Za darmo

Księżniczka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Tak się skończył dzień drugi pobytu jej w obcym domu, dzień, w którym uważano ją jeszcze w połowie za gościa. Nazajutrz miała się stawić do pracy.

– Pamiętaj pani się nie spóźnić – powiedział pan Radlicz, podając jej rękę na dobranoc. – Otwieramy kantor o godzinie ósmej, a mamy jutro dużo paczek do wysłania.

Wróciwszy do siebie, zastała świecę zgaszoną, zdziwiło ją to, ponieważ pamiętała, że ją umyślnie palącą się zostawiła, żeby mieć widno w pokoju, gdy powróci. Długo macała tu i ówdzie, zanim natrafiła na zapałki, bo nie pamiętała wcale, gdzie je położyła. Nareszcie upragnione światło zabłysło, a z nim wyszedł na jaw cały nieład pokoju. Ogon niebieskiej sukni w temperaturze pokojowej roztajał i prosto z niego płynęła ciemnoszafirowa struga. Widząc to wszystko, Helenka załamała ręce.

– I ja to mam sama porządkować! – jęknęła. – O Boże, na jakież mnie próby wystawiasz! Nie, niech się dzieje, co chce! Ani myślę!

Było już późno, czuła się zmęczona i położyła się zaraz. Usnęła nadspodziewanie prędko – co też po nocy wczorajszej, w połowie bezsennie spędzonej, było zupełnie naturalne. I idealnej tej istocie, co z odrazą patrzyła przy obiedzie na jedzącego Andrzeja, tej istocie eterycznej, której marzenia bywały zawsze utkane ze mgły i słońca, śniły się rzeczy tak prozaiczne, jak stoły zastawione jedzeniem. Ale jedzenie to składało się z najpyszniejszych potraw: więc w licznym orszaku defilowały przed nią smakowite przekąski, ryby wspaniale przystrojone, zwierzyna, drób, owoce, lody, wina, słowem wszystko, co było podane na balu u stryja Bartłomieja, a woń delikatna tych potraw łechtała podniebienie.

X

Gdy Helenka nazajutrz zjawiła się w sali jadalnej, nie znalazła ani śladu śniadania: widocznie przyszła zbyt wcześnie albo zbyt późno – jedno z dwojga. Zapomniała wieczorem nakręcić zegarka, więc stanął i nie wiedziała wcale, która godzina, ale zdawało jej się, że nie musi być późno. Niepewna, czy ma odejść, czy zostać, stała chwilkę na środku pokoju, namyślając się, co robić. Gdyby to było w M., po ciągnęłaby tylko za taśmę od dzwonka i kazałaby służącej przynieść sobie śniadanie – ale w tym dziwnym domu, gdzie ludzie inaczej żyli i myśleli, nie wiedziała, jak postąpić, żeby nie ściągnąć na siebie niezadowolenia. Na szczęście ukazała się wc drzwiach Kunegunda ze ściereczką w ręku; od tej można się było przecież czegoś dowiedzieć.

– Moja dobra Kunegundo – spytała głosem, jak mogła najgrzeczniejszym – czy śniadanie już było?

Służąca spojrzała na nią spod oka.

– To się rozumie – mruknęła – pewnie byśmy czekali za panną do południa!

I najobojętniej w świecie zaczęła wycierać krzesła z kurzu.

Z oczu Helenki strzeliły błyskawice gniewu.

– Jak śmiesz odzywać się tak do mnie? – zawołała podnosząc głos.

– A cóż tak złego powiedziałam? – spytała hardo. – Mówię to, co jest prawdą. Kto chce jeść śniadanie, niech wstaje rano, a kto lubi długo spać, musi się kontentować apetytem. Nasi państwo jadają o siódmej, a o ósmej już jest sprzątnięte ze stołu. Tu nie ma czasu dla jednej osoby dziesięć godzin dmuchać w samowar, żeby nie wystygł. Każdy ma swoją robotę.

– Moja Kunegundo, powściągnij swój język – odezwała się pani Radliczowa, która, wchodząc w tej chwili do pokoju, słyszała ostatnie wyrazy – nie do ciebie należy robić uwagi pannie Oreckiej. Idź, przynieś śniadanie; kazałam, żeby samowar był gorący.

Kunegunda wyszła, mrucząc niechętnie, a Helenka dosłyszała w tym mruczeniu, że ją nazwała „księżniczką”. Druga to już osoba dawała jej ten tytuł.

– Jest to kobieta rzadkiej uczciwości i pracowitości – mówiła pani po wyjściu Kunegundy – ale ma jedną wadę, ostry język i nie umie go utrzymać na wodzy. Wybaczamy jej jednak tę wadę przez wzgląd na jej wielkie do nas przywiązanie. Trzydzieści lat już służy w naszym domu i dzieliła z nami zarówno złą i dobrą dolę; nie uważa się też za służącą, ale za członka rodziny, i we wszystkim, co nas obchodzi, żywy bierze udział. To, co powiedziała pani przed chwilą, wypłynęło nie z jej złej woli, ale z temperamentu.

– Miły temperament – wtrąciła Helenka.

– Zresztą słowa jej nie były pozbawione słuszności – mówiła dalej pani Radliczowa. – Służba nasza ma tak wiele zajęcia, że gdyby musiała każdemu z osobna usługiwać, nie dałaby sobie rady. Tylko poddaniem się dobrowolnie przyjętemu rygorowi osiągamy w gospodarstwie ład, z którego wszyscy korzystamy, i gdybyśmy się chcieli z niego wyłamać, wszystko by się powoli rozprzęgło; bo gospodarstwo, choćby najmniejsze, porównać można do machiny, w której każdy domownik gra rolę kółka. Jedno kółko, nieprawidłowo idące, może całą machinę zatrzymać. Godzin przeznaczonych na posiłek pilnujemy wszyscy bez wyjątku i jeżeli się kto spóźni, najczęściej nie je, dla nienaruszenia porządku domowego.

– A więc i ja nie powinnam jeść – rzekła Helenka z pozornym spokojem, choć wszystko się w niej burzyło. – Przepraszam panią bardzo za moje spóźnienie się, ale nie uczyniłam tego rozmyślnie. Zegarek mi stanął i nie wiedziałam, która godzina.

Skłoniła się, zwróciła ku drzwiom, a choć pani domu usiłowała ją koniecznie nakłonić, żeby wprzód zjadła śniadanie, podziękowała, mówiąc, że chce dać dowód szacunku dla zasady.

– Ta dziewczyna umrze z głodu – rzekła do siebie pani Radliczowa po jej wyjściu – już trzeci dzień nic nie je. A z jaką to ona powiedziała godnością, z jakim chłodem! Księżniczka!…

Sam ten wyraz „rygor” napełniał wstrętem Helenkę, a myśl, że będzie zmuszona odgrywać rolę kółka w machinie, burzyła w niej wszystką krew. Kto wie, czy jakie chęci buntownicze nie byłyby jej przyszły do głowy, gdyby nie odgłos zegara bijącego poważnie godzinę dziesiątą. Porachowała uderzenia i zdziwiła się, że już tak późno. Stanąwszy przed drzwiami kantoru, które pokazała jej wczoraj Anna, przycisnęła ręką serce, poruszające się w piersiach żywiej na myśl, że spotka się po raz pierwszy z czymś, czego jeszcze nigdy nie znała, a z czym miała odtąd żyć ciągle – z pracą. Ciekawość, niepokój, obawa przepełniały jej duszę, a wczorajsze słowa Andrzeja, przychodzące jej w tej chwili na myśl, nie przyczyniły się wcale do złagodzenia tych uczuć. Przeżegnała się i nacisnęła klamkę. Znalazła się w obszernym pokoju, zawieszonym od góry do dołu kolorowymi rycinami, przedstawiającymi w naturalnej wielkości kwiaty, owoce, warzywa, pomiędzy którymi na honorowym miejscu wisiały dyplomy nagród i medali otrzymanych za nasiona na rozmaitych wystawach. Dwie wielkie szafy pełne były książek, a na samym środku stał duży stół założony książkami rachunkowymi, papierami i próbkami nasion w słoikach i kapsułkach. Przy tym stole siedział przedstawiciel firmy i pisał coś na dużym blankiecie, zaglądając co chwila do książki notatkowej. Na odgłos, otwarciem drzwi sprawiony, nie podniósł wcale głowy, Helenka zbliżyła się do niego i, podając mu rękę, przemówiła głosem, w którym się przebijała cała do niego ufność:

– Dzień dobry panu. Przyszłam na swoje stanowisko.

Pan Radlicz nie przerywał pisania.

– Za późno trochę – odezwał się nareszcie, nie odpowiadając wprost na powitanie. – Prosiłem panią, żebyś się stawiła o ósmej, a teraz jest dziesiąta… Mówiłem, że mamy pilną robotę, pani jednak nie przyszłaś. Zdawało mi się, że mogę na panią liczyć i omyliłem się. Przykro mi to bardzo.

Wyciągnięta rączka opadła.

– Nie moja w tym wina – rzekła z pomieszaniem – zegarek mi stanął.

– Nic pani nie tłumaczy – wyrzekł surowo – poczucie obowiązku powinno było panią obudzić. Miałaś pani wczoraj dosyć czasu do wyspania się i wypoczęcia po podróży; dzisiaj należało się pilnować.

Helenka patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem. Nikt jeszcze nigdy w życiu nie przemawiał do niej takim tonem. Co to miało znaczyć? Byłże to sen przykry czy też istotna rzeczywistość?

– Czegóż ja się mogę nadal od pani spodziewać – mówił dalej pan Radlicz – jeżeli początek jest niefortunny?

– To tylko początek – szepnęła – dalej będzie lepiej.

– Jaki początek, taki bywa koniec. Człowiek pokazuje swoją wartość w każdym swoim czynie i z jednego można wróżyć o innych. Pani w pierwszym dniu swojej służby okazałaś się niesłużbistą, niedbałą; dałaś dowód lekceważenia mnie samego i spraw mających pani być powierzonymi.

– Ależ ja nie chciałam tego, niech mi pan wierzy. Proszę o przebaczenie…

– Przebaczenie rzeczy nie naprawia. Wszystko mi jedno, czyś pani chciała, czy nie; ja na rezultaty patrzę. Potrzebuję pracownicy pilnej, energicznej i wytrwałej, mówiłem to pani jeszcze w M. …Powinnaś pani była wprzód dobrze się zastanowić i obliczyć z własnymi siłami, zanim zgodziłaś się jechać ze mną. Mówiłem pani, że jestem surowy i wymagający. I powtarzam pani jeszcze raz: jeżeli się nie czujesz na siłach, jeżeli przyjęte obowiązki wydają się pani nazbyt ciężkimi, możesz się jeszcze cofnąć.

Gdyby kto inny mówił to wszystko Helence, niezawodnie obrażona duma i wrodzona drażliwość podyktowałyby jej niejedną ostrą i dobitną odpowiedź. Ale że te słowa karcące pochodziły od człowieka będącego w wieku jej ojca, w którym spodziewała się tutaj drugiego ojca znaleźć, od człowieka, w którego życzliwość dla siebie wierzyła do tej chwili – więc zabolało ją serce, że okazał się dla niej tak srogi i niemiłosierny, i uczuła się w tym domu obcym, gdzie wszystko na każdym kroku raziło ją dotkliwie – sama, bez pomocy, bez opieki i bez obrony.

Dwie wielkie łzy stoczyły się po jej policzkach.

– Pan wie – rzekła cicho – że ja nie mogę się cofać. Zna pan moje położenie.

Pan Radlicz, który śledził wyraz jej twarzy i zdawał się na niej czytać, odezwał się tonem nieco łagodniejszym:

– Moje dziecko, wydałem ci się człowiekiem twardym, ale wiedz, że nie byłem inny dla moich własnych dzieci i z siebie dawałem im przykład. Zapytaj moich dziewcząt, niech ci powiedzą. Nieubłagany jestem, gdy widzę nie spełniony obowiązek – bo w tym to leżała przyczyna naszych politycznych nieszczęść, naszego narodowego upadku – i tylko z pełnienia go skrupulatnie może powstać odrodzenie. Lekceważenie obowiązku w małych rzeczach prowadzi do lekceważenia go w wielkich; wierz memu doświadczeniu. Gdybym chciał pani pobłażać, musiałbym także pobłażać innym i – wkradłoby się do zakładu mego rozprzężenie. Jestem akuratny i musi u mnie iść wszystko jak w zegarku. Na porządku świat stoi, nieporządkiem upadają narody i społeczeństwa.

 

Helence przypomniało się w tej chwili, że słowa bardzo podobne tym słyszała wczoraj rano od pani Radliczowej z powodu wyrzuconego kawałka mydła, i uderzyło ją nie ich podobieństwo, ale znaczenie, jakie ci ludzie przypisywali drobiazgom. Czyż one istotnie tak wiele ważyć miały w życiu społeczeństw? Czy jej dzisiejsze spóźnienie się do kantoru, rzecz, szczerze mówiąc, tak podrzędna, a do tak wielkich przez pana Radlicza podniesiona rozmiarów, istotnie mogło dać powód do wniosku, że na nią nie można liczyć – i czy naprawdę istnieje w świecie ta nieubłagana logika faktów, która czyn jeden czyni zależnym od drugiego; wedle której jeden czyn wywołuje cały, nieprzerwany łańcuch czynów podobnych? Z tej strony nikt jeszcze nie pokazywał jej życia… Bo też i ludzi takich nie spotykała: znała dobrodusznych jak ojciec, jowialnych jak stryj Bartłomiej, eleganckich jak Stefan – ale takich twarzy surowych i poważnych nie widywała ani słyszała słów, co padały niby uderzenia żelaza, ostre, głębokie i nieodwołalnie jak przeznaczenie.

– Postaram się opóźnienie moje wynagrodzić – rzekła po długim milczeniu.

– Nic pani nie wynagrodzisz – odpowiedział posępnie. – Godziny upłynione nie powracają nigdy, pamiętaj pani o tym. Andrzeju – zawołał syna, pracującego w drugim pokoju – chodź no tutaj.

Młody Radlicz wszedł i ukłonił się Helence – ona jednak nie widziała tego ukłonu. Spuściła oczy, żeby nie poznał, że płakała.

– Obznajmij pannę Orecką z jej obowiązkami i daj zaraz jaką robotę.

– Dobrze, ojcze – odrzekł i zwróciwszy się do Helenki, dodał: – służę pani.

Z kantoru widać było w perspektywie cały szereg dalszych pokoi. Były one zastawione szafami, a szafy te od góry do dołu miały rzędy szuflad większych i mniejszych, opatrzone numerami i napisami w dwóch językach, polskim i łacińskim. Przy tych szufladach, których większa część była do połowy wysunięta, kręciło się kilka osób, mężczyzn i kobiet; jedni z kartkami w rękach wybierali z nich małe papierowe torebki z nasionami, inni przynosili je stosami z drugiej izby, gdzie nasiona ważono i nasypywano przy wielkich stołach, i napełniali nimi szufladki. We wszystkich pokojach panował bezustanny ruch ludzi zajętych pracą, nie tracących ani chwili na próżno, a nad tym ruchem górował jednostajny stuk ręcznej maszynki drukarskiej, wybijającej napisy na papierowych torebkach. Helenka jednym rzutem objęła to wszystko, ciekawa, jakie też zajęcie będzie jej przeznaczone, gdy Andrzej wskazał jej niewielki stół pod oknem, gdzie były wszystkie przybory do pisania, i pokazawszy blankiety zaopatrzone firmą zakładu, prosił o przepisanie kilku rachunków z notatek, które przed nią położył – po czym oddalił się.

Pracownicy pana Radlicza, widząc młodą damę wykwintnie ubraną, mniemali, że przyszła tylko zwiedzić zakład; ale gdy zajęła miejsce przy stoliku, niektórzy z nich, zwłaszcza kobiety, okazali jawne, choć milczące zdziwienie. Dostrzegła to Helenka i ciemny rumieniec pokrył jej lica. Nie oswoiła się ona jeszcze z myślą, że musi na chleb zarabiać, i kosztowało ją to. Spuściła oczy na papiery, leżące przed nią, ale litery skakały jej przed oczyma. Jeszcze nie zaczęła pracować, a tyle już ją spotkało rzeczy bolesnych i ciężkich do zniesienia, że straciła ochotę do wszystkiego. A jednak to był dopiero wstęp… Podniosła oczy w niebo, jakby, opuszczona od wszystkich, tam chciała szukać wsparcia i pomocy – ale nieba zaledwie wąski kawałek było widać, bo je zasłaniała poprzeczna oficyna. Oczy dziewczęcia, przyzwyczajone do szerokich przestrzeni, do widoku łąk, lasów i rzeki malowniczo przybranej szeregami statków żaglowych, uczuły się jakby w więzieniu. Nie ceniła tych rzeczy, dopóki je posiadała; ale teraz, gdy marzące jej oczy daremnie chciały przebić tę zaporę z wysokiego muru, zasłaniającą jej świat, odbiło się w nich uczucie bolesnej za tym wszystkim tęsknoty.

Odgłos maszynki drukarskiej przypomniał jej, że nie było to miejsce właściwe do żalów i tęsknot, ale miejsce pracy; toteż gdy Andrzej w pół godziny potem przyszedł zobaczyć i zabrać, co było gotowe, podała mu kilka rachunków przepisanych. Przebiegł je oczyma i kładąc na powrót przed nią, powiedział:

– Pismo bardzo wyraźne i ładne, tylko cyfry nie stoją równo jedne pod drugimi. Pani będzie łaskawa przepisać to jeszcze raz.

Pot wystąpił jej na czoło; spojrzała na niego wzrokiem ptaszyny śmiertelnie zmęczonej i, nie wyrzekłszy ani słowa, na nowo pisać zaczęła. Cóż miała odpowiedzieć? Wiedziała, że jeżeli po raz drugi wywiąże się źle z polecenia, okaże się, że zamiast pomagać, „zawadza” tylko w kantorze. A nie chciała za nic w świecie dopuścić, żeby Andrzej miał słuszność pod tym względem – przeciwnie, pokaże mu, że nie wolno jej tak lekceważyć. Jakoż istotnie, rachunkom, powtórnie napisanym, nie było już nic do zarzucenia.

Dnia tego usiadła do obiadu z uczuciem silnego głodu i zjadła wszystek rosół z talerza – ale do mięsa gotowanego razem z jarzyną nie mogła się przekonać. Uprzątnęła za to wszystek swój chleb z taką dokładnością, że nic z niego nie zostało nawet dla wróbli. Spartański ten posiłek rozjaśnił trochę jej pogląd na świat. Powiedziała sobie, że może z czasem przyzwyczai się do tego domu i tych ludzi – ale w pół godziny potem zmieniła zdanie, usłyszawszy przypadkiem rozmowę Kunegundy z lokajem przy drzwiach swego pokoju, gdzie stojący szaflik z wodą i szczotką kazały się domyślać, że go świeżo umyto.

– Licho przyniosło tę księżniczkę – mówiła Kunegunda – człowiek ma dosyć roboty ze swoimi, jeszcze ta pupka przyjechała i trzeba koło niej tańcować. Nastawiaj dla niej osobno samowar, dmuchaj w niego dziesięć godzin, sprzątaj po niej co chwila! A jaka nieporządna! Kiedy powiadam panu Franciszkowi, że nic, jak należy, nie złoży! A jej rzeczy to po wszystkich kątach porozrzucane i pomieszane jak groch z kapustą. Musi tam być i w głowie taki sam bigos.

– Ahm! – potwierdził Franciszek.

– W sobotę rano umyłam tak ślicznie ten pokoik, że aż pachniało. Myślałam sobie: będzie na jakie dwa tygodnie, a już dzisiaj musiałam go myć znowu. Poszła wczoraj do ogrodu na spacer i nie chciało jej się zakasać, więc tak zaszargała sobie ogon, że jak suknię z siebie zdjęła, to z niej ze dwie kwarty wody wyciekło na podłogę. Porobiły się od tego takie plamy, że musiałam je aż szarym mydłem szorować, bo nie chciały puścić. Skaranie Boskie, doprawdy! Ale sukni nie myślę czyścić, o nie! Kto mi każe? Schowałam ja do szafy tak, jak jest. Niech sobie sama czyści!

Parsknęli śmiechem oboje, a Kunegunda mówiła dalej:

– Dobrze jej tak. Niech spróbuje, co to jest za robota czyszczenie. Jak ona to sama będzie musiała zrobić, to jej się odechce stroić w takie długie suknie jak król Herod, co go na Boże Narodzenie w szopce pokazują.

Roześmiali się znowu.

– Nasze panienki to ogonisko wczoraj niosły, jakby jaki rarytas. A żeby pan Franciszek wiedział, jak to zabawnie wyglądało! Tom37 się tak śmiała, że aż się trzymałam za boki, bo myślałam, że co we mnie pęknie. Widziałam, że i panu Andrzejowi śmiać się chciało, bo ino wąsami ruszał. Co też to za sens w tej głowie, żeby ze sukni robić miotłę!

– To ona zamiotła nam wczoraj schody i sień ta księżniczka?

– A zamiotła!

– O, niechże tak robi co dzień, mogłaby ją pani Kunegunda od nas poprosić!

Nowy wybuch śmiechu przerwał rozmowę.

– A co to ona za tłumok nosi z tyłu? – pytał Franciszek.

– Iii, pan Franciszek to też nic się na modzie nie zna, to jest taka maszyna, co się nazywa tiurniura i kładzie się pod suknię, żeby udawała tęgość.

– Tfu! – splunął Franciszek – żeby moja baba włożyła taką maszynę, tobym jej w tym samym miejscu skórę tak kijem wygrzmocił, żeby pamiętała ruski miesiąc. To jest z przeproszeniem nieprzyzwoitość i obraza Boska.

Helenka aż zbladła z gniewu słysząc te słowa, ale jak ich miała za to ukarać? Gdyby to było w M., wypędziłaby natychmiast oboje – ale w obcym domu nie wolno jej było w niczym się rozporządzać. Iść na skargę do pani domu? Ależ to upokarzałoby ją i nie przydałoby się na nic. Pani Radliczowa nie odprawi sługi, która służy jej wiernie lat trzydzieści. Jeden był tylko środek wyjścia z honorem z tej sprawy: zachować się tak, jak gdyby nic nie słyszała. Tak też zrobiła, bo nie mogła wymyślić nic lepszego.

„Słyszałam dziś trzy kazania – rzekła do siebie – a wczoraj trzy, to sześć”.

Franciszek, dając w prostocie ducha tak energiczny wyraz swemu przeciwko Helence oburzeniu, zapomniał, poczciwiec, że tradycja krynoliny, w której niewiasta z trudnością tylko mogła się we drzwiach zmieścić, żyła jeszcze w pamięci współczesnych i jego własnej. Nie wiedział, że moda to pani tak potężna, iż rzadko kto ma odwagę wyłamać się spod jej władzy – i że kobieta woli dziwacznie wyglądać niż być niemodnie ubraną. Tylko w domu Radliczów nie pozwalano kaprysom mody brać góry nad zdrowym rozsądkiem. Umiano tam szczęśliwie unikać ekscentryczności, tej wszechwładnej pani – i biorąc coś z jej ogólnych zarysów, zachowywano właściwą miarę. Stwarzano zawsze estetyczną całość, nie pozbawioną szlachetnej prostoty.

XI

Trzeci to już raz kładła się na spoczynek pod obcym dachem, a żaden dzień nie był dla niej tak ciężkim, jak ten trzeci właśnie. Sen też nie zaraz skleił jej powieki, bo dzieje dnia całego, począwszy od fatalnego spóźnienia się na śniadanie, stanęły przed nią z całą wyrazistą dokładnością i wyraziły raz jeszcze scenę bolesnego upokorzenia w kantorze, gdzie musiała usłyszeć, że jej zarzucano brak poczucia obowiązku.

Toteż gdy naprawdę zasnęła, poczucie obowiązku budziło ją co chwiła. Zrywała się, siadała na łóżku, zapalała świecę, ale czas wlókł się powoli i noc ciągle jeszcze trwała – a Helence zdawało się, że ta noc nigdy się nie skończy. W krótkich odstępach między jednym przebudzeniem a drugim podniecona wyobraźnia przesuwała przed jej oczyma różne obrazy z nadzwyczajną szybkością: rodzice, miasteczko, bal u stryja, Stefan, konik ulubiony, pies przyjaciel, różowy pokoik, wszystkie osoby rodziny Radliczów, nawet ryciny wiszące w kantorze z łacińskimi pod nimi podpisami – a mnogość tych obrazów sprawiała, że noc po każdym przebudzeniu stawała się jeszcze dłuższą. Nareszcie wydało jej się, że tuż przy sobie słyszy surowy głos swego pryncypała: „Nic pani nie tłumaczy, poczucie obowiązku powinno było panią obudzić” – a ogórek Noa himalajski, kapusta Graczewa, burak Victoria, olbrzymi pomidor Garfield, dynia Kantalupa paryska zaczęły się ruszać w swoich ramach i wołały: „Obudź się, obudź!”

Zerwała się po raz już nie wiadomo który, przetarła oczy i spojrzała w okno. W oknie było ciemno, ale ranki zimowe zawsze ciemne bywają. Zapaliła świecę i zobaczyła, że zegarek wskazywał godzinę piątą.

„Dziwna rzecz – pomyślała kręcąc głową – niedawno patrzyłam na niego i także pokazywał piątą. Pewnie znów stanął, bo niepodobna, żeby wskazówki posuwały się tak leniwie”.

Przyłożyła go do ucha, ale nic nie słyszała prócz uderzeń własnych pulsów w skroniach.

„Stanął – rzekła do siebie – to widoczne. Musi już być siódma”…

Położyła go na powrót i, z obawy spóźnienia się znowu na śniadanie, zaczęła się spiesznie ubierać. Kwadrans czasu wystarczył na dopełnienie tej czynności, która wczoraj jeszcze zabrała jej półtorej godziny.

Gdy schodziła ze świecą na dół, dziwiła się, że wszędzie było ciemno – tylko latarnia, wisząca w bramie, rzucała słaby odblask światła na klatkę schodową. W całym domu była taka cisza, jakby wszyscy jeszcze spali, ale to nie dziwiło Helenki. Od pierwszego dnia zauważyła, że chociaż służby tu było niewiele, wszystko odbywało się składnie i bez tej hałaśliwej krętaniny, jaka w domu jej rodziców cechowała każdą czynność służących.

W sali jadalnej nie zastała jeszcze nikogo, a i na stole nie było widać przygotowań do śniadania, nawet lampy jeszcze nie zapalono. Stanęła słuchając przez chwilę, czy kto nie nadchodzi, ale żadnego ruchu słychać nie było – zegar tylko szedł jednostajnym miarowym krokiem i przywiódł jej znowu na myśl słowa pana Radlicza: „Upłynione godziny nie powracają nigdy, pamiętaj pani o tym”. Podeszła ku niemu i podniosła świecę w górę. Wskazówki pokazywały kwadrans na szóstą – a więc jej własny zegar szedł dobrze. Jak się to jednak stało, że czas dziś upływał tak wolno? Przez chwilę myślała wrócić do siebie i położyć się na powrót, ale obawa, że położywszy się może zasnąć mocno i nie obudzić się na czas, skłoniła ją do pozostania raczej. Usiadła na jednym z krzeseł, stojących przy stole, wsparła głowę na ręku i ani się spostrzegła, jak zasnęła.

 

W dwie godziny potem, gdy blady brzask poranku na próżno chciał rozproszyć szare chmury i nie mógł tego dokazać, Kunegunda przyszła zapalić lampę w jadalnym pokoju i zdziwiła się mocno ujrzawszy już tam pannę Orecką. Zdziwienie jej zwiększyło się jeszcze, gdy spostrzegła, że śpi, a świeca dopalająca się w lichtarzu pokazywała, że musiała się tam znajdować już czas jakiś. Kunegunda, choć miała ostry język, ale nie była bez serca – toteż uczuła coś na kształt litości na ten widok. Nakrywając do stołu, stąpała, jak mogła najciszej, a spoglądając od czasu do czasu na śpiącą spod oka, wyrzucała sobie swoją wczorajszą dla niej niegrzeczność.

Pierwszą osobą, która po Kunegundzie tam weszła, był Andrzej. I on także uczuł litość. Stanął przed śpiącą i długo na nią patrzył. Życie zaczęło już zaznaczać swoje ślady na tej pięknej twarzy, której brakowało dotąd głębszego wyrazu. Na czole nie przysłoniętym w tej chwili włosami znać było ślady walk i rozmyślań. Bladość tego czoła, wydatne rysowanie się na nim żyłek niebieskich, lekko nabrzmiałych, i drobne kropelki potu mówiły, że walki te przychodziły ciężko… Powieki zmęczone bezsennością miały obwódki zaczerwienione, a długie rzęsy rzucały na nie silny cień. Usta, zawsze tak świeże, spieczone były gorączką, a naokoło nich osiadł jakiś bolesny wyraz. W całej postawie przebijało się znużenie, graniczące niemal z wyczerpaniem i uwydatniające jeszcze bardziej wątłość budowy. Ręka, podpierająca głowę, mała i delikatna, a tak piękna, że mogłaby służyć za wzór rzeźbiarzowi, blada była także i prawie przeźroczysta.

Andrzej patrzył, a litość, jaką miał dla niej, obudziła w jego sercu uczucie, jakie widok słabości budzi zawsze w duszy szlachetnego a silnego mężczyzny: przyjazną życzliwość i chęć podania dłoni pomocnej temu słabemu dziewczęciu. Posłyszawszy za sobą kroki idących na śniadanie, usunął się nieco na stronę.

Cała rodzina, zobaczywszy śpiącą, stanęła, spoglądając po sobie, a pani Radliczowa, nie będąca także z kamienia, odezwała się do męża:

– Biedne dziecko: życie jej między nami nie jest bynajmniej słodkie. W ciągu trzech dni pobladła i zmizerniała. Ale bo też nic nie je! Nasze potrawy nie chcą jej jakoś przejść przez gardło. Edwardzie, może by dla niej kazać zrobić coś delikatniejszego, na przykład kuropatwą pieczoną lub potrawkę z kurczęcia?

– Nie – rzekł stanowczo pan Radlicz – to opóźniłoby tylko jej dojrzałość; niech jada to samo co my. Nasze obiady, choć niewykwintne, zdrowe są i posilne, a panna Orecka przyzwyczai się do nich z czasem. Celem posiłku nie jest rozpieszczanie podniebienia, ale dostarczenie sił, potrzebnych organizmowi. Dziecko to wyrosło w miękkiej atmosferze, zabijającej ducha, i my musimy ją inaczej wychować. Niech zakosztuje walki i trudu.

– Ale ona cierpi, mój ojcze – wtrąciła Elżunia.

– Niech cierpi: cierpienie hartuje duszę i wyrabia charakter. Niech własnym doświadczeniem pozna, że życie nie jest bezcelową przechadzką po kwiecistym kobiercu, ale szkołą, w której się człowiek uczy rozumu i znosić musi różne ciężary.

– Ojcze – szepnął Andrzej – byłeś może za surowy dla niej wczoraj w kantorze. Widziałem, że płakała…

– Czy łagodniejszymi środkami nie można by osiągnąć tego samego celu? – spytała Anna. – Czyż sam przykład nie podziałałby na biedną księżniczkę dość skutecznie? Po co jej mówić przykre rzeczy?

– Środki łagodne mają tę wadę, że powoli działają – odparł pan Radlicz – do nich należy także wpływ przykładu. Żeby doprowadzić do rezultatów, jakich pragniemy, trzeba by lat całych. Nie mamy na to czasu. Długie czekanie byłoby uciążliwe zarówno dla nas, jak dla niej. Obrałem metodę doraźnego, energicznego działania, bo znam jej skuteczność. Prawda największe czyni wrażenie, kiedy się wypowiada po prostu; przybrana w subtelności konwencjonalne i rozwałkowana traci swoją siłę przekonywającą. Czy myślicie, że bez przykrości mówiłem jej wczoraj twarde wyrazy o potrzebie ścisłego pełnienia obowiązków? Czy sądzicie, że nie dostrzegam walki, jaką ta dziewczyna stacza z sobą od chwili wejścia w nasze progi? Widzę, co się w niej dzieje, i mam dla niej współczucie, ale nie zmienię postępowania. Mówiłem wam, że to jest grunt szlachetny i bogaty, i każdy dzień utwierdza mnie w tym przekonaniu. Nie przeszkadzajcież mi w wyrywaniu z niego szkodliwych chwastów, ale pomagajcie raczej. Proszę was wszystkich o to.

– Ty przynajmniej, mateczko, nie bądź dla niej nazbyt surową – szepnęła z cicha Elżunia, całując rękę matki.

Pani Radliczowa przesunęła pieszczotliwie dłoń po jej włosach.

– Dziecko – rzekła z łagodnym wyrzutem – czy myślisz, że mogłabym jej zrobić krzywdę? I ja mam dla niej współczucie, ale jestem tego samego zdania co ojciec: musimy ją wychować!

Rozmowa prowadzona półgłosem nie obudziła Helenki; całonocne czuwanie uczyniło teraz sen jej twardym – dopiero gdy Elżunia, postawiwszy przed nią szklankę herbaty, dotknęła lekko jej ramienia i przemówiła do niej łagodnie, otworzyła oczy.

Pan Radlicz miał słuszność: tego samego dnia jeszcze Helenka zjadła kawałek sztuki mięsa, przyznając w duchu, że ta pogardzana zawsze dotąd potrawa nie jest wcale tak złą, jak przypuszczała.

Tajemnica nie dojedzonych resztek chleba, tak intrygująca ciągle Helenkę, w kilka dni potem została przypadkowo odkrytą. Na dziedzińcu przy drzwiach prowadzących do kuchni panna Orecka zobaczyła starą, ubogo odzianą kobietę, a w rękach jej dobrze sobie znajomy płócienny woreczek. Powodowana ciekawością zbliżyła się do niej i zapytała:

– Moja dobra kobieto, co będziecie robić z tymi kawałkami chleba, twardymi jak kamienie?

Staruszka, zabierająca się właśnie do przełożenia chleba z woreczka pani Radliczowej w inny, przyniesiony z sobą woreczek, zwróciła ku niej twarz bladą i schorzałą.

– O, moja panienko – rzekła – a toć to człowiek będzie miał jedzenia na kilka dni. Widzi panienka, to się sparzy wrzątkiem, osoli, okrasi słoniną i jest wyborna zupa. Dobra pani, niech jej Bóg za to odpłaci, daje mi zawsze słoniny i soli. Panienka pewnie nietutejsza?

– Nie – odpowiedziała zamyślając się – jestem z daleka.

– Aha! Ja jestem bardzo nieszczęśliwa, moja panienko. Nie mogę na siebie zarobić, bo już mało co widzę. Dawniej brałam pranie do domu, a córka mi pomagała; ale od dwóch lat, jak ją sparaliżowało, leży mi ciągle jak drewno, a ja jeszcze bardziej oślepłam i pewnikiem dawno byśmy zmarniały, gdyby nie dobra pani, niech jej Bóg najwyższy da zdrowie, co nas ratuje od głodu i płaci za nas komorne. We wtorek przychodzę tu zawsze po ten chleb, we czwartek dostaję mąki albo kaszy, a w sobotę trochę pieniędzy na mięso.

Helenka sięgnęła do kieszeni i, nie rzekłszy słowa, wręczyła jej kilka sztuk drobnej monety. Gdy wchodziła do jadalnego pokoju, pani Radliczowa zamykała właśnie okno wychodzące na dziedziniec.

– Jakże? Czy chowanie resztek chleba jeszcze wydaje się pani godne szyderstwa? – spytała prawie ostro.

– Szyderstwa?

– Widziałam ja dobrze ironiczny uśmiech, z jakim pani co dzień na mnie patrzyłaś. Nieładnie to ze strony pani, panno Orecka, że się śmiałaś ze starej kobiety, której pobudek postępowania nie rozumiałaś, zamiast się spytać otwarcie, dlaczego tak czyni. Byłabym to pani chętnie powiedziała; ale, widząc, że ze mnie szydzisz, milczałam.

– Nie mam zwyczaju nigdy śmiać się z osób starszych – odpowiedziało dziewczę mocno dotknięte tym posądzeniem. – Nie osoba pani była powodem mego zupełnie mimowolnego uśmiechu, ale ów chleb, którego zbieranie zdawało mi się bezużyteczne.

37Tom się tak śmiała – to (toteż, więc) się tak śmiałam. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora