Za darmo

Pożegnanie domu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XVII

 
Ale Ty, Panie, który z wysokości —
patrzysz, jak giną Oyczyzny Obrońce.
 

O szóstej rano, kiedy nieprzenikniony mrok pokrywał ziemię, sprowadził ojciec pana Andrzeja omackiem po schodach i zawiódł go aż na koniec parku. Tam kazał mu się ukryć w małej, zawianej śniegiem kapliczce, między rzeźbionymi w drzewie świątkami o boleśnie powykrzywianych członkach. Potem wrócił do domu. Już zaczynano wstawać, bo pociąg odchodził 8.10 z dworca żytomierskiego.

W sieni Łukasz zapalał latarnię, a w piecach trzaskał ogień, kładąc na podłogę długie smugi czerwonego światła. Ojciec powiedział Łukaszowi, by kazał również zaprząc do jego małych, jednokonnych saneczek: „Odprowadzę panie kawałek drogi” – wyjaśnił mimochodem.

Zupełnie było jeszcze ciemno, kiedy siadano do sani. Do jednych matka z Natą i Olkiem, do drugich wuj Dymitr z Nikiem. Ojciec nakładał jeszcze w gabinecie papierosa do cygarniczki – powiedział, że natychmiast ich dogoni – żeby jechali.

Ale ani myślał gonić, chodziło mu tylko o to, by wobec służby wszystko układało się zupełnie naturalnie.

– Może by, proszę pana, ktoś pojechał z panem? – powiedział Łukasz. – Czy to przyjemnie samemu po ciemku powozić?

Ojciec jednak powiedział, że nie trzeba i pojechał oczywiście sam. Za bramą nawrócił wzdłuż parku i stanął pod parkanem, naprzeciw kapliczki. Zagwizdał w umówiony sposób i wtenczas przez parkan zaczęła przełazić zgrabna, wysoka panna w małpim futerku i brązowej czapeczce, spod której wymykały się złote, utlenione loki.

– Bardzo z pana przystojna panienka – zaśmiał się ojciec i zapiąwszy baranicę na nogach, pognał rysaka.

Dopiero pod samą stacją, w zacisznej, ciemnej uliczce wysiadł pan Andrzej i z walizką w ręku poszedł piechotą. Ojciec zaś sam podjechał pod gmach dworca.

Można już było wsiadać do wagonów. Na stacji paliły się latarnie i lampy, nie rozświetlając wcale zamglonych, zaśnieżonych mroków. Pociąg stał, przysypany śniegiem i jakby wrośnięty w szyny. Ludzie ruszali się powoli, sennie, otrzepując wilgotny śnieg z rękawów.

Dla wuja Dymitra i pani Charlęskiej zarezerwowano osobny przedział. Od razu umieszczono w jego najciemniejszym kącie pana Andrzeja, który wsiadł do wagonu, jak tylko furmani przenieśli walizki z sani i odeszli.

Pierwszy dzień podróży zeszedł szybko, na licznych przesiadaniach, zapełniony przenoszeniem pakunków, wynajdywaniem miejsc, wołaniem tragarzy i niepokojem.

Dopiero dnia drugiego, gdy znaleziono się nareszcie w bezpośrednim, petersburskim wagonie, w którym mocą łapówki udało się zdobyć osobny przedział, wszyscy odetchnęli i humor powrócił.

Dzień był jasny, mroźny. Na zawianych, małych stacyjkach widać było ludzi tłukących rękami po bokach i tupiących w miejscu dla rozgrzewki. W oknach pierwszego piętra żony i córki zawiadowców stacji chuchały w zamarznięte szyby, aby dojrzeć jedyną sensację dnia, przejeżdżający kurier. Wszędzie tych samych kilka bab otulonych w kożuchy i chusty, stojących z wyrazem rezygnacji pod dzwonkiem stacyjnym. Ten sam chłop w kożuchu baranim, z biczyskiem w ręku, rozglądający się po wagonach bez przekonania, ci sami Żydkowie zieleni z chłodu, ten sam samowar, widny przez zapoconą szybę bufetu.

Takich stacyjek jedna, dwie, cztery, pięć – dziesięć…

Na jednej z nich chłop w baranim kożuchu władował do wagonu jakieś tłumoki i podsadził jegomościa po uszy zatopionego w dachę26. Jegomość ów grzmiał dłuższą chwilę przez otwarte drzwi wagonu, a gdy je konduktor zatrzasnął, począł tłuc się po korytarzu, otwierając wszystkie drzwi po kolei i wszędzie próbując, czy nie dałoby się jeszcze ulokować gdzie własnej osoby, tudzież ogromnej ilości swych walizek.

Wielokrotnie targał zamkniętymi drzwiami przedziału pani Charlęskiej i klął szpetnie na brak porządku, wolnych miejsc i sprawiedliwości. Wreszcie wszystko przycichło, widocznie gdzieś się umieścił.

Nie przeczuwając zatem grożącego niebezpieczeństwa, wyszedł wuj Dymitr na korytarz i tu natknął się na burzliwego jegomościa, który siedział na szczycie piramidy swych tobołków, ułożonych w przejściu. Bystre oko jego wtargnęło momentalnie przez otwarte drzwi i od razu ryknął:

– To tu, panie, tylko pięć osób w przedziale, a drzwi zamknięte i nikogo się nie wpuszcza! Myślałem, panie, że to może jenerał jaki jedzie czy ki licho, a to, panie, zwyczajne cywile! I jakim prawem, pytam, zamykają się państwo?

Nagle rozpromienił się, uśmiechnął od ucha do ucha, skoczył z miejsca, naruszając równowagę swej walizkowej piramidy, wtargnął do przedziału i ściągając rękawiczki, grzmiał dalej, ale już najdobroduszniejszym tonem.

– A niechże mi łaskawa pani wybaczy moją niegrzeczność! Jak Boga kocham, nie poznałem w pierwszej chwili! A toż to i pan Oleśnicki. Doprawdy, oślepłem od tego mrozu czy co?

Matka uśmiechała się bezradnie zaniepokojonym uśmiechem, a wuj Dymitr stał we drzwiach gniewny i rozśmieszony.

– A gdzież to państwo jadą tak wszyscy razem? – pytał tymczasem rozlewny pan, cały w najczulszych uśmiechach. – Bo to widzę i młodzi panowie, i panna Oleśnicka, i… tu spojrzał pytająco na rzekomą mademoiselle Lucettę i zawahał się.

– Pani jest francuską opiekunką Naty i nie rozumie po polsku – wyjaśniła matka, a chłopcy podziwiali pewność i niewzruszoną powagę, z jaką wygłosiła ten przyprawiający ich o konwulsje śmiechu pewnik.

– Mademoiselle Lucette, voici notre voisin, monsieur27 Górski – dokończyła matka.

Młoda panna z wdziękiem skinęła złotowłosą główką.

– To państwo może pozwolą, że przysiądę się tu na moment. Potem może gdzie miejsce znajdę. Bo ja aż do Petersburga mam nieszczęście jechać. A państwo także?

– Także – rzekła z rezygnacją matka. – Brat mój wyjeżdża z powodu zdrowia do Szwajcarii. A mademoiselle Gaudin wezwana została do Berna przez swą chorą matkę. Jadą więc razem.

– Aha, i pan się będzie opiekował panią? – zauważył pan Górski i przyjrzał się młodej Szwajcarce z nowym zainteresowaniem. A potem zaczął opowiadać szeroko i zawile, jakie to mianowicie sprawy powołują go do stolicy Rosji.

Zaczem rozkwaterował się w przedziale na dobre. Poznosił swoje tobołki i pledy, zdjął śniegowce i dachę, a wszystko to czynił, przepraszając po stokroć panią Charlęską za swoją bezceremonialność i powtarzając co chwila grzmiącym głosem „a la gier, kom a la gier28” francuszczyzną spod Berdyczowa. A to zapewne na cześć Szwajcarki, bo w jej właśnie stronę spoglądał.

W końcu siadł przy niej i poradził od serca, żeby przecież nie wyjeżdżała do Szwajcarii! Bo to tyle kraju i morza zjechać trzeba, a tu na Ukrainie dużo jest dobrych ludzi, którzy nikomu nie zrobią krzywdy.

– A panienka ładniutka i gospodarna, to u nas męża znajdzie w jeden moment, choćby i grosika posagu nie miała!

Dziewczę skromnie spuszczało oczy i odpowiadało dziwnie wysokim głosem, że musi jechać, gdy matka chora wzywa. Przy tym takie rumieńce pokrywały raz po raz twarzyczkę, że pan Górski tajał jak śnieg w wiosennym słońcu, a chłopcy nie mogąc dłużej zdzierżyć, wypadli na korytarz i kulali się ze śmiechu między oknem i drzwiami.

Najwyraźniej bardzo się mademoiselle Lucette panu Górskiemu podobała. Gadał do niej bez przerwy, w języku coraz bardziej do francuskiego zbliżonym i udzielał rad i wskazówek na daleką drogę.

W jakiejś chwili skoczył do swej największej walizy i z jej wnętrza zaczął dobywać rozliczne wiktuały, które, znowuż przepraszając panią Charlęską, ustawiał na stoliku.

– Wdowiec jestem – mówił przy tej czynności – ale zjeść dobrze lubię, więc mam kucharza dobrego, choć złodziej, szelma. Ale czy to człowiek może się ustrzec przed kradzieżą w gospodarstwie kobiecym, będąc wdowcem? Chętnie bym się też ożenił… – i to rzekłszy mimo woli spojrzał na mademoiselle Lucette.

Tu już i wuj Dymitr nie wytrzymał. Chrząknął parę razy i wyniósł się co prędzej na korytarz, podczas kiedy młoda Szwajcarka zasłoniła usta chustką w ataku kaszlu, a matka co prędzej zaczęła szperać głęboko w swym otwartym neseserze. Jedna Nata siedziała spokojnie i patrzała na pana Górskiego poważnymi oczami.

Zaraz jednak wrócił wuj Dymitr zrównoważony i przyjacielski i siadłszy koło jegomościa powiedział mu w zaufaniu, po polsku:

– Szkoda, że ta młoda nauczycielka wyjeżdża od mych braterstwa. To niezwykle miła i porządna panienka. Wprost niezastąpiona towarzyszka Naty. A jaka gospodarna! Świetnie szyje i ceruje, sam widziałem!

– Dymitrze, czy nie wiesz, jaka teraz będzie stacja? – spytała pani Charlęska tak groźnie, że aż w przedziale zrobiło się chłodniej.

 

– Nie wiem, kochanie – odpowiedział słodko wuj Dymitr i mówił dalej:

– Właściwie wcale nie ma wad. Słodka, dobra, łagodna i ładna jak obrazek.

– A że też jej państwo nie zatrzymają! – oburzył się pan Górski.

– Ba! Cóż zrobić! Skoro matka ją wzywa. Może jednak uda się nam sprowadzić ją z powrotem. Ogromnie się przywiązała do Naty, a Nata do niej! Nieprawdaż, Nato?

– Bardzo – odpowiedziała z oczami pełnymi łez, bo teraz już i ona pękała ze śmiechu.

– O, widzi pan! – rzekł z triumfem wuj Dymitr. – Nata płacze na myśl o rozstaniu.

Tego już było za wiele. Pani Charlęska wstała i groźnym głosem poprosiła panów, aby zechcieli opuścić przedział, gdyż ona i panienki chciałyby się trochę wyciągnąć na ławkach. Wyglądała w owej chwili jak bóg kary i pomsty, miotający oczami pioruny. Wuj Dymitr wyszedł zatem, rzucając siostrze spojrzenia skrzywdzonego niemowlęcia. Jegomość zaś jeszcze od drzwi poprosił rzewnie, aby panie zechciały zjeść jego pasztet z piklami i popić winem, które zostawia.

Mimo jednak wysiłków i gróźb pani Charlęskiej komedia rozwijała się w dalszym ciągu doskonale. Pan Górski coraz to gorliwiej zajmował się panienką i coraz goręcej tłumaczył, że nigdzie nie jest tak łatwo o dobrego męża jak na Rusi. Twierdził, że nawet on sam zna pewnego starszego, a zamożnego pana, który bardzo chętnie ożeniłby się z taką właśnie jak ona panienką. I teraz to właśnie wykazał się cały takt i dobre wychowanie młodej Szwajcarki! Widać było, że myśl bardzo jej się podobała, zachowywała się jednak powściągliwie i z wielką godnością, niepozbawioną zresztą wdzięku.

I jakaż była rada na tę bezwstydną bandę, rozbawionych dowcipnisiów? Daremnie biedna pani Charlęska przemawiała groźnym głosem i sztyletowała oczami, nikt nie zdawał się tego spostrzegać, a wesołość, doprowadzona do najwyższego napięcia, panowała w przedziale.

Los jednak, który niemniej od ludzi lubi płatać figle, zajął się w końcu tą sprawą i ukrócił igraszki.

Wieczorem pani Charlęska zupełnie już stanowczo wyprosiła pana Górskiego z przedziału i całe towarzystwo usadowiło się, jak mogło najwygodniej, do snu.

Po pewnym czasie zrobiło się jednak tak niezmiernie gorąco, że Nik rozbudził się zupełnie, zlany potem. Wyszedł na korytarz i stanął pod oknem. Drzwi sąsiedniego przedziału były uchylone, a z wewnątrz dolatywała ożywiona rozmowa.

– Jak pan mówi, że ona się nazywa? – mówił ktoś po rosyjsku – Lucette? No to ja ją znam, tę pana śliczną panienkę. Siedziałem kiedyś w Hołowinie cały tydzień, jak była sprawa o serwituty, i widziałem pannę Oleśnicką i jej nauczycielkę, przy każdym jedzeniu, a nieraz i w ogrodzie. Żeby była taka ładna, ta nauczycielka, wcale nie powiem. Ot, panna Oleśnicka, to krasawica!

– Dziecko i już, nie wiadomo, co wyrośnie. A jej nauczycielka, mówię wam, Nikołaju Wasyljiczu, to skarb, nie przyjrzeliście się chyba…

Nik nie słuchał więcej. Błyskawicznie zrozumiał całą grozę położenia. Rosjanin zechce na pewno powitać panią Charlęską – zobaczy Szwajcarkę, pozna, że to nie ona. Jeszcze cały prawie dzień muszą jechać razem, więc spotkanie jest nieuniknione. Nik skupił się, wytężył myśl. Ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, by zbudzić starszych i powierzyć im dalsze losy tej sprawy. Myślał, oparłszy czoło o przemarzłe szyby. Właśnie gdy pociąg wtaczał się na jakąś stację, Nik powziął postanowienie.

Cicho wsunął się do przedziału, zdjął swe futro i czapkę i wyszedłszy na korytarz, szczelnie drzwi za sobą zamknął. Teraz czekał.

Dopiero gdy dzwonek zajęczał na stacyjce, Nik z hałasem odsunął drzwi przedziału jegomościa i nachyliwszy się do jego ucha, szybkim, nerwowym szeptem mu oznajmił, że wuj Dymitr dostał poufną wiadomość, iż pociąg ten przestoi dobę na następnej stacji. Natomiast z tej stacji odejdzie za chwilę inny, bezpośredni – oni więc, wszyscy, już się przesiedli, a teraz jego przysłali do pana Górskiego z tą wiadomością. Potem, nie czekając wcale na decyzję grubego pana, zaczął ściągać jego walizy i futra, ostrym szeptem nagląc go do pośpiechu. Sapiąc, jęcząc i trzeszcząc, zbierał się pan Górski i jednocześnie dzielił się otrzymaną wiadomością z przyjacielem, który zresztą sam już wszystko słyszał i wcale nie czekał na zachętę do przenosin. Nie upłynęła minuta, jak już toboły i futra leciały na peron, energicznie miotane rękami Nika, na głowy ogłupiałych właścicieli. Pociąg już ruszał, Nik zatrzasnął drzwi, zanim jego ofiary zdołały spostrzec, że on sam pozostaje w wagonie.

Teraz na Nika przyszła chwila zwątpienia. Siadł w korytarzu na kuferku i zamyślił się. To, co uczynił przed chwilą, wydało mu się nagle głupim, złym, niegodziwym figlem.

„No dobrze – bronił się wewnętrznie – ale przecież to był jedyny sposób!”.

Czy jednak miał prawo go użyć?

Zupełnie zgnębiony i niepewny wszedł do przedziału. Wuj Dymitr nie spał. Siedział w swym kącie oparty o futra, a oczy błyszczały mu gorączką. Nik, siadłszy obok, szeptem opowiedział mu o wszystkim. Gdy doszedł do miejsca, jak wyrzucał na peron pasztet, jabłka, kalosze i butelki wódki urzędnika, wuj Miś począł formalnie pękać ze śmiechu. Aż płakał, wcisnąwszy głowę w futra i powtarzał przerywanym głosem.

– Nie, co za widok, co za widok!

Nik się zirytował.

– Dobrze! – rzekł ze złością. – Ale czy ja miałem prawo to zrobić?

Wuj Miś uspokoił się natychmiast.

– No, a dlaczego zrobiłeś? – zapytał.

– Żeby ocalić pana Andrzeja i nas wszystkich.

– Sam więc widzisz – powiedział. – Uczyniłeś dwóm ludziom grubą przykrość, po to aby ocalić jednego, a nawet także dwóch, od możliwej śmierci. Wybrałeś mniejsze zło, z dwojga złego. A zresztą zapamiętaj sobie jedno, mój drogi, że dla sumienia nie istnieją sprawy złe, tylko złe intencje. Zła wola, zła wola – powtórzył parę razy.

I już potem nie zaszło nic, aż do samego Helsingforsu. I tak błyskawicznie jakoś a męcząco układało się wszystko. Krótki postój w hotelu – powrotna jazda na stację i pożegnanie. Bolesne, gorące, żarliwe. Bezładne słowa rzucane sobie nawzajem, ręce splatane na mgnienie w mocnym uścisku, łzy zatajone w gardle i ostatnie spojrzenie w ukochane, oddalające się oczy. I koniec.

Do hotelu wrócili: matka, Nata i chłopcy. Trzeba było spędzić noc w Helsingforsie.

Matka położyła się na kanapie i patrzała w przeciwległą ścianę zamglonymi oczami. Nata chodziła dokoła stołu cichym, miarowym krokiem.

Nik pod oknem przewracał kartki ilustrowanego dziennika, jedną po drugiej, prawie bezmyślnie. Okopy, generałowie, armaty, cesarz przed frontem, znowuż okopy… A na jednej białej karcie zobaczył szeregi małych, okrągłych fotografii. Przeglądał te twarze młode, uśmiechnięte, patrzące żywymi oczyma. Czytał nieskończenie długi szereg nazwisk i dat, nazw miejscowości jakichś głuchych, nikomu nieznanych. Pracowicie badał w pamięci, gdzie by to być mogło.

I zobaczył w jakimś szeregu dwie twarze, jedną przy drugiej. Spojrzały na niego z tej karty oczy znajome. Ogromne oczy niechętne a uważne i te drugie, bystre, harde, zaczepliwe.

Nik zatopił całą myśl w tych dwóch fotografiach, badał je najuważniej, wahał się, przymykał powieki, szukając w głębi pamięci i znowu patrzał, nie mogąc jeszcze uwierzyć!

Wypłynęło z jakiejś tajni wspomnień, odległe, zasłyszane zdanie: „bo ja, widzisz, mój młody przyjacielu, nawet za ojczyznę niechętnie, bardzo niechętnie…”.

Bardzo niechętnie oto złożyli ci dwaj swoje życia młode. Niechętnie, z rozpaczą w duszy, w niezłomnym poczuciu obowiązku, z męką straszliwą i nieugiętą wolą – złożyli je.

Część III. „Ja się w chwili ofiarnej jak kadzidło spalę”

Rozdział XVIII. Ostatni balik

Balik urządzało się wtedy, gdy nic innego nie było do roboty, deszcz padał, a w każdym kącie domu siedziała nuda.

Właściwie teraz, to baliki urządzała już tylko Ania, ale zawsze się jakoś wszyscy o tym zwiedzieli i ściągali, nastrojeni pogardliwie i krytycznie.

Zresztą od czasu wojny, a już szczególniej rewolucji prawie nie urządzało się żadnych uroczystości nawet dla Ani, toteż naprawdę nie wiadomo, jak to się stało, że tego właśnie dnia Ania wydawała balik.

Pożal się Boże, co to był za balik! Jakaś raczej nędzna jego imitacja!

Ani migdałów, ani rodzynków, ani fig, w ogóle nic takiego! Trochę czekolady (kuchennej), śliwki na rożenkach, konfitury, cukier w kostkach do robienia karmelu i bodajże już nic więcej.

Ania z panną Marią nakryły stolik serwetką i poustawiały to wszystko na talerzykach. Przygotowały tartkę, rondelki i miały się zabrać do roboty, kiedy Ania poczuła nagle, że już jest za duża na tego rodzaju rozrywki.

– Wie pani co, panno Mario? – powiedziała. – Nie będę robić kotletów z czekolady ani kartofli z migdałów. Tak sobie to wszystko zjem i już.

Panna Maria się zgorszyła.

– To cóż to za balik w takim razie? – zapytała.

– Żaden – odpowiedziała Ania – ale ja już mam dziewięć lat i zresztą jest wojna.

Do pokoju weszli Tom i Marta, którzy wałęsali się po domu bez celu i patrzeli w coraz to inne okno zalane deszczem.

Tom powiedział, że wprawdzie na świecie jeszcze jest wojna, ale tu, u nich, już nie. Nie ma nawet już i rewolucji – przyszli Niemcy i ukrócili wszystko. Skończyły się czasy niepokoju, pogromów i wszelkich bolszewickich strachów.

– I naprawdę to cud Boży, że Niżpol ocalał – powtórzyła po raz setny Marta.

Zawsze to powtarzała, ile razy się mówiło o burzy, która szalała na Rusi, zanim weszli Niemcy, i za każdym razem serce jej zalewała wdzięczność. Bo jakże! Wszystkie prawie dwory naokoło spłonęły do fundamentów albo leżały w gruzach, powalone rękami chłopów i powracających z frontu rozbestwionych wojsk, a jeden Niżpol stał cały, nienaruszony, taki sam jak dawniej, kiedy nad ziemią święcił się pokój.

– To wszystko dlatego, że nie uciekliśmy i że rodzice są dobrzy i sprawiedliwi – oznajmił, również po raz setny, Tom, ten pewnik ogólnie w Niżpolu uznany.

Ania miała w tej kwestii swoje zastrzeżenia, powiedziała, wydymając dolną wargę:

– Ale jak mogli, to ziemię nam zabrali, a oddali dopiero teraz, gdy musieli.

– Bo głupi tylko nie bierze, jak mu dają – powiedział Tom. – Raz rząd bolszewicki wydał prawo, że ziemia cała dla chłopów, to dlaczegóż nie mieli wziąć? Ty byś nie wzięła sklepu z zabawkami Grünbauma, gdyby ci powiedzieli, że masz prawo?

– Nie wzięłabym – stwierdziła Ania z pogardliwym wstrętem.

– Tak ci się zdaje – rzekł ponuro Tom – a ja bym wziął, bo co prawda bardzo by mi się przydał rower.

I z westchnieniem wyciągnął zza szafy stary, trzykołowy welocyped, który miał tę właściwość, że jechał tylko na prawo, skutkiem czego każda przedsiębrana na nim podróż ograniczała się do ruchu dośrodkowego na przestrzeni metra.

Poza tym miał siodełko złamane, które przy jeździe boleśnie szczypało odnośną część ciała i niekiedy nadwyrężało w tymże miejscu majtki.

A zresztą, miły Boże! Czyż trzynastoletni chłopak nie hańbi się, jeżdżąc na trzykołowym welocypedzie? Toteż Tom nie jeździł naturalnie, tylko tak czasem z nudów wyciągał go zza szafy i poprawiał na użytek Ani.

– Cóż to? Urządzacie balik? – zapytał Nik, uchylając drzwi.

– Bo już trzeci dzień deszcz pada – usprawiedliwiła się z zażenowaniem Ania.

– To bardzo dobrze, mam piekielny apetyt na palony cukier – ucieszył się Nik i skoczył do stolika.

Zapalił świecę, lewą ręką ujął nóż, prawą kawałek cukru i przypalał go o płomień. Żółte i brązowe krople karmelu układały się na gładkiej powierzchni noża.

– Przytykaj do płomienia, to będą smaczniejsze – poradził Tom, który poniechał beznadziejną sprawę zdecydowanie prawicowego welocypedu i przyglądał się pracy Nika z miną rzeczoznawcy.

– Tak, ale zaraz okopci się cukier – przestrzegła Marta.

– Nie okopci się, zaraz ci pokażę – i Tom, zapaliwszy drugą świecę, zaczął topić cukier na własny rachunek.

Marta siadła na dziecinnym stoliczku i od niechcenia pojadała śliwki, pełna jakiegoś zniechęcenia i deszczowego smutku.

W pokoju brakowało już tylko Olka, ale Olek od skończenia gimnazjum mało udzielał się rodzeństwu, całymi dniami przebywając z ojcem i na folwarku.

Teraz jednak przyszedł, nie żeby użyć baliku, ale tak sobie. Była niedziela, więc nic się nie działo w gospodarstwie, deszcz padał uprzykrzony. Już nie chciało się ani czytać, ani mówić z ojcem o wojnie, Polsce i Niżpolu, ani czyścić fuzji, czystej już jak sumienie noworodka.

A w dziecinnym pokoju podobno odbywał się balik. Więc przyszedł.

– Bardzo nędzny macie balik – powiedział, dłubiąc rożenkiem w czekoladzie. – Tak, tak, nie chciałbym was zmartwić, ale nie mogę tego dłużej ukrywać, że uważam ten balik za zupełnie nikczemny.

 

Nikt się zbytnio nie przejął tą przesadną krytyką, bo nikomu już na tym baliku nie zależało. Panna Maria tylko powiedziała, choć bez przekonania, że lepszy taki jak żaden.

– W zimie, jak się już ustali spokój i znowu nastaną dobre czasy, to sobie urządzimy lepszy.

– W zimie to już pewnie będziemy w Warszawie, o ile naprawdę skończy się ta wojna, i nie takie baliki będą nam w głowie – rzekł Nik. – Zresztą co to można wiedzieć! Naprawdę na świecie teraz taka kasza, że niepodobna się w niej rozeznać. Na przykład jak daleko sięgną granice Polski?!

– Ty zawsze tak mówisz, jak gdyby Polska już była niepodległa – rzekł Olek. – A przecież siedzą jeszcze Niemcy w Warszawie i poradź tu sobie z nimi bez wojska, bez armat i bez pieniędzy. To tylko teraz wiadomo, że na wszystkich frontach Polacy się biją i wszędzie nadaremno!

– To jeszcze zobaczymy! – mruknął złowrogo Nik.

Tomkowi tymczasem sprzykrzyło się topienie karmelu i wałęsał się po pokoju z rękami w kieszeniach. Otworzył szafkę z zabawkami i kiwał głową, przypominając sobie czasy, gdy szafka ta służyła jego celom. Wówczas panował w niej wzorowy porządek. Na jednej półce zabawki, na drugiej farby i ołówki, na trzeciej mogące się kiedyś przydać nieużytki. Dziś – pożal się Boże! Wszystko razem skłębione, porozrzucane! Spod brudnego niedźwiedzia wyzierają kalkomanie, miseczki z farbami, poprzewracane na atłasowej sukience lalki, piłka wciśnięta między klocki, a kuchenkę…

– Aniu, jesteś niechluj! – powiedział Tom i zamknąwszy z pogardą szafkę, podszedł do okna.

Już deszcz nie padał, choć niebo było jednostajnie szare.

– Możemy wyjść – skonstatował z ulgą. – Nie pada.

Wyszli zatem wszyscy, bo już naprawdę nie można było usiedzieć w domu. Nogi wprawdzie grzęzły w błocie, ale lepsze to niż rozpłaszczanie nosów o szyby.

Na podwórzu rzuciły się na nich stęsknione psy i skakały wokoło, raz po raz łapami rzucając się na piersi i starając się językiem dosięgnąć policzków.

Właściwie na takie uszczęśliwione psy nie ma rady, trzeba znosić te karesy, jeśli się nie chce stracić ich zaufania i przyjaźni.

Przed domem spotkali rodziców.

– Chodźcie, dziewczynki – powiedziała matka – pójdziemy odwiedzić naszych chorych na wsi.

Marta wzięła z rąk matki koszyk, Ania uczepiła się jej ręki i poszli w kierunku bramy.

Ojciec z chłopcami wyszli również za bramę i posuwali się wolno naprzód drogą koło chmielu, z daleka patrząc na brnące po błocie matkę i dziewczynki.

– Chwilami straszno jest pomyśleć, że jesteśmy tu teraz w okolicy zupełnie sami – powiedział Nik. – Sam jeden Niżpol jak oaza na pustyni. Wszyscy pouciekali, wszystko popalone, rozgromione! Po Hołowinie śladu nie zostało! Ale właściwie dlaczego wuj Ryszard nie wraca teraz i nie zabiera się do odbudowy?

– Wuj Ryszard nie wierzy w trwałość dzisiejszego stanu rzeczy. Jest przekonany, że Niemcy wyjdą, a rewolucja rozpęta się na nowo. Zresztą wiecie, jak bardzo jest wytrącony z równowagi. Kiedy mówi o Hołowinie i pogromie to trzęsie się ze złości. Jak tu w takim stanie ducha zabrać się do twórczej pracy, wśród tych samych ludzi, którzy z ziemią zrównali mu wszystko.

– Strasznie wygląda Hołowin – powiedział Olek z brwią groźnie ściągniętą. – Rzeczywiście, że patrząc na te zgliszcza, sterczące mury, ruinę, można się trząść z bólu i złości.

– Gdyby wujostwo nie uciekli przy pierwszym alarmie, to Holowin byłby cały – powiedział Tom obojętnie.

– Pleciesz, mój drogi – zaprotestował ojciec – mało to naszych sąsiadów siedziało w domu do ostatniej chwili i przypłaciło życiem tę odwagę?

– A Niżpol? – upierał się Tom.

– Niżpol to wyjątkowo spokojna wieś, a przy tym tak szczęśliwie, na uboczu położona, że powracająca z frontu armia nie zawadziła o nas. Ale teraz muszę wracać do domu, idźcie dalej, chłopcy, i wróćcie z matką.

I ojciec zawrócił.

Na zachodzie przecierało się niebo. Złocista smuga wysuwała się spod ciężkiej płachty chmur. Powietrze poróżowiało nagle i na każdej rzeczy położył się ów różowo-złoty odblask. Zrobiło się prawie ciepło. Chłopcy porozpinali kożuszki i szli powolutku, noga za nogą. Milczeli. W ogóle w ciągu ostatniego roku nauczyli się dużo milczeć. Nikt nie miał ochoty do rozmowy w owych czasach, kiedy każdej chwili dnia i nocy wisiało ponad głowami niebezpieczeństwo. W owych dniach, kiedy raptem zostali pozbawieni ziemi, kiedy każdy sięgał po ich dobro jak po swoje, kiedy po nocach budziły grozę śmiertelną łuny palących się sąsiednich dworów. W owych dniach nikt prawie nie mówił do nikogo.

A i spokój przywrócony po wkroczeniu na Wołyń Niemców nie rozwiązał ust i nie rozweselił serc. Tyle było wokoło żałoby, ruiny, zgliszcz! Od wuja Dymitra od dawna nie nadchodziły wiadomości. Hołowin z ziemią zrównany i opuszczony, a jego mieszkańcy nieobecni, z dalekiej Polski rzadkie pisali listy. I ta przeszłość wczorajsza zaledwie, a tak okrutna.

Nie ciężyło duszy wspomnienie, że bywało zeszłej zimy chłodno i głodno, że nieskończenie długie wieczory trzeba było siedzieć po ciemku, z braku światła, że gorzki był smak nieosłodzonej kawy, a chleba nie widziało się czasem i dni kilka.

Ale paliła serce krew, którą nasiąkła ziemia, ale oczy piekły tylekroć oglądane pożary, ale kamieniem legły na pamięci na kamień rozebrane siedziby ludzkie, ale jak niezgojona rana jątrzył się w duszy żal i wzgarda i wstyd, że ulec trzeba było przemocy, oddawać bez protestu ziemię najbardziej własną, wyrzekać się prawa swego i patrzeć własnymi oczami na pohańbienie wolności człowieczej i dumy.

Toteż mimo że wszystko teraz powoli wracało do normy, w domu dostatniej było i jak dawniej jasno i ciepło, mimo że, zdawało się, już nigdy czasy te okropne nie wrócą – jakoś w sercach nie było spokoju ani wesela.

Właściwie miało się nawet ochotę porzucić to wszystko i wyjechać. Dokąd? Nie wiadomo, i nie wiadomo po co. Ale naturalnie i mowy nie było na serio o wyjeździe teraz, kiedy wszystko na nowo trzeba było urządzać, poprawiać, zaczynać. Bo chociaż Niżpol nie uległ pogromowi i stał cały i nienaruszony, to jednak owe pół roku gospodarki chłopskiej, nieumiejętnej i rabunkowej, fatalnie zrujnowało wszelki ład i porządek niżpolski.

Szli chłopcy ścieżką po drugiej stronie rowu przydrożnego i zatrzymywali się naprzeciwko chat, do których wchodziła matka. Wtenczas Ania zbliżała się do nich i udzielała im poprzez rów nowin wiejskich. Że córeczka Pawluków zdrowsza, że u Tymoszuczki cała masa różowych prosiąt biega po izbie, a u Rozbickich Domcia taka chora, że mama koniecznie chce im sprowadzić doktora. Ale nie chcą. Mówią, że mama najlepiej poradzi, a co tu można poradzić, kiedy to nieuleczalna choroba.

– Jaka?

– Nie wiem jaka, ale nieuleczalna – powiedziała Ania.

Od strony Żytomierza, zza krochmalni wyjechał wóz i pędził ostro, rozpryskując błoto. Siedzący w nim trzej chłopi rozmawiali głośno, śmiejąc się i pokrzykując – widocznie trochę napici. Już byli wyminęli chłopców, gdy nagle wóz stanął. Jeden z chłopów wykręcił się w siedzeniu i krzyknął donośnie.

– A wot i nyma wże nimciw w Żytomire29! – czekał chwilę na jakąś odpowiedź, ale chłopcy milczeli i stali jak wrośli w ziemię.

– Nyma nykoho, teper nam bude panowanje30! – zawołał drugi, potrząsając batem, a trzy pary krwią nabiegłych, złowrogich oczu wczepiło się w dzieci stojące prosto, z głowami podniesionymi do góry.

– A wam, koneć31! – rzucił jeszcze twardo ten, który trzymał konie.

Olek spokojnie i powoli odwrócił się do Ani i zapytał naturalnym głosem, z trudnością otwierając ściśnięte zęby.

– Aniu, czy mama jeszcze idzie do kogoś, jak skończy u Rozbickich?

– Jeszcze do Motry – powiedziała Ania i uśmiechnęła się, pokazując białe ząbki.

Za ten uśmiech, za ten uśmiech wesoły i odważny, Olek byłby ją przycisnął do serca.

– To chodźmy razem – powiedział Nik i natychmiast przelazł przez płot, i przeskoczył sprężyście rów w takim miejscu, że znalazł się tuż koło wozu.

Za nim przeskoczyli bracia i wszyscy razem poszli bez pośpiechu w kierunku chat, nie odwracając głowy.

26dacha – obszerne, sięgające do kostek futro a. futrzana peleryna z dużym kołnierzem, nakładane zimą na wierzch na inne ubrania. [przypis edytorski]
27Mademoiselle Lucette, voici notre voisin, monsieur (fr.) – panno Lucette, oto nasz sąsiad, pan [Górski]. [przypis edytorski]
28a la gier, kom a la gier (zniekształcone fr. à la guerre comme à la guerre) – jak to na wojnie. [przypis edytorski]
29A wot i nyma wże nimciw w Żytomire (z ukr.) – No i już nie ma Niemców w Żytomierzu. [przypis edytorski]
30Nyma nykoho, teper nam bude panowanje (z ukr.) – Nie ma nikogo, teraz my będziemy panować. [przypis edytorski]
31A wam, koneć (z ukr.) – A z wami koniec. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora