. Dobrze – ciągnął dalej, klepiąc młodzieńca po ramieniu – słusznie zrobiłeś, żeś spełnił rozkazy kapitana Leclère i zatrzymał się na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, że zanosiłeś jakąś paczuszkę do marszałka i mówiłeś z cesarzem, mogłoby cię to narazić na podejrzenia.
– Ale z jakiej przyczyny, panie Morrel? – spytał Dantès. – Czyż ja wiem, co było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pytania pierwszemu lepszemu marynarzowi. Ale przepraszam pana raz jeszcze – rzekł nagle Dantès – zbliżają się do nas służba sanitarna i celnicy, pan pozwoli?...
– Dobrze, mój drogi Edmundzie, rób, co trzeba.
Młodzieniec oddalił się, a na jego miejsce przybliżył się Danglars.
– I cóż? – zapytał. – Zdaje się, że musiał się dobrze tłumaczyć z postoju w Portoferraio?
– Owszem, podał najistotniejsze powody, kochany panie Danglars.
– O, tym lepiej. Nie uwierzy pan, jak przykro myśleć, że kolega nie spełnia swych obowiązków.
– Dantès wykonał to, co do niego należało – odpowiedział armator – nie mam mu nic do zarzucenia. Postój miał miejsce na polecenie kapitana Leclère.
– Jeśli już mowa o kapitanie, czy Dantès nie oddał ci od niego żadnego listu?
– Mnie? Nie. Miał więc jakiś list?
– Zdawało mi się, że prócz paczki kapitan wręczył mu list.
– O jakiejże to paczuszce mówisz, panie Danglars?
– Ależ o tej, którą Dantès oddał w Portoferraio.
– Skąd pan wiesz, że miał tam oddać jakąś paczkę?
Danglars zarumienił się.
– Przechodziłem właśnie obok kajuty kapitana i przez półuchylone drzwi zauważyłem, jak oddawał Dantèsowi pakunek i list.
– O liście nic mi nie mówił – odrzekł właściciel. – A jeśli ma dla mnie jakąś wiadomość, z pewnością mi ją doręczy.
Danglars zamyślił się na chwilę.
– Panie Morrel, bardzo pana proszę, abyś mu o tym nie wspominał; przecież mogłem się pomylić.
W tejże chwili nadszedł Dantès, a Danglars znowu się oddalił.
– Cóż, Dantèsie, wszystko już załatwione? – zapytał Morrel.
– Tak, panie Morrel.
– Jakoś niedługo trwały te formalności.
– A nie. Oddałem celnikom spis naszych towarów, a z komory celnej przysłano do nas człowieka, który przyjechał razem z pilotem. Wręczyłem mu nasze dokumenty.
– Więc jesteś już pan wolny?
Dantès obejrzał się wokół.
– Tak, wszystko jest w porządku.
– No, to może zjesz pan z nami dziś obiad?
– Proszę mi darować, panie Morrel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę najpierw powitać ojca.
– Słusznie, moje dziecko. Znałem cię zawsze jako dobrego syna.
– A mój ojciec... – zapytał Dantès z pewnym wahaniem – nie wie pan, jak on się miewa?
– Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go dawno nie widział.
– A tak, on nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
– To dowodzi, że mu nic nie brakowało w czasie twojej nieobecności.
Dantès uśmiechnął się.
– Mój ojciec jest tak dumny, że gdyby nawet nic już nie miał, nikogo by w świecie nie poprosił o pomoc, chyba Boga jednego.
– Dobrze, ale potem, możemy się spodziewać, że przyjdziesz?
– Och, znów proszę pana o wybaczenie. Po tych odwiedzinach muszę jeszcze do kogoś pójść, i tam również serce mi się wyrywa.
– Ach, prawda! Prawda. Zapomniałem na śmierć, że w wiosce katalońskiej pewna osoba oczekuje na pana z taką jak pański ojciec niecierpliwością, śliczna Mercedes...
Dantès uśmiechnął się.
– Ach, nie dziwię się teraz – rzekł pan Morrel – dlaczego tu przychodziła pytać ze trzy razy, czy nie ma wiadomości o „Faraonie”. Tam do diabła! Powodzi się panu, drogi Edmundzie, piękną masz kochankę!
– To nie moja kochanka – odpowiedział z powagą Dantès – ale narzeczona.
– Wszystko to jedno, kochanka, narzeczona – uśmiechnął się właściciel statku.
– Dla nas nie, panie Morrel.
– Dobrze, idź już, idź, kochany Edmundzie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napilnowałeś moich interesów, załatwiajże teraz swoje sprawy. Może ci trzeba pieniędzy?
– Nie, dziękuję, oszczędziłem sobie dosyć w czasie podróży, mam całą trzymiesięczną gażę.
– Jesteś porządnym chłopcem, Edmundzie.
– Pan wie, że mój ojciec jest ubogi – odpowiedział Dantès.
– O, wiem, wiem, żeś dobry syn jak rzadko, spieszże więc do ojca. Ja także mam syna i nie byłbym bardzo zobowiązany temu, kto by go chciał zatrzymać z dala ode mnie po trzymiesięcznej podróży.
– Żegnam więc pana – odrzekł młodzieniec, kłaniając się.
– Bywaj zdrów – jeśli mi nic więcej nie masz do powiedzenia.
– Nie.
– Kapitan Leclère nie poruczył ci przed śmiercią żadnego listu do mnie?
– Nie był już w stanie nic pisać, ale... Ach, dobrze, że nie zapomniałem. Chciałem prosić pana o dwa tygodnie urlopu.
– Chcesz się zapewne żenić?
– Tak... a potem muszę wyjechać do Paryża.
– Dobrze, dobrze! Jedź pan na tyle, na ile zechcesz! Wyładowanie statku zabierze najmniej sześć tygodni, więc dopiero za trzy miesiące będzie mógł wyjść w morze... Ale trzeba, żebyś pan był z powrotem przed upływem tego czasu. „Faraon” – dodał, kładąc dłoń na ramieniu młodego żeglarza – nie może wypłynąć bez kapitana.
– Bez kapitana! – zawołał Dantès i oczy zaiskrzyły mu się radością. – Na Boga, zważ pan dobrze na to, coś wyrzekł, bo zdaje mi się, że odgadujesz moje najskrytsze marzenia. Czyżby miał pan rzeczywiście zamiar mianować mnie kapitanem „Faraona”?
– Gdyby to ode mnie samego zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Edmundzie i powiedział: „Jesteś kapitanem”. Ale mam wspólnika, a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika, ma naczelnika”. Ale połowa drogi już za nami, albowiem z dwóch potrzebnych głosów jeden już masz. Spuść się zresztą na mnie, jeżeli chodzi o drugi postaram się zrobić wszystko, abyś go uzyskał.
– O! Panie Morrel! – zawołał młody marynarz, ze łzami w oczach ściskając ręce armatora. – Dziękuję panu w imieniu mojego ojca i Mercedes.
– Spokojnie, drogi Edmundzie! Dobry Bóg na niebie od tego jest, do diabła, aby trzymać w swej opiece zacnych ludzi! Biegnij już do ojca, do swojej Mercedes, a potem zajdź i do mnie.
– Pozwoli pan, bym go odwiózł na ląd?
– Nie potrzeba, dziękuję; zostanę tutaj, żeby rozliczyć się z Danglarsem. Czy byłeś pan z niego kontent w czasie podróży?
– Zależy, co pan przez to pytanie pojmuje. Jako towarzysz... hm... nie byłem zadowolony, wiem, że mnie nie lubi, szczególnie od chwili, kiedy po jakiejś małej sprzeczce popełniłem wielką niedorzeczność i zaproponowałem krótki postój na wyspie Monte Christo, aby tam w ciągu dziesięciu minut zakończyć w sposób ostateczny nasz spór. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, on zaś postąpił jak najsłuszniej, sprzeciwiając się temu. Jeśli natomiast pytasz pan, co sądzę o nim jako o buchalterze, myślę, że będziesz pan kontent z jego pracy, pełni swoje obowiązki nadzwyczaj gorliwie.
– Ale powiedz mi – pytał dalej armator – gdybyś został kapitanem statku, zatrzymałbyś chętnie Danglarsa?
– Zarówno jako kapitan, jak i jego zastępca, umiałbym szanować każdego, kto posiada zaufanie moich przełożonych.
– Doskonale, Edmundzie, widzę, żeś pod każdym względem prawy człowiek. Nie zatrzymuję cię dłużej, idź, bo widzę, że stoisz jak na rozżarzonych węglach.
– Jak więc będzie z moim urlopem?
– Ależ jedź sobie, powtarzam.
– Czy pożyczy mi pan łódki?
– Bierz.
– Do widzenia, panie Morrel, tysiąckroć dziękuję.
– Do widzenia, drogi Edmundzie, wszystkiego dobrego!
Marynarz wskoczył do łodzi, siadł na rufie i rozkazał płynąć do Cannebière. Dwaj majtkowie rzucili się natychmiast do wioseł i łódź pomknęła tak prędko, jak to tylko było możliwe w wąskiej uliczce, którą tworzyły dwa szeregi statków, prowadzącej od wejścia do portu aż do nabrzeża orleańskiego, a zapchanej gęsto niezliczoną ilością barek.
Morrel z uśmiechem na ustach odprowadził Dantèsa oczyma aż do brzegu; widział go jeszcze, jak przybił do brzegu, wyskoczył na kamienne płyty nabrzeża i znikł natychmiast w barwnym tłumie. Od piątej rano do dziewiątej wieczór mrowi się na tej słynnej ulicy Cannebière, z której tak są dumni dzisiejsi Focejczycy, że powiadają o niej z najzimniejszą krwią i owym specyficznym akcentem, nadającym tak wyjątkowy charakter ich mowie, że „gdyby Paryż miał swoją Cannebière, mógłby się zwać małą Marsylią”.
Odwróciwszy się, armator spostrzegł stojącego obok Danglarsa, który z pozoru zdawał się oczekiwać na jego rozkazy, a w rzeczywistości sam śledził wzrokiem młodego marynarza.
Jakże wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, spoglądających na tego samego człowieka.