Wojna w Zatoce Perskiej

Tekst
0
Recenzje
Przeczytaj fragment
Oznacz jako przeczytane
Wojna w Zatoce Perskiej
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

WŁADYSŁAW ŻERNIK

WOJNA W ZATOCE PERSKIEJ

Wrocław 2010

Imprint

Wojna w Zatoce Perskiej

Władysław Żernik

Copyright 2012 Władysław Żernik

published at epubli GmbH, Berlin

www.epubli.de

ISBN 978-3-8442-1781-0

NATALII I PAWŁOWI

I

Przez uchylone okno wpadła do sali mucha. Na moment zawisła w powietrzu, jakby lustrowała miejsce, w którym się znalazła, a potem zatoczyła kilka kół wokół ścian i zawróciła do szyby, szukając drogi ku wolności. Spojrzałem na leżący za oknem śnieg, kręcąc z niedowierzaniem głową. „Fenomen natury? Mucha w środku zimy?” – przeszło mi przez głowę.

Zsunąłem się z łóżka, kierując w stronę telewizora. Po chwili zobaczyłem na ekranie zadowoloną twarz Georga Busha. Wygłaszał przemówienie, wychwalając zwycięzców zakończonej wojny z reżimem Saddama Husajna. Skrzywiłem się z niesmakiem. Raził mnie patos, z jakim mówił o skutecznym niszczeniu celów wroga, całkowicie bagatelizując ofiary wśród irackiej ludności. Wojna dla niego to tylko okazja do zademonstrowania światu nowoczesnej techniki Amerykanów, służącej do szybkiego i masowego uśmiercania ludzi. Chyba starał się udowodnić truizm, że mózgi amerykańskich uczonych zostały wciągnięte w doskonalenie sztuki zabijania nieprzyjaciół na całym świecie. Dzisiaj w Afryce, jutro znowu w Azji, a może kiedyś przyjdzie czas na Amerykę Południową, na Europę lub Australię? Do konfliktu w Zatoce Perskiej miałem stosunek typowy dla większości zjadaczy chleba. Widoczne na szklanym ekranie obrazy udanych nalotów na Bagdad i martwych ciał ludności cywilnej nie odbierały mi apetytu podczas posiłku, ani też nie zmuszały do głębszej refleksji nad ludzką egzystencją czy filozofią zabijania. Zasmucał mnie jedynie entuzjazm syna, z jakim reagował na relacje specjalistów o precyzyjnych lotach samolotów, trafień wystrzeliwanych przez nich rakiet i wyrzucanych bomb.

Taki jest widocznie koszt rozwoju ludzkości, która już dawno i z dużą precyzją zabiła własne sumienie, przez co dobro i zło traktowane jest jedynie jako infantylny wymysł filozofów lub uciążliwe dziedzictwo religii. Kondycję moralną zabezpieczyła zaś zabiegiem natury językowej, w którym słowo „człowiek” zastąpiono słowem „wróg”. Dla wroga zaś żadnego współczucia, żadnej litości, jedynie pogarda i nienawiść. Wroga wskazują wielcy tego świata, a także dupki mniejszego formatu, frustraci i degeneraci, chowający swoje wybujałe żądze za banały w rodzaju zapewnienia ludzkości pokoju i bezpieczeństwa oraz prawa do wolności i demokracji. W cieniu tych napuszonych idei załatwiają brudne interesy, nabijając kieszenie garstki bogaczy.

Te banalne refleksje skłoniły mnie do wyłączenia telewizora i wybrania się na któryś ze stoków narciarskich. Włożyłem narty do samochodu i pomknąłem w stronę Davos. Ośnieżone szczyty gór kusiły jak gołe piersi kobiety. Szybko więc zapomniałem o Zatoce Perskiej i prezydencie Bushu. Przypiąłem narty do butów i ruszyłem w dół stromego stoku. Mijani ludzie wirowali jak pokraczne manekiny. Upadając, poczułem silny ból w prawym kolanie. Starałem się podnieść, ale przy każdym, najmniejszym nawet ruchu, ból stawał się nie do zniesienia. Zacząłem wzywać pomocy. Chwilę później pochyliła się nade mną jakaś kobieta w czerwonej kurtce.

Od tego dnia minęły dwa tygodnie. Usztywniona noga przykuła mnie do łóżka i tylko dwukołowy wózek umożliwiał poruszanie się po szpitalnych korytarzach. Podczas rannej wizyty pozwolono mi na popołudniowy spacer po ośnieżonym parku, dlatego z niecierpliwością czekałem na podanie obiadu. Zjadłem go i natychmiast ruszyłem w stronę windy. Przejeżdżając obok sąsiedniej sali, usłyszałem cichy jęk oraz słabe nawoływanie. Bez namysłu wjechałem do środka. Na jedynym łóżku leżało czyjeś ciało, szczelnie okryte bandażami. Czarny zarost na policzkach pozwalał przypuszczać, że ciało należy do mężczyzny. Zwilżyłem mu kilka razy wargi, a następnie wlałem kilka kropel wody do lekko rozwartych ust.

– Co z moją żoną ?

Usłyszałem, a raczej domyśliłem się tych słów z ruchu jego warg. Wzruszyłem bezradnie ramionami, wtedy ponownie poruszył wargami. Tym razem usłyszałem wyraźnie:

– Co z moją żoną?

Ponownie wzruszyłem ramionami, spoglądając w stronę drzwi, w których stała pielęgniarka, grożąc mi palcem. Po wejściu do sali wskazała na łóżko i szepnęła, poruszając wyraźnie ustami:

– Jemu nie wolno rozmawiać.

– Ale ja...

– Spokój może mu uratować życie – przerwała zdecydowanie.

– On chce wiedzieć, co z jego żoną – nie dawałem za wygraną.

– Wszystko we właściwym czasie.

Zdecydowanymi ruchami wypchnęła mój wózek na korytarz, a kiedy ustawiła go obok windy, wyjaśniła z palcem przyciśniętym do warg:

– Każde wzruszenie jest dla niego wyrokiem śmierci.

– Ale mnie może pani powiedzieć? – rzuciłem bez przekonania.

– Wszystko we właściwym czasie.

Odchodziła szybko, jakby się gdzieś spieszyła, lecz kiedy dochodziła do dyżurki, odwróciła się, mrugnęła porozumiewawczo okiem, zachęcając do skorzystania z windy. Mnie jednak odeszła ochota na wędrówkę po parku. Wróciłem do sali z postanowieniem zaspokojenia ciekawości mego szpitalnego sąsiada. Górę nad dobrymi chęciami wziął jednak rozsądek, który nakazywał uznać racje doświadczonej pielęgniarki. Przez kilka następnych dni spędzałem większość czasu przy drzwiach jego sali. Za nimi panowała jednak niezmącona cisza, zaś lekarze na mój pytający wzrok kręcili głowami lub wzruszali ramionami.

Zegar na ścianie wskazywał dwudziestą drugą. Rozglądnąłem się po pustym korytarzu, zamknąłem książkę, po czym skierowałem wózek w stronę swojej sali. Skrzypienie kół zmieszało się jednak z cichym nawoływaniem, przypominającym miauczenie małego kota. Zawróciłem i bez namysłu wjechałem do sąsiedniej sali. Na łóżku siedział obandażowany mężczyzna, z głową uniesioną ku sufitowi. Ruszyłem w jego stronę.

– Co pan wyrabia? – doszedł od drzwi zagniewany głos pielęgniarki.

Odwróciłem głowę, gdyż nie wiedziałem do kogo kierowała to pytanie. Lecz ona znajdowała się już przy chorym. Chwyciła go za ramiona, usiłując położyć na plecy. Ten bronił się, ale było widać, że z każdą chwilą traci siły.

– Gdzie ja jestem? – zapytał, wskazując głową na sufit.

– W szpitalu – odpowiedziała z zaskakującym spokojem.

– W szpitalu?

Powtórzył te słowa jeszcze dwa razy. Tarł przy tym dłonią czoło, a właściwie bandaże okrywające głowę, szyję i piersi. Jego oczy wyrażały zdziwienie. Niespodziewanie złapał rękę pielęgniarki, po czym rozglądał się gorączkowo po sali, jakby czegoś szukał, wreszcie wyszeptał zbolałym głosem:

– Gdzie jest moja żona?

– Panu nie wolno rozmawiać – zbyła pytanie troską o zdrowie.

– Chcę wiedzieć, co z moją żoną.

Jego twardy ton wprawił ją w zakłopotanie. Otwierała usta jak ryba wyjęta z wody. Wzrok przenosiła z chorego na mnie, a po chwili odwróciła głowę w stronę okna. Milczała, gryząc wargi.

– Chcę wiedzieć co z moją żoną – powtórzył równie twardo.

– Jest w ciężkim stanie, ale... – zastanawiała się nad jakimś kłamstwem, które mogłoby zaspokoić jego ciekawość, nie zdradzając tragicznej prawdy.

– A kierowca?

– Czy to ktoś z rodziny?

– Taksówkarz.

– Zginął na miejscu.

Tym razem odpowiedziała bez żadnego wahania. Widocznie miała nadzieję, że chory nie wróci do pytania o żonę. Ten przypatrywał się jej uważnie, a po chwili opuścił głowę, chowając twarz w dłonie. Ona położyła go na łóżko i zgasiła światło. W drzwiach zatrzymały nas jego słowa:

– Gdzie są nasze rzeczy?

– Na policji – odpowiedziała, nie odwracając głowy.

– Żona miała przy sobie skórzaną teczkę?

– Osobiste rzeczy znajdują się w szpitalnym depozycie.

– Proszę przynieść mi teczkę.

– Niech pan lepiej myśli o zdrowiu – warknęła opryskliwie.

– Proszę mi przynieść teczkę. Natychmiast.

Stanowczość, z jaką wypowiedział te słowa, odebrała pielęgniarce ochotę do dalszej dyskusji. Zamknęła drzwi, nabrała głęboko powietrza, a potem spojrzała na mnie tak wrogo, że po moim ciele przeszły ciarki. Skurczyłem się, jakby w obawie przed uderzeniem, mamrocząc bezwiednie:

– Chętnie pani pomogę.

– Niech pan pilnuje swojego nosa – sapnęła ze złością.

Przez chwilę stała niezdecydowana, spoglądając kątem oka na dyżurkę. Niespodziewanie popchnęła mój wózek w stronę windy. Przechowalnia rzeczy pacjentów znajdowała się w piwnicy. Odebranie teczki okazało się jednak zabiegiem nieco skomplikowanym, wymagającym wypisania stronicowego kwestionariusza i podpisu chorego.

Widok teczki wyraźnie go ożywił. Po sprawdzeniu masywnego zapięcia, podniósł rękę, wskazując wymownie na szafę. Położyłem teczkę na jednej z półek, zamknąłem szafę na klucz, który wcisnąłem mu pod poduszkę. Kiedy zwilżałem mu popękane usta, złapał mnie za rękę, usiłując jednocześnie usiąść na łóżku. Wskazał na szafę, poruszając wargami:

– Gdyby się ze mną coś stało... Pan rozumie?

– Tak – przytaknąłem głową.

– Niech pan odszuka Boba Shortona i odda mu teczkę. Adres znajdzie pan... – kaszel przerwał dalsze słowa.

– Lekarz powiedział, że za kilka tygodni będzie pan zdrowy jak ryba – skłamałem, aby dodać mu otuchy.

– Nazywam się John Puławski.

Nim dotknąłem jego wyciągniętej ręki, zamknął oczy, sprawiając wrażenie spowitego w głębokim śnie. Ponownie zwilżyłem mu wargi i opuściłem salę. Kiedy zasypiałem, dobiegł mnie z korytarza krzyk pielęgniarki. Wiedziony złymi przeczuciami ruszyłem do sali Puławskiego. Jego łóżko stało przed windą, a pielęgniarka i dyżurny lekarz masowali mu na przemian pierś.

 

– Co się stało? – krzyknąłem do pielęgniarki

– Zapaść.

Szpital opuszczałem ze skórzaną teczką na kolanach. Wózek pchała dwójka dorosłych dzieci, zaś żona powtarzała co chwilę, że popełniam ciężką zbrodnię, zabierając ze szpitala cudzą własność. Wieczorem zadzwoniłem do pielęgniarki, która obwieściła ponuro, że czas odlicza ostatnie godziny życia Puławskiego. Wpadłem w popłoch. „Muszę koniecznie sprowadzić Boba Shortona” – kołatało mi w głowie. Znalezienie jego adresu okazało się jednak dosyć trudne, gdyż teczka Puławskiego była wypchana dokumentami, a przede wszystkim odręcznymi notatkami, sporządzonymi prawdopodobnie jego ręką. Już pierwszy rzut oka na równe rzędy liter wskazywał na mężczyznę o silnej osobowości, o którym kobiety zwykły mawiać: „facet z charakterem i charyzmą”. Z lektury zaś dokumentów, szczególnie odręcznych notatek wyłaniał się obraz fascynujących losów Johna Puławskiego.

II

Z panującego na plaży tumultu wyłowił dwa słowa, podane w kolejnych wiadomościach radiowych: Kuwejt i Saddam Husajn. Założył okulary, wpatrując się przez długie chwile w wiszące nad głową białe chmury. Całą siłą woli starał się nie myśleć o tych słowach. Siadł z podkurczonymi nogami, przesypując piasek między palcami rąk. W pewnym momencie zobaczył, a właściwie poczuł cień padający na twarz. Przed nim stała smukła kobieta. Lekko zaokrąglone biodra oraz długie i proste włosy sugerowały młody wiek. Podniosła z gracją ręce i szybkim ruchem spięła prawie białe włosy w gruby kok. Przyglądał się delikatnej szyi, łagodnym liniom ramion oraz długim nogom.

Odbierał to wszystko mimochodem. Jego myśli wracały uporczywie do małego państwa nad Zatoką Perską, które stawało się kolejną prowincją Iraku. Słowo Saddam Husajn wywoływało zaś na przemian lęk i dziwne podniecenie.

Stojąca przed nim kobieta odwróciła się, ukazując oblicze. Dojrzałe rysy, wyraźne zmarszczki pod oczami i spokojne spojrzenie nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, chociaż jej twarz, zakończona lekko szpiczastą brodą, a także grube, zmysłowe usta tworzyły coś odrębnego i niezależnego od reszty dziewczęcego ciała. Rejestrował to wszystko bez emocji, jakby od niechcenia.

– Coś nie tak? – usłyszał jej głos.

– Proszę? – bąknął, nie będąc pewnym, czy te słowa zostały skierowane do niego.

Wzruszyła ramionami, wykrzywiła usta w beztroskim uśmiechu i pobiegła w stronę dryfujących fal. Nie zwalniając tempa, rzuciła się do wody. Niepostrzeżenie dla siebie samego, zaczął się zastanawiać nad jej pytaniem. I dopiero po chwili uświadomił sobie, że mówiąc wskazała kilka razy na swoją twarz. Miała widocznie pełną świadomość kontrastu między dziewczęcą sylwetką a obliczem dojrzałej kobiety. Uśmiechnął się do tego spóźnionego odkrycia.

Jego myśli wróciły mimo woli do radiowej informacji. Zdawał sobie sprawę z tego, co ona oznacza dla świata, a przede wszystkim dla niezliczonego stada ludzkich sępów, zlatujących się już do Zatoki Perskiej. Wszelkie konflikty międzynarodowe, szczególnie zbrojne bywają bowiem wymarzoną okazją do robienia brudnych interesów.

Od tygodnia nękały go telefony, że to już się stało, albo stanie w każdej chwili. Nie miał ochoty ani cierpliwości wsłuchiwać się w słowa swoich rozmówców o świętej wojnie islamskiej i nienawiści świata arabskiego do Amerykanów. Sam wiedział doskonale, że w tej części świata nie chodzi nikomu o uczucia i moralność, lecz wyłącznie o dominację polityczną i militarną, a także, a może przede wszystkim, o ropę naftową. Jej posiadanie pozwala bowiem uzyskać przewagę nad innymi i na stawianie warunków nie do odrzucenia. Saddam Husajn potrzebował ponadto jakiegoś spektakularnego sukcesu, który ugruntowałby jego misję współczesnego mesjasza i twórcę nowego ładu na kuli ziemskiej.

Myśląc o tym wszystkim, poczuł znużenie. Podobnego stanu ducha był po raz pierwszy podczas wojny w Afganistanie. Przypomniał sobie twarz i słowa agenta KGB, który dopadł go w Kabulu i w przypływie bezsilnej złości wysyczał przez zęby: „Tym razem jesteś gnoju górą, ale następna runda będzie należała do nas. I ty wiesz, że my nie rzucamy słów na wiatr”. Miał przeczucie, że radiowa informacja o aneksji Kuwejtu była dla niego zapowiedzią tej rundy.

Od dwóch lat myślał o powrocie do Ameryki. Każda próba kończyła się jednak fiaskiem i spędzenie reszty życia na fermie ojca przy hodowli koni stawało się coraz mniej realne. Na przeszkodzie stały w szczególności bezwzględne i bezduszne reguły gry, którym podporządkował swoje życie na początku wojny w Wietnamie. Tam zrozumiał, że zaprzedał duszę demonowi zła i śmierci. Stał się jednym z sępów żerującym na zgniliźnie moralnej współczesnego świata.

Ponownie poczuł na sobie cień. Podniósł głowę, widząc tą samą kobietę, ścierającą z ciała krople wody. Chwilę machała niebieskim ręcznikiem, jakby usiłowała wzbić się w powietrze, potem przykucnęła na kocu, obserwując ukradkiem jego twarz. Kilka razy pokręciła z zaniepokojeniem głową.

– Mogę panu w czymś pomóc? – usłyszał jej zatroskany głos.

– Dziękuję.

Spojrzał w jej stronę, aby upewnić się, czy pytanie było naprawdę skierowane do niego. Spoglądała spod przymrużonych powiek. Wcisnął jej do ręki ciemne okulary.

– Niech pani założy – poradził z troską.

– Mam swoje – odrzuciła okulary na jego ręcznik. – Źle pan wygląda. Proszę się schować pod parasol.

Wskazała na miejsce obok siebie, pokazując zęby w wymuszonym uśmiechu. Nie miał ochoty na kontynuowanie rozmowy. Podświadomie odezwała się w nim zawodowa nieufność. Żył przecież w świecie, w którym nic nie działo się przypadkowo, a podobne spotkania były precyzyjnie reżyserowane. Na jej twarzy pojawiły się oznaki irytacji. Dla ich ukrycia odwróciła się plecami, wystawiając twarz do słońca. Długi czas siedziała bez ruchu. Wiedział, że jej spokój jest pozorny, że rozgrywała swoją partię szachów, i że czeka na jego ruch.

Postanowił wziąć udział w tej grze. Przez moment starał się przewidzieć jej reakcję na próbę podjęcia przerwanej rozmowy. Nie było to trudne, gdyż w podobnej sytuacji znajdował się już wielokrotnie. Wyciągnął rękę z papierosem, a mówiąc starał się nadać swemu głosowi ciepłe brzmienie:

– Jednak może mi pani pomóc.

Zachowała się dokładnie jak przypuszczał. Nie odwróciła głowy, tylko spojrzała kątem oka w jego stronę, a potem podkurczyła obojętnie nogi, przykrywając twarz słomianym kapeluszem. Czekała na kolejny ruch. Podniósł się, a stając od strony słońca, rzucił na jej głowę głęboki cień. Zareagowała dopiero po dłuższej chwili. Odsłoniła kapelusz, spoglądając w jego stronę. Wskazał na leżącą paczkę z papierosami.

– Zapali pani?

– Nie palę.

– Zgubiłem zapalniczkę – uniósł rękę z papierosem.

Sięgnęła do torebki, bez słowa podała mu metalową zapalniczkę, odwracając niedbale głowę. Sięgając po nią, dotknął delikatnie palców jej ręki, w przekonaniu, że ich nie cofnie. I tak się rzeczywiście stało. Stali tak dłuższą chwilę, potem ona odwróciła głowę, pokazując dwa rzędy równych i białych zębów. „A zatem – pomyślał – nie może być mowy o żadnym przypadku”. Podczas zapalania papierosa obserwował jej twarz. Kiedy to zauważyła, sięgnęła po grzebień, zajmując się rozczesywaniem mokrych jeszcze włosów. Oddając zapalniczkę, uniknął umiejętnie dotyku jej palców, co przyjęła ze zdziwieniem.

– Dziękuję – skłonił przed nią głowę.

– Jeszcze coś? – zapytała z uśmiechem.

– Nie. Dziękuję.

Wrócił na swoje miejsce, a kładąc się na rozgrzanym piasku, podłożył ręce pod głowę. Jego myśli wróciły do radiowego komunikatu. Wyobrażał sobie konsekwencje, jakie wynikną z przyłączenia Kuwejtu do Iraku. Każda dyktatura wymaga nieustannego uzasadniania swego istnienia. Najskuteczniej osiąga to przez wytwarzanie atmosfery stałego zagrożenia z zewnątrz i prowokowanie konfliktów zbrojnych. Świat stanął zatem u progu świętej wojny islamskiej, a głównym jej wrogiem będą Amerykanie. Prezydent Bush od dawna przekonywał świat o moralnym prawie USA do obrony demokracji, sprawiedliwości i pokoju w regionie Zatoki Perskiej. Do tego dojdzie teraz konieczność przeciwstawienia się dyktatorskim zakusom Saddama Husajna. Wojnę poprzedzi wartki i demagogiczny potok słów, który podzieli świat na co najmniej dwie części. I każda będzie powoływała się na te same wartości moralne lub religijne w obronie swoich ideałów. Rację będą mieli jak zwykle tylko zwycięzcy. Przerabiał to już wszystko w Wietnamie, a później w Afganistanie. Tam oglądał prawdziwe sumienie świata, i tam zrozumiał, że te wszystkie humanitarne ideały to jedynie przykrywka dla brudnych interesów światowego establishmentu.

Jego pamięć pracowała przez chwilę jak filmowa taśma na przyspieszonych obrotach. Strzępki obrazów z Wietnamu i Afganistanu nakładały się na siebie, wywołując z głębokich zakamarków wspomnień falę emocji, od szlachetnych wzruszeń do obłędnego strachu. Nagle obraz zatrzymał się w miejscu i przez chwilę widział twarz mrukliwego agenta CIA, w towarzystwie którego odbywał podróż z Wietnamu do Waszyngtonu, a konkretnie do Białego Domu. Wspomnienie pokoju przylegającego do gabinetu prezydenta Nixona wywołało gorzki uśmiech. Spędził w nim osiem godzin w oczekiwaniu na przyjęcie przez prezydenta, który wpadł na pomysł, aby porozmawiać o wojnie wietnamskiej z jakimś bezpośrednim jej uczestnikiem. Nigdy nie dowiedział się, dlaczego to wyróżnienie spadło akurat na niego. Ponownie zobaczył wyszperany z pamięci obraz pokoju i twarzy agenta CIA, który przez całą podróż i kilka godzin spędzonych w Białym Domu nie powiedział ani jednego słowa. Nagle stanął za nim i syknął chrapliwym głosem: „Jesteś jednym z najbardziej nieprzyjemnych gnojków, jakich poznałem. Wydaje ci się, że jesteś plastrem miodu, wokół którego gromadzą się wszystkie niedźwiedzie świata, ale ja sram na ciebie. Wiele razy miałem ochotę wpakować w twój brzuch trochę ołowiu. I ktoś to kiedyś na pewno zrobi. Kiedy nie będziesz już odwalał za nas czarnej roboty, od której śmierdzisz na odległość. I żaden podobny śmierdziel nie zatroszczy się o to, aby cię godnie pochować”. Kilka dobrych lat słowa te brzmiały mu w uchu przed każdym zaśnięciem, a świt podsycał jedynie wewnętrzne emocje. Nie dlatego, że bał się śmierci, ale z powodu potrzeby zrozumienia ich sensu. Niestety, do dzisiaj pozostawały one niewyjaśnioną zagadką. Ostatecznie zaś spotkanie zostało odwołane. Jeden z doradców wyjaśnił wtedy, że powodem są okoliczności, które staną się politycznym skandalem świata. Następnego dnia najczęściej powtarzanym słowem było: „Watergate”. Pod tym określeniem kryła się afera związana z podsłuchem politycznych osobistości, która wysadziła Nixona z prezydenckiego fotela Stanów Zjednoczonych.

Od morza wiało chłodem. Otworzył oczy, widząc prawie wyludnioną plażę. Miejsce, na którym leżała jego nieznajoma, było puste. Spakował rzeczy i ruszył do hotelu. Na ulicy zauważył kątem oka podjeżdżający z tyłu samochód. Aby go przepuścić, zatrzymał się przed sklepową witryną. Samochód zwolnił, stając tuż za jego plecami. Za kierownicą siedział młody mężczyzna o jasnych włosach, zaś w tyle widać było jedynie duży kapelusz i jeszcze większy brzuch. Odwrócił się w stronę samochodu, krzycząc radośnie:

– Brown!

– Gratuluję dobrej pamięci – doleciało z wnętrza samochodu.

– Zje pan z nami kolację? – zagadnął blondyn.

Nie odpowiedział. Przyglądał się mężczyźnie tkwiącemu na tylnym siedzeniu. Znał faceta, który w środku lata nosił podobny kapelusz i uginał się pod ciężarem olbrzymiego brzucha. Ale ten dawno wygramoliłby się z samochodu i rzucił mu na szyję.

– Znam restaurację, w której podają znakomite ryby – dobiegł głos z wnętrza auta.

– A obsługa... – blondyn cmoknął wargami.

– Właśnie zamierzałem coś zjeść, ale... – zawiesił głos.

– Jakaś przeszkoda? – zaniepokoił się blondyn.

Obszedł dookoła samochód, kilka razy poklepał z uznaniem czerwoną karoserię, a potem nachylił się nad blondynem, wyrażając swoje uznanie:

– Piękny samochód. I chyba bardzo szybki?

– Zgadł pan. Szybki jak błyskawica – entuzjazmował się blondyn.

– Mógłbym spróbować?

– Oczywiście – dobiegło z tylnego siedzenia.

Młodzieniec przesiadł się na prawą stronę, zachęcając Johna do zajęcia miejsca za kierownicą. Siadając na wskazanym miejscu, John spojrzał ukradkiem w lusterko, aby zobaczyć twarz siedzącego z tyłu mężczyzny. Kapelusz zakrywał ją jednak bardzo szczelnie, zatem zagadnął:

– Pan Brown dawno już zapytałby o moje interesy, a potem opowiedziałby kilka pikantnych dowcipów o pruderii dziewic.

– Co chce pan przez to powiedzieć? – padło spod kapelusza.

 

– Że nie jest pan Brownem – poprawił się: – Przynajmniej tym, o którym myślę.

– Ale mój ojciec naprawdę nazywa się Brown – zapewnił młodzieniec.

– Poznaliśmy się w Kabulu – dochodził głos spod kapelusza – a właściwie otarliśmy się tylko o siebie. Pana reakcja na mój widok bardzo mnie zaskoczyła. Przypisałem ją pana znakomitej pamięci.

– Brown, o którym myślałem, chętnie pokazywał twarz.

John rzucił te uszczypliwe słowa w stronę kapelusznika, naciskając na pedał gazu. Musiał przyznać rację młodzieńcowi co do zalet samochodu. Zachowywał się jak kobieta wrażliwa na dotyk męskiej dłoni. Po zatrzymaniu się przed wejściem do hotelu spojrzał ponownie w lusterko. Grubas siedział jak manekin. Wyjął zatem kluczyk ze stacyjki, a kiedy blondyn wyciągnął po niego rękę, powiedział przekornie:

– Za godzinę odbierze go pan w recepcji.

– Czy pan zwariował?

– Samochód jest jak kobieta, a tej nie odstępuje się nieznajomemu mężczyźnie.

Wczesnym popołudniem ulice były zazwyczaj puste. Zaludniały się dopiero późnym wieczorem, kiedy to służyły za miejsce towarzyskich spotkań. Tym razem jednak kręciło się w pobliżu hotelu paru mężczyzn. Na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie znużonych całodziennym upałem. Ale to były jedynie pozory. Wszyscy obserwowali z uwagą wejście do hotelu. Widok Johna wysiadającego z samochodu wyraźnie ich ożywił. Dwóch z nich pobiegło do telefonu, reszta zaś szeptała do mikrofonów ukrytych w gazetach. Johna nie dziwił ich widok i zachowanie. Z reguły byli to pospolici awanturnicy lub amatorzy mocnych przygód na usługach różnej maści bossów od brudnych interesów. Właściwe podchody zaczną się nieco później, kiedy do akcji wkroczą ci drudzy, ze znakomitymi pomysłami zrobienia dużej forsy na wojnie w Zatoce Perskiej. Do tego brakowało im z reguły tylko kogoś, który potrafiłby tym pomysłom nadać realne kształty i wypchać ich kieszenie brudnymi pieniędzmi. Sprowadziła ich tutaj nadzieja, że tego kogoś znajdą w osobie Johna.

Recepcjonista nie reagował na dzwoniący telefon. Ogłupiała twarz i latające gałki oczne wskazywały na głęboką depresję psychiczną. Na widok Johna wybiegł z recepcji, machając na wszystkie strony rękami.

– Ja zgłupieję przez pana – wykrzykiwał płaczliwym głosem – Nieustannie dzwoni telefon i każdy pyta tylko o pana.

– Ja przecież wyjechałem – John zrobił niewinną minę, mrużąc porozumiewawczo oko.

– I pan myśli, że ktoś w to uwierzył? – perorował recepcjonista.

– Niech się pan uspokoi – wcisnął mu do ręki zielony banknot.

– Grozili oberwaniem mi... – recepcjonista wskazał na rozporek.

– To taka pusta gadanina – wcisnął mu jeszcze jeden banknot.

Recepcjonista schował banknoty do kieszeni, kierując się do recepcji. W połowie drogi zatrzymał się, i waląc otwartą dłonią w czoło, zwrócił się do Johna:

– Ale to nie wszystko.

– ?

John czekał w milczeniu na utyskiwania recepcjonisty. Ten wskazał jednak na pusty hak, pod którym widniał numer jego apartamentu.

– Domyśla się pan...

John zaprzeczył ruchem głowy, wtedy recepcjonista wskazał w górę oraz strzelił z lubością palcami.

– Piękna.

– Kto? – John nie ukrywał zdziwienia.

– Pana żona.

– Żona?

Chciał zaprzeczyć, ale górę wzięła zawodowa podejrzliwość i rutyna. Zawsze starał się panować nad emocjami. W jego profesji okazywanie uczuć kończyło się zwykle nieszczęściem. Wieloletnie doświadczenie nauczyło go ponadto nie odrzucać rzeczy z pozoru nieprawdopodobnych czy niemożliwych. Poklepał zatem recepcjonistę po ramieniu oraz zapytał, a raczej stwierdził:

– I dał jej pan klucz od apartamentu?!

– Nie miałem wyboru – przyznał, robiąc zawstydzoną minę.

– A powiedział jej pan o nocnych telefonach?

– Nie.

– A o tym, że wróciłem do palenia?

– Nie.

– Szkoda, bo ona nie znosi dymu papierosowego, a na dźwięk telefonu wpada w furię.

– Co pan proponuje? – zatroskał się recepcjonista.

– Niech pan do niej zadzwoni i powie to wszystko.

– Jaaaaa? – nie potrafił ukryć zdziwienia.

– Żony nie słuchają własnych mężów, a pan ma duży dar perswazji. Proszę jej zaproponować odrębny apartament, a ja tymczasem zamówię kolację.

– Może pan na mnie liczyć.

Usatysfakcjonowany recepcjonista pomaszerował w stronę przemyślnie zdobionej barierki, oddzielającej hol od recepcji. Kiedy podniósł słuchawkę telefonu, John był już w drzwiach hotelowej restauracji. Skręcił w stronę kuchni, skąd wyjściem ewakuacyjnym dostał się na pierwsze piętro. Zatrzymał się pod drzwiami pokoju sąsiadującego z jego apartamentem. Kiedy usłyszał dźwięk telefonu i kobiecy głos, nacisnął klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Spojrzał przez dziurkę do środka. W zamku tkwił klucz. Kątem oka dostrzegł niebieski czepek na głowie wychylającej się z sąsiedniego pokoju. Nie znosił wścibskich kobiet. Wyprostował się, przesyłając idącej w jego stronie pokojówce pełne irytacji spojrzenie.

– Przestraszyłam pana? – przekręciła zabawnie głowę.

Chociaż widywał ją od dwóch tygodni, po raz pierwszy przypatrywał się jej z większym zainteresowaniem. Wysoka, szczupła i nieprzeciętnie zgrabna. Na sobie miała fartuszek koloru czepka. Uśmiechała się niewinnie, a ruchy jej rąk zdradzały zmieszanie. John wlepił wzrok w jej twarz, lecz ta dalej uśmiechała się niewinnie i prowokująco. Wskazała w stronę jego apartamentu.

– Jose nie powiedział panu o wizycie żony? – zapytała niezrażona zimnym spojrzeniem Johna.

Głos brzmiał spokojnie, z wyraźnie wyczuwalną ironią. Ironię dostrzegł także w jej dużych oczach. „Niczym nie przypomina pokojówki – przeleciało mu przez głowę. – Ani urodą, a szczególnie zachowaniem”.

– Mogę panu w czymś pomóc?

Pytanie zabrzmiało jak żart. Może dlatego, że to samo słyszał już na plaży. To nie przypadek, że druga kobieta zwracała się do niego z tą samą propozycją. „A trzecia? – zastanawiał się, spoglądając ponad głowę pokojówki. – Co go czeka w apartamencie?”.

– Saddam Husajn narobił niemałego bigosu? – słowa pokojówki zakończył cichy chichot.

Nie miał ochoty wdawać się w rozważania o skutkach aneksji Kuwejtu. Jego zamiarem było wykorzystanie rozmowy recepcjonisty z rzekomą żoną na wślizgnięcie się do apartamentu, obserwowanie jej z ukrycia, a następnie zaskoczenie jej swoim niespodziewanym pojawieniem. Reakcje ludzi, szczególnie kobiet, na niespodzianki stanowiły niewyczerpane możliwości poznawania ich cech osobowych, charakteru, temperamentu, a przede wszystkim inteligencji.

– Chce pan zrobić żonie niespodziankę?

Pokojówka sprawiała wrażenie, jakby odgadywała jego myśli. Na moment opuściła pokój, a kiedy się ponownie ukazała w drzwiach, trzymała w ręce bukiet kwiatów, który wcisnęła mu do ręki.

– Mężatki lubią otrzymywać kwiaty od swoich mężów, przynajmniej Francuzki – zapewniła nie kryjąc ironii.

– Przepraszam. Nie pomyślałem o tym.

Podziękował wymuszonym uśmiechem i skinięciem głowy, ona odpowiedziała tym samym, po czym wzruszyła ramionami.

– Przy takiej niespodziance, trudno się panu dziwić.

Mówiła ze dużą swobodą, a w jej głosie nie było poprzedniej złośliwości, raczej niepokój. To samo zobaczył w oczach. Odnosił wrażenie, że pojawienie się jego rzekomej żony, stanowiło dla niej taką samą niespodziankę, jak dla niego. Wskazała na drzwi do jego apartamentu.

– Jeżeli w dalszym ciągu chce pan zrobić żonie niespodziankę, może się pan dostać do środka od strony balkonu.

– Ale...

– Może pan przejść przez sąsiedni apartament, jest wolny – uprzedziła pytanie o sposób dostania się na balkon.

Drzwi balkonowe były otwarte. Przystanął obok nich, nasłuchując. Z drugiego pokoju dochodził kobiecy głos. Zostawił kwiaty na balkonie, wszedł na palcach do środka, usiadł w fotelu, zapalając papierosa. Niski, lekko chrypliwy głos, o łagodnym i ciepłym tembrze sprawiał miłe wrażenie dla ucha. Wziął leżącą na stoliku książkę, położył na kolanach i czekał.