Za darmo

Pożegnanie domu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Pożegnanie domu
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Tam skarb mój, gdzie serce moje



Moim towarzyszom niedoli, dzieciom z Rusi, którym wydarto Dom i Ziemię, książkę tę poświęcam.



– A jeśli komu droga otwarta do nieba, tym co służą Ojczyźnie —


Część I. Pożegnanie domu

Rozdział I. Morze ciche

Dno morskie jest twarde i gofrowane.

Przy pierwszej kąpieli Ania twierdziła nawet, że jest za twarde i że ją nogi bolą. Powiedziała do panny Marii:

– Nie mas pojęcia, panno Mario, jak mnie te podeswy bolą!

Ale chłopcy ją wyśmieli.

– Ono pozornie tylko jest twarde – objaśnił Nik – ale poskrob palcem, a zobaczysz, jakie jest jedwabiste. Nie ma na świecie piasku bardziej jedwabistego niż na dnie morza.

Naturalnie więc Ania od razu uznała, że piasek na dnie morza jest bardziej jedwabisty niż gdzie indziej, bo Nik przecież zawsze wiedział, co mówił.

Pierwszy to raz w życiu Olek, Marta, Nik, Tom i Ania byli nad morzem. Zdawało się im dawniej, że doskonale znają morze z książek i z opowiadań ciotecznego rodzeństwa, Reni i Alego, którzy co roku spędzali parę miesięcy nad oceanem. Często nawet, w polu, patrząc na daleki siny rąbek lasu, Nik przymrużał oczy i mówił: „Tak właśnie musi wyglądać morze z daleka” – a w lecie, kiedy jezioro Niżpolskie wysychało trochę i robiła się plaża, bawili się w rybaków i połów śledzi.

Ale morze to było naprawdę zupełnie co innego. Kiedy po długiej i uciążliwej drodze, z Wołynia do Połągi1, po raz pierwszy wyszli na plażę i spojrzeli w bezmiar fal świecących w słońcu, wieczyście ruchliwych, a tak czarująco wesołych, przez dłuższą chwilę nie byli w stanie przemówić. W końcu Nik powiedział:

– Wolałbym, żeby było spienione.

– Ba! Przecież to morze, nie ocean – rzekł Tom – i w dodatku wcale nie ma wiatru, więc skąd się ma pienić?

– Sam czytałeś w przewodniku, że w lipcu Bałtyk jest spokojny i gładki jak staw – dodał Olek – za to na wiosnę zobaczyłbyś dopiero!

– Na wiosnę, to nawet jezioro w Niżpolu się pieni – rzekł z pogardą Nik – gdy dorosnę, zostanę marynarzem i nieraz zobaczę burzę na pełnym morzu i na oceanie.

Ta przyszłość niedaleka ogromnie go pocieszyła i zaraz morze zaczęło mu się bardzo podobać. Można sobie wyobrazić, że się wcale nie kończy – myślał, patrząc przymrużonymi oczyma na drgającą powierzchnię wody. Nigdzie się nie kończy… nigdzie…

Do Połągi przyjechali tylko z matką i panną Marią, pan Charlęski nie mógł bowiem opuszczać Niżpola w lecie, w czasie zbiorów.

Zajęli białą willę nad samą plażą i rozpoczęło się życie najbardziej urocze, między niebem, piaskiem a wodą.

Wkrótce cała gromada, spalona na słońcu, wyglądała jak plemię afrykańskich Murzynów, a panna Maria twierdziła stanowczo, że nie będzie miała odwagi wieźć z powrotem, przez cały kraj, takiego zastępu dzikich ludożerców.

Dnie płynęły tak do siebie podobne jak fala do fali. Wszystko przestało istnieć, poza tą przepaloną słońcem Połągą. Niżpol rozpłynął się w przestrzeni: ojciec, mieszkańcy Hołowina i wszyscy inni ludzie przestali istnieć. Zaledwie otwierało się nadeszłe listy, aby roztargnionym rzucić na nie okiem, a już gazet matka wcale nie brała do ręki.

Prawie co wieczór, przed zachodem słońca Olek z Nikiem szli na spacer, po plaży, w stronę granicy pruskiej. Panna Maria o tej porze kładła spać Anię i Toma, a matka siadała z Martą na stopniach balkonu willi i patrzała w czerwono płonące fale.

Olek z Nikiem szli po mokrym, twardym piasku, hen, aż do miejsca, gdzie na granicy nieszkodliwie groźny żołnierz rosyjski przestrzegał ich, że dalej „nie lzia2”.

Dnia tego szli i szli bez końca, tak zatopieni w rozmowie, iż nie widzieli nic wokoło.

Nagle Nik odwrócił się, spojrzał i rzekł:

– A wartownika dzisiaj nie ma!

Olek aż oniemiał ze zdziwienia.

– A to dopiero! – wykrzyknął – gdzież się podział?

– Ładny żołnierz, nie ma co mówić!

– Moglibyśmy tak dojść aż do Memla3 – powiedział Nik z zadowoleniem.

– Ba! A granica pruska? Myślisz, że Prusacy tak samo jej pilnują jak Moskale4? Nie ma obawy. Lepiej wracajmy, bo nas jeszcze tu przyłapią.

Zawrócili tedy i szli, milcząc, w kierunku Połągi. Nikowi wydało się nagle bardzo głupie, że ludzie pokrajali sobie ziemię w kawałki, na tych granicach postawili straż i nie przepuszczają się wzajemnie bez jakichś specjalnych ceremonii, Bóg wie, po co to wszystko!

W połowie drogi wpadła na nich Marta, czerwona, z rozwianymi włosami. Z daleka już krzyczała coś, czego nie można było zrozumieć.

W końcu zrozumieli – mówiła, że jest wojna.

– Co, znowu za wojna! – rzekł niedowierzająco Olek.

– Wojna! – powiedziała zdyszana Marta – będą się wszyscy zabijać.

Rozdział II. Morze spienione

– Nie wiem doprawdy, dlaczego taki się popłoch zrobił w tej głupiej Połądze – mówił Olek, siedząc na kupie piasku – wszyscy latają jak podsmoleni, a na plaży nie ma żywego ducha. Ogromne wrażenie robi ta wojna na wszystkich niańkach i mamkach; zupełnie jak gdyby to ich niemowlęta miały iść na front! I nie rozumiem, dlaczego mama chce zaraz wracać do Niżpola?

– Jak to nie rozumiesz! – wykrzyknął Nik, który był podniecony bardziej jeszcze od owych mamek i nianiek – czyż nie widziałeś okrętów niemieckich płynących w stronę Libawy5? Jeśli ją zajmą, to którędy wrócimy do domu?

– Phi! Nie zajmą tak od razu – rzekł niedbale Olek, wiercąc patykiem dziurę w piasku.

Właściwie Olek udawał obojętnego dla szyku. Wydawało mu się w bardzo dobrym tonie być zimnym i cynicznym, wśród tego tłumu wzruszonych i przerażonych kobiet i dzieci. W gruncie rzeczy sam był głęboko przejęty i ciągle obliczał w duchu, ile lat musiałaby trwać wojna, aby i on mógł w niej wziąć czynny udział.

– Mógłbym pójść do wojska mając lat… szesnaście… no, siedemnaście ostatecznie, a że mam czternaście, więc jeszcze dwa, trzy lata. Psia kość, najwyżej przecież będzie trwała pół roku – zakończył głośno, z goryczą.

– A ja mam nadzieję, że nas zaraz wezmą – powiedział Nik – jesteśmy przecież duzi i mocni. Ale wiesz, co ci powiem? nawet nie wiem, czy bym tego chciał… bić się w szeregach rosyjskich… Hm… Wiesz co? Uciekajmy do Francji.

Olek wcale się nie zdziwił tym, że Nik odpowiedział na to, o czym on myślał – przecież zawsze tak było. Natomiast rozgniewał się i nazwał go głupcem.

– Właśnie! Bardzo Francuzi potrzebują takich jak ty smarkaczy – (Nik miał dopiero dwanaście lat). – Na pewno bez nas nie dadzą sobie rady. Może nawet powierzą nam dowództwo armii…

Tom zaś naprawdę nie przejmował się niczym. Powiedział na samym początku, że: „to mnie nic nie obchodzi, bo to przecież nie polska wojna” – i dalej budował swoje zamki z piasku, na szczytach których zatykał biało-amarantowe flagi. Dotrzymywały mu placu Ania i Marta, choć ta ostatnia często zakłócała jego spokój westchnieniami pod adresem wojny. Mówiła na przykład:

– Mój Boże, czy też tu czasem nie przyjdą Niemcy! – albo – Co też papo sobie myśli o nas w Niżpolu? Pewno bardzo się niepokoi!

– Nie niepokoi się! – mówił chłodno Tom. – Przecież mama depeszowała. Gdzie wtykasz tę chorągiew? Przecież tam jest babka z piasku, a nie baszta!

Wszystko to razem nie trwało długo, bo już w tydzień po wypowiedzeniu wojny ruszono z powrotem do Niżpola.

Ten powrót zupełnie nie był podobny do przyjazdu. Z Libawy do Połągi było około stu kilometrów, którą to drogę, pierwszym razem, przebyto automobilem. Ale teraz, przy wyjeździe, nawet mowy nie mogło być o zdobyciu auta. Z trudem wielkim i za ogromną cenę udało się wynająć starą, rozklekotaną landarę, z wiadrem przywiązanym między osiami i tobołkiem siana w koźle, i wózek, który Żyd właściciel nazywał ozdobnie bryczką na resorach. Około czterdziestu podobnych landar i wózków ruszyło o godzinie czwartej rano w kierunku Libawy.

 

Mimo tragizmu chwili i grozy okrętów, których zamglone kadłuby widniały na horyzoncie morza, pielgrzymka ta na oko przedstawiała się nader komicznie.

Jakaś potężna jejmość, tkwiąca na szczycie przeróżnych tobołków, wołała donośnym głosem, do osoby umieszczonej w głębi powozu: „Sto razy mówiłam Genowefie, żeby nie pakować maszynki do worka. Ja siedzę na maszynce. Czy przynajmniej Genowefa wylała spirytus?” – Zza budy landary doleciał jakiś słaby pomruk.

Jejmość krzyczała dalej: „Jeśli maszynka okaże się zgnieciona, to na czym Genowefa zagrzeje mleko dla Jacusia? Pytam się: na czym? Na czym? Co? Gdyby Genowefa zapakowała maszynkę do pudła, to nie siedziałabym teraz na maszynce!”.

Jakiś pies oszalały z trwogi biegał od landary do landary, od wózka do wózka, wskakiwał paniom na kolana, obwąchiwał dzieci i z żałosnym skomleniem pędził dalej, w poszukiwaniu swego pana.

Wkrótce zrobiło się już tak gorąco, że cały ten tłum, podniecony i ożywiony niezwykłością tej gromadnej wyprawy, przygasł nieco i ucichł. W głębi pojazdów chwiały się na sennych głowach zbakierowane kapelusze, dzieci pozasypiały na rękach spoconych nianiek, nawet konie drzemały, wlokąc się na zgiętych nogach. Stare, wychudłe konie, obojętne i zrezygnowane. Tylko Żydzi, furmani, nie tracili werwy i szwargotali bez ustanku, batami pokazując sobie w stronie Libawy coś, czego nikt nie mógł dojrzeć.

Olek i Nik, poczuwszy, że ich ogarnia senność, wyskoczyli z wózka i szli obok piaszczystą ścieżką, mimo że pot ściekał im z czół. Chcieli jednak ćwiczyć się w wytrzymałości i sile w tej dobie wojennego zapału.

Tom popierał ich w tym postanowieniu, w nadziei dłuższego samotnego wypoczynku na wąskiej ławce bryczki. Tom nie lubił ścisku, szczególniej w czasie upału.

Trzy razy popasano6 w ciągu dnia tego. Za każdym razem Olek i Nik rozwijali cały zasób swej pomysłowości i sprytu. Nik szczególniej zyskał sobie ogólne uznanie sposobem, w jaki umiał błyskawicznie rozpalić ognisko, a Marta zachwyciła kilka sentymentalnych pań swą umiejętnością pomagania pannie Marii. W ogóle cała piątka naszych dzieci, czysta, skrzętna i świeża, mimo upału, kurzu i ogólnego zamieszania, podobała się bardzo wszystkim wokoło i od razu zyskała przyjaciół. Ów pies, który zagubił swego pana, z wielkim zaufaniem pozostał przy ich ognisku, a pani, która siedziała na maszynce i nie miała wobec tego na czym zagrzać mleka dla Jacusia, raz po raz wołała grzmiącym głosem, wychylając się w kierunku pani Charlęskiej:

– To jedno drogiej pani powiem, że gdybym miała takie dzieci, nie dbałabym o resztę.

Matka uśmiechała się uprzejmie, ale Nik czytał z jej miny, że nie widzi powodu, dla którego miałaby nie dbać o resztę. Przecież „reszta” to był ojciec, Niżpol, Polska, ludzie…

Gdy słońce kładło się w morze, wyjechano znowu z lasu na plażę, już pod samą Libawą.

Wieczór zrobił się niespodziewanie chłodny i tak wietrzny, że morze, z nagła uroczyste i groźne, wyrzucało na piasek brzegu białą pianę, a było koloru szmaragdowego.

Olek powiedział do Nika:

– Ot masz! Pieni się.

– Tak – rzekł Nik smutno – ale cóż z tego, skoro wyjeżdżamy.

Ale w tej chwili obaj umilkli, bo zobaczyli nad Libawą brunatne kłęby wijących się dymów spalonego portu.

Rozdział III. Inaczej – nie

Okazało się, że pani z Genowefą i Jacusiem jechała także w kierunku Żytomierza. Z wieczora zaklinała panią Charlęską na wszystkich świętych, ze świętym Gaudentym włącznie, ażeby trzymały się razem.

– Trzymajmy się razem, droga pani – mówiła tak głośno, że za granicą pruską było słychać – trzymajmy się razem, to jedno drogiej pani powiem, będzie nam raźniej.

Ale pani Charlęskiej i tak było zupełnie raźno i wcale nie miała ochoty trzymać się razem z hałaśliwą jejmością, która szerzyła wokół siebie postrach i zamieszanie.

Na stacji w Libawie okazało się, że pociąg odchodzi dopiero nazajutrz rano, cała więc karawana rozpierzchła się w poszukiwaniu noclegu.

Pani Charlęska z trudem wielkim zdobyła jeden pokój – w żydowskim hoteliku przy stacji. Pokój ów, z dziurawą podłogą i pozaciekanym sufitem, zawierał tylko jedno łóżko, ale Żyd gospodarz zapewnił panią Charlęską, że „panicze, uni sze mogą prześpić na kanapie, un jest bardzo porządny, ten kanap, na moje sumienie, w nim nima żaden owad!”.

Chłopcy spali tedy we trzech na jednej kanapie, a spali tak mocno, że nie przeszkodził im nawet liczny „owad”, który wbrew twierdzeniom Żydka zaznaczył swoją obecność w sposób dotkliwy i widoczny.

O szóstej rano już pani Charlęska z dziećmi była na stacji. Okazało się jednak, że trzeba było przyjechać jeszcze wcześniej, gdyż cały peron już zatłoczony był publicznością, kuframi, tobołami i żołnierstwem. A gdy pociąg podszedł, zrobiło się istne piekło – panie, czerwone i nieprzytomne, wywijały parasolkami w prawo i lewo, niańki używały łokci i kolan jak taranów, dzieci wrzeszczały, a strojni i wykwintni oficerowie rosyjscy, spokojnie, ale bezwzględnie usuwali wszystkich ze swojej drogi, dążąc do wagonów wojskowych.

Zdawało się przez chwilę, że absolutnym niepodobieństwem jest wsiąść do tego zdobywanego szturmem pociągu. Pani Charlęska usunęła się z dziećmi na stronę i czekała, pełna niepokoju, odpowiedniej do działania chwili.

Jakoż, gdy zgorączkowany tłum wdarł się do wnętrza wagonów, uspokoiło się znacznie i okazało, że nie jest aż tak beznadziejnie ciasno. Przy pomocy jakichś uprzejmych panów, pani Charlęska wsiadła z całą swoją gromadką, a nawet po pewnym czasie wyszperała miejsca siedzące dla Marty, Ani i panny Marii; chłopców zaś umieściła w korytarzu na kuferkach.

I pociąg ruszył.

Obok chłopców, oparci o futrynę okna stali dwaj młodzi oficerowie, tak strojni, jak gdyby wprost z parady wojskowej dostali się do tego natłoczonego pociągu. Jeden z nich, niższy, z oczyma czarnymi jak smoła, a błyszczącymi jak żużle, mówił wciąż głosem podnieconym, gestykulując żywo. Co chwila wysuwał głowę przez okno i wołał coś do żołnierzy, którzy zapełniali setki towarowych wagonów, z wolna wyprzedzających pociąg. Mówił do towarzysza swego po francusku, a chłopcy słyszeli każde słowo – mówił o cudownej misji, jaką ma spełnić Rosja, stojąca na straży sprawiedliwości i równowagi świata. Cóż znaczy Francja, słaba, zniewieściała! Zepsuta do gruntu! Czymże jest Anglia do wojny nieprzygotowana, zawsze egoistyczna i samolubna! Biada światu cywilizowanemu, nad którym zawisła pięść Teutonów7! Ale oto na straży pokoju i sprawiedliwości stoi ona – Rosja! Spokojna, potężna, mądra! I ona to skruszy miecz pychy pruskiej!

Towarzysz młodego oficerka, smukły i wyniosły człowiek o pięknej twarzy i przymkniętych oczach, słuchając tych patetycznych słów, uśmiechał się jakoś niepokojąco. W końcu rzekł uprzejmie.

– Tak pięknie mówisz, poruczniku, że aż serce rośnie. Tak, tak, właśnie miecz pychy pruskiej! I ta Rosja święta, stojąca na straży sprawiedliwości!

W tej chwili oczy jego padły na twarz Nika, skurczoną złowrogo. Przypatrzył mu się uważnie, z zaciekawieniem, a usta jego uśmiechały się ciągle trochę drwiąco.

Czarny oficerek zwrócił się również w stronę chłopców i płonąc entuzjazmem, wykrzyknął:

– Jakąż podniosłą przeżywamy chwilę, nieprawdaż, młodzi przyjaciele? I wy pewnie chcielibyście wstąpić do wojska!

Nastała chwila ciszy, po której Olek spokojnie i głośno powiedział:

– Nie.

– Aaa… – zdziwił się oficer, a twarz mu poczerwieniała. – Cóż za oryginalni chłopcy! A co? Może byście chcieli do marynarki albo aeroplanów? W Moskwie wszyscy chłopcy chcą do wojska, a wy nie? Czemuż tak?

– Bo tak! – powiedział Olek z pogardą. – My nie chcemy do rosyjskiego wojska.

– Ot jak! – zawołał z gniewem oficer. – A do jakiegoż, jeśli wolno wiedzieć?

Ale w tej chwili towarzysz jego położył mu rękę na ramieniu i rzekł stanowczo:

– Zostaw, Sierioża, wolno tym chłopcom mieć własne przekonania i tajemnice.

Nik przerwał mu szorstko:

– To nie są żadne tajemnice, wszyscy mogą to wiedzieć, że jesteśmy Polakami i tylko za Polskę oddamy życie chętnie. Inaczej nie.

Oczy pięknego oficera podniosły się znowuż na Nika, uważne, mądre, bezbrzeżnie smutne.

– Inaczej nie – powtórzył z wolna. – To szczęśliwszy jesteś ode mnie, mój młody przyjacielu, bo ja, widzisz, nawet za ojczyznę… niechętnie, bardzo niechętnie…

Uśmiechnął się do Nika pełnym pokory i smutku uśmiechem, jak gdyby go chciał przeprosić za to, co powiedział i odszedł, skacząc przez kuferki i ciągnąc za ramię czupurnego towarzysza, który koniecznie chciał jeszcze coś powiedzieć i wyrywał mu się niezgrabnie.

Rozdział IV. Muzyka wojskowa

Z rozkoszą niewymowną myły się dzieci i kładły do czystych łóżek, w ogromnych, jasno oświetlonych pokojach hotelu Wilna. Co za przyjemność pluskać się w ciepłej wodzie, nakładać czystą bieliznę i wyciągnąć zmitrężone ciało w świeżym, pachnącym łóżku, po dwu dobach jazdy w kurzu, upale i nieprawdopodobnym tłoku.

W chwili kiedy matka pochylała się nad Tomem, by go ucałować na dobranoc, zastukano do drzwi i służący podał jej depeszę.

Pani Charlęska rozerwała opaskę i przeczytała głośno.

„Przyjeżdżam po was do Wilna – Dymitr”.

Aż poczerwieniała z radości, czytając te słowa, i zaraz zawołała do śpiącej w drugim pokoju Marty:

– Martuś, wuj Miś przyjeżdża po nas.

– Co za radość! – pisnęła Marta spod kołdry i tylko wielkiemu zmęczeniu należy przypisać, że cała gromada nie odtańczyła na poczekaniu z dawna uświęconego tradycją tańca radości i triumfu.

Oprócz wuja Ryszarda Oleśnickiego z Hołowina i wuja Feliksa, ojca Marietki, który utopił się przed laty, ratując z rzeki swego furmana, matka miała jeszcze jednego brata – był nim wuj Dymitr.

Dzieci widywały go rzadko, bo prawie zawsze podróżował, niemniej kochały go więcej niż wszystkich innych wujów i ciotki razem wziętych, bo był to najbardziej czarujący wuj na świecie. Zupełnie jeszcze młody, miał lat 26. Żył z chłopcami jak ich rówieśnik, zawsze gotów do żartów i figlów, pełen nieoczekiwanych pomysłów i wybornych kawałów.

Gdy wuj Miś był w Niżpolu, dziwnie się wszystko w domu udawało. Nie było wtenczas ponurych dni, ciemnych pokoi, pustych kątów, ani nieprzyjemnych zdarzeń. Wesołość ogarniała wszystkich. Od ojca aż do ostatniego kuchcika – każdy musiał być wesoły, bo wuj Miś robił z domownikami, co mu się podobało, a podobały mu się tylko przyjemne rzeczy. Nikt na świecie nie miał tak przecudnych oczu zielonych, pod rzęsami tak czarnymi. Nikt na świecie nie śmiał się tak promiennie. Nikt na świecie nie był tak lekkomyślny i mądry, wesoły i prosty, tak serdecznie kochający, sprawiedliwy i pewny.

Niestety rzadko przyjeżdżał do Hołowina i Niżpola, wałęsał się bowiem po świecie to tu, to tam. To się uczył w jakimś odległym uniwersytecie, to polował na tygrysy i lamparty (naprawdę, bez blagi), to miał jakieś ważne, a tajemnicze sprawy w różnych krańcach świata. Nigdy nie można było przewidzieć, jaką markę8 nosić będzie list od niego. To było zachwycające.

Po zmęczeniu podróżą Nik obudził się późno i z przerażeniem zobaczył, że łóżka Olka i Toma są już puste. Wyskoczył tedy co prędzej z pościeli i ubierał się szybko, w trwodze, że już wuj Miś przyjechał, a jego nie obudzono. Okazało się jednak, że jeszcze nie przyjechał i że wszyscy zasiadają właśnie do śniadania.

 

Ale matka nie zdążyła jeszcze kawy nalać do filiżanek, gdy do pokoju wszedł wuj Dymitr. Nikt go nie poznał, bo miał na sobie mundur. Więc w ciszy ogólnej, wywołanej zdumieniem, powstała matka; pochwyciła go za ręce i spytała zdławionym głosem:

– Powołali cię?

– Nie – brzmiała cicha odpowiedź.

– Więc sam… ochotnik?

– Tak.

– Misiu… och, Misiu – powiedziała matka i głos jej się załamał.

Ale oczy miała suche.

Wuj Miś nachylił się do rąk siostry, ucałował je, jedną po drugiej, a potem wyprostował się i rzekł z uśmiechem:

– Przepraszam cię, Marto.

– Ale dlaczego? Po co? – zapytała matka.

Wuj Dymitr pociągnął siostrę ku oknu, podniósł firankę. Po ulicy szeroką, szarozieloną strugą płynęło wojsko. Powiedział, patrząc na nich.

– A oni? Po co oni?

– Ale ty nie musisz! Uwolniłeś się przecież zupełnie od wojska wtedy, gdy musiałeś stawać!

– Za pieniądze – powiedział wuj Dymitr – pieniądze nie powinny uwolnić mnie od śmierci, gdy taki przyszedł czas. Wszystko kupować wolno prócz życia, gdy idą ginąć ci, co ich nie mają. Muszę i ja.

Matka raz jeszcze pochwyciła ręce brata i rzekła z gniewem, groźbą i męką:

– Ale oni idą bić się za ojczyznę, za własną!

– Och nie, nie – zaprzeczył, potrząsając głową – ci nie, i tamci w Królestwie, na Pomorzu, w Poznańskiem także nie, ani ci z Ukrainy, Kaukazu, Finlandii!

Matka odeszła nagle od okna, jak gdyby zapomniała o obecności brata. Brwi miała ściągnięte, oczy błyszczące. Zapytała szorstkim głosem:

– Dlaczego dzieci nie jedzą śniadania?

– Bo czekamy na mamę i wuja Misia – odrzekła Marta, ale matka zdawała się wcale nie słyszeć tej odpowiedzi. Siadła przy stole i wskazawszy bratu miejsce naprzeciw siebie, zaczęła smarować bułki, nalewać kawę, krajać chleb. Poruszała rękami szybko i zgrabnie; gdy jednak podniosła pierwszy kawałek do ust, zdało się, że nagle ręce jej straciły władzę. Złożyła chleb na talerzu i siedziała nieruchoma, nie patrząc na nikogo i gryząc, gryząc bez końca, ten jeden, mały kawałek chleba, gorzki i słony.

Po śniadaniu wuj Dymitr powiedział, że pójdzie robić starania, aby do pierwszego pociągu towarowego idącego na Sarny przyczepiono wagon osobowy. Przez dwa dni bowiem miał być wstrzymany ruch osobowy na południe z powodu przerzucania wojsk.

Chłopcy i Marta poprosili o pozwolenie pójścia do Ostrej Bramy i poszli z panną Marią.

– Mnie się zdaje – rzekł Nik, idący przodem z Olkiem i Tomem – mnie się zdaje, że teraz już będzie wszystko inaczej, w Niżpolu i na całym świecie.

– Jak to inaczej? – zaprotestował Tom. – Już tyle razy była na świecie wojna: i za Aleksandra Macedońskiego, i za Napoleona, i za innych wojowników, a przecież ciągle jest tak samo.

– Głupi jesteś – rzekł Nik. – Skąd wiesz, że tak samo? Mnie się właśnie zdaje, że za każdym razem jest potem inaczej.

– Et! Święty by was nie zrozumiał z waszym „tak samo” i „inaczej”. Co to znaczy „inaczej”? Co ty przez to rozumiesz, Niku? – zirytował się Olek.

Ale Nik nie umiał powiedzieć, co przez to rozumie i wolał dać za wygraną. Żeby zaś zagadać tę sprawę, zaproponował, aby wszystkie modły pod Ostrą Bramą były wytężone w celu ubłagania Matki Boskiej, aby dziś jeszcze był pociąg do Niżpola. Strasznie mu się już chce do domu.

– To nie wypada prosić o taką drobną rzecz – powiedział Tom, który zawsze wiedział co wypada, w jakim miejscu, a co nie. – Ale jeżeli obraz będzie odsłonięty, to znaczy, że pojedziemy dziś, a jeżeli nie, to nie – zaprorokował.

Obraz był odsłonięty.

Po wyjściu brata i dzieci matka pozostała sama z Anią w hotelu.

Z początku kręciła się po pokojach, pakując i składając rzeczy; coraz jednak stawała w oknie i długo patrzała w ulicę.

W końcu włożyła kapelusz, związała budkę9 Ani na kokardę i wyszły.

– Dokąd idziemy, Musiu? – spytała Ania.

– Do Ostrej Bramy – odpowiedziała matka.

Szły ulicą zalaną słońcem, a tak natłoczoną, że z wolna tylko można było się posuwać.

Szły sobie, trzymając się mocno za ręce, wśród tłumu dorosłych i dzieci, żołnierzy i cywilnych, strojnych dam, panów i pospólstwa.

Wszyscy wokoło byli ożywieni i krzykliwi. Szable dzwoniły po chodniku, trąbki samochodowe buczały ostrzegawczo, oberwani chłopcy wykrzykiwali nazwy gazet, a ponad tym gwarem, daleko w górze brzmiał dzwon kościelny.

W jakimś miejscu trzeba było przeciąć ulicę, którą płynęły niekończące się szeregi żołnierzy. Matka z Anią zatrzymały się więc na skraju chodnika i stały wśród gęstego tłumu.

Żołnierze szli. Szereg za szeregiem, oddział za oddziałem. Szli, szli i szli. A potem jechali na koniach, z muzyką.

Ania była zachwycona. Trąby złociste błyszczały w słońcu i tak wspaniale, triumfalnie grały!

Ania ściskała matkę za rękę i skakała na jednej nodze.

Nagle spostrzegła, że ręka matki drży w jej małej dłoni. Podniosła oczy i zobaczyła rzecz zdumiewającą.

Matka odchyliła głowę w tył, zamknęła oczy, a twarz jej była zalana łzami. Usta uśmiechały się, a łzy jak grad spływały po policzkach, odbijały się o kołnierz żakietu i spadały aż na ręce.

Ania szarpnęła ręką matki.

– Musiu! – krzyknęła groźnie. – Dlaczego Musia płacze?

Matka nic nie odpowiedziała. Zawróciła i poszła wolno w stronę hotelu, ściskając mocno rękę Ani.

Muzyka dolatywała z daleka, a żołnierze ciągle szli.

Ania już się nie spytała drugi raz.

1Połąga (lit. Palanga) – miasto na zachodzie Litwy, położone nad Morzem Bałtyckim, znany kurort nadmorski. [przypis edytorski]
2nie lzia (z ros.) – nie wolno. [przypis edytorski]
3Memel – Kłajpeda; miasto na wybrzeżu Morza Bałtyckiego, dziś w zach. części Litwy, w okresie przed I wojną światową wraz z Prusami miasto włączone było do zjednoczonych w l. 1866–1871 Niemiec (II Rzeszy). [przypis edytorski]
4Moskale (pot., pogard.) – Rosjanie. [przypis edytorski]
5Libawa – Lipawa miasto na Łotwie, w Kurlandii, nad Morzem Bałtyckim, po trzecim rozbiorze Polski i upadku księstwa Kurlandii przyłączona do Cesarstwa Rosyjskiego, stała się jednym z najważniejszych portów rosyjskich i węzłem komunikacyjnym (kolejowym); podczas I wojny światowej Lipawa była okupowana przez Niemcy. [przypis edytorski]
6popasać – robić postój w podróży, szczególnie konno (na takim postoju konie dostają paszę). [przypis edytorski]
7Teutoni – tu przen.: Niemcy. [przypis edytorski]
8marka – tu: znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
9budka – kapelusz ze sporym daszkiem osłaniającym twarz. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora