Za darmo

Fermenty

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XVII

– Za cztery godziny będziesz żoną pana Andrzeja, jak to prędko!

– A tak! – odpowiedziała, ziewając. – Za cztery godziny wszystko się skończy.

– Albo, właściwie mówiąc, zacznie się… boisz się?.. – zapytała Helena troskliwie.

– Nie, tylko mi smutno, bardzo mi smutno! – powtórzyła w myśli.

– A ja się cieszę, bo czuję, że będziesz szczęśliwa.

– A ty jesteś szczęśliwa? – zapytała prędko, podnosząc na nią oczy.

– Zupełnie, ale tak bardzo, że aż chwilami boję się o to szczęście, bo nieraz czuję się wprost za szczęśliwą. Pomyśl, mam wszystko, czego pragnęłam: męża, miłość, dzieci, jaki taki majątek, spokój i zadowolenie. O tak, jestem bardzo szczęśliwa i tobie z całej duszy życzę takiego szczęścia.

– Dziękuję! – szepnęła cicho, z niedosłyszaną prawie ironją w głosie.

Po wyjściu Heleny, stała przy oknie długo, zapatrzona w siebie; ocknęła się z zadumy wtedy, gdy był już czas ubierać się do ślubu. Czuła się spokojną i zimną prawie. Nieliczne towarzystwo, tylko najbliżsi znajomi: starzy Grzesikiewiczowie, Józia z mężem i Witowski, czekali na nią w salonie i po jej wejściu otoczyli kołem, składając życzenia. Przyjmowała je obojętnie i później, jadąc już zamkniętą karetą do kościoła, dziwiła się sobie, że ten ślub nie robi na niej żadnego wrażenia, że więcej ją zajmują te pola, na które oknem patrzała, pełne zieloności i wiosny, niż Andrzej, który siedział obok niej w milczeniu i drzemał nieco, bo ostatniego wieczora wyprawiał pożegnanie kawalerstwa tak wesoło, że Woliński, który był na niem, jeszcze dzisiaj nie był zupełnie trzeźwym.

Stary, drewniany kościół, o czarnych, pogiętych ścianach, obwieszonych obrazami poczerniałemi, ubrany w jedlinowe girlandy i świerki, rozjaśniony szeregiem świec olbrzymich, które tworzyły szpaler płomieni, wiodący od wielkich drzwi do ołtarza, poprzeplatanych podzwrotnikowemi krzewami z oranżerji Stabrowskich, wyglądał czarodziejsko i pochłaniał jej uwagę. Z rozkoszą czysto estetyczną przyglądała się światłu, przesianemu przez zieleń palm, starym, czerwonym chorągwiom, tworzącym pod chórem pyszne plamy, jakby krwi krzepnącej, a wielki ołtarz ze swojemi złoceniami poczerniałemi, po których drgały blaski świec, tonący w kwiatach białych i purpurowych azalij, obwiedziony u dołu wieńcem narcyzów, o węzłach z bzów i fiołków, wionął na nią czarem. Spojrzała z wdzięcznością na Andrzeja, ale nie było już czasu szepnąć podziękowania, bo zaczęła się ceremonja.

Składała przysięgę z takim spokojem i obojętnością, że po kilka razy podnosiła oczy ku oknom, poza któremi na wielkiej lipie hałaśliwie świergotały wróble, lub patrzyła na sinawą twarz Józi i na drgające jej żółte oko i na Witowskiego, który stał po prawej stronie z przysłoniętemi oczyma i zagryzał usta.

Organy śpiewały Veni Creator i wszystko się skończyło dość prędko, ale Janka, odchodząc od ołtarza, czuła się znużoną. Patrzyła pustym, martwym wzrokiem po twarzach obecnych i pomyślała, że gdyby wszyscy w tej chwili zniknęli, zapadli się w podziemie, to tak samo obojętnie wychodziłaby z kościoła. Czuła, że nic ją nie obchodzą ci ludzie, nawet Helena, z którą w wielkiej żyła przyjaźni, była jej w tej chwili obcą zupełnie; te wszystkie pędy sympatji, jakiemi była splątana z ludźmi, poschły nagle i opadły, jak marny popiół na dno pustej duszy; to oczekiwanie nowego życia stłumiło w niej wszystkie myśli i uczucia, pochyliła się pod niem z biernością i szła obojętna i apatyczna, a równocześnie zdumiona tą zmianą w sobie, której przyczyny ani ogromu nie była jeszcze w stanie uświadomić. Zdawało się jej, że ją porwał prąd szeroki i tak wolno ją niósł, że nawet nie wiedziała, czy płynie dokąd?

Po ślubie nie wstępowali nigdzie, nawet do Krosnowy, tylko pojechali wprost do Bukowca, na pociąg, bo jechali do Włoch.

Witowski ze starym odwieźli ich na stację.

Andrzej zajął się ekspedycją bagaży, a Janka to chodziła po sali niecierpliwie, bo pragnęła się znaleźć od tych miejsc daleko i jak najprędzej, to wyglądała na peron, po którym Stasio spacerował ubrany w czerwoną czapkę zawiadowcy.

Odrętwiający spokój panował dokoła; bo nawet Karaś, jak zwykle wekslujący wagony i podstawiający je pod ramę magazynową, nie gwizdał i nie dawał sztosów hałaśliwych, maszyna suwała się po szynach cicho i dyszała wielkiemi kłębami brudnego dymu, który płoszył wróble goniące się po dachach; kilku robotników podbijało oskardami podkłady jakimś automatycznym, usypiającym ruchem, a lasy stały dokoła ciche, zieleniejące młodemi pędami, pełne rozśpiewanych ptaków i woni żywicznej, co zalewała całą stację; słońce świeciło nad stacją, i na łukach linji drgało jakby morą i wypijało błyszczące smugi wody w rowach. Życie płynęło zwykłym codziennym rytmem. Janka z przykrością zaczęła odczuwać, że się tutaj nic nie zmieniło, że nie było czuć braku ojca, ani Zaleskiego, ani jej, że wszystko jest, jak było, i że wszystko to zostanie, chociaż wszyscy ludzie się zmienią. Miała żal do tych lasów, że rosły i żyły, do słońca, do tych murów nawet, do pociągów, co przychodziły i odchodziły.

– Nie życzyłem pani dotychczas nic – przerwał jej Witowski, podchodząc. – Bo czegóż mogę życzyć? szczęścia?

Uderzył ją jego głos cichy i smutny i spojrzenie pełne wilgotnych blasków; popatrzyła mu prosto w oczy i odpowiedziała nieco niepewnie.

– Tak, tylko szczęścia!

I umilkli oboje, bo im nagle na usta zaczęły się cisnąć jakieś wyrazy pełne smutku i goryczy i serca przepełniło drżenie bolesne, bo poczuli, że mogliby powiedzieć sobie słowa, których im mówić nie wolno, bo zresztą żal ciężki i gryzący szarpał im dusze i ostre, bezlitosne światło poznania olśniło ich i pogrążyło w trwodze i w tępym, głuchym bólu. Bojąc się spojrzeć sobie w oczy, patrzyli na stację, na jasny świat, przecinany, niby kulami, szalonym lotem jaskółek, i serca im biły cicho i wolno.

Nie umieli sobie wytłumaczyć, co się dzieje z nimi, skąd to przyszło. Poznali tylko, że zajrzeli do jakiejś głębi i przerażenie odebrało im siły i świadomość.

Wszedł Andrzej, bo pociąg już huczał, wpadając na stację.

Odjechali zaraz.

Witowski, nie żegnając się ze starymi, popędził do domu.

Grzesikiewiczowie długo stali na peronie, powiewając chustkami za ginącym woddali pociągiem, ale wreszcie wsiedli w bryczkę i odjechali.

– Pietruś! – szepnęła stara po długiej chwili milczenia, obcierając ostatnie łzy.

– He?

– Mamy już, chwała Bogu, synowę.

– A juści, że mamy dziedziczkę, jak Boga tego kocham. – Wsunął palce pod czapkę i drapał się z jakiegoś głębokiego zadowolenia, bo oczy mu się skrzyły wesoło.

– Sielma szlachcianka ta pani synowa! W kościele kiej szła, to niby królewna wyglądała, że te drugie panie, to przy niej były niby służące! Ale bo to i Jędruś nie dziedzic? nie uczony? – pocieszała się.

– Będziesz ty jej jeszcze usługiwać, jak Boga tego kocham! przeje ci się jej państwo…

– Nie bój się!.. a usługiwała będę, jak dla mnie będzie dobra.

– Ho, ho! już ona potrafi za łeb Jędrka wziąć!

– Charakterna to juści ona jest, a ładna taka, że laboga! cięgiem mi przed oczami stoi, aże nie śmiałam jej całować.

– Jucha chłopak ten Jędrek!.. będzie se używał, jak Boga tego kocham!

– Cichobyś był, a to nogami ledwo powłóczy, a rozpusta jeszcze mu we łbie.

– Jucha chłopak… we mnie się wrodził… jucha… – mruczał głęboko zadowolony, przymrużał oczy, chlastał konie batem, bo sam powoził i coraz to cmokał ustami, rozpamiętując piękność Janki.

XVIII

Staś po odejściu pociągu wrócił do pokoju, dawniej zajmowanego przez Orłowskiego, bo zastępczo pełnił obowiązki zawiadowcy, i pisał list do mamy:

„Najdroższa mamusiu! Dawno nie pisałem, bo jestem tak zawalony robotą i tak zmęczony, że radziłem się już doktora i ten zalecił mi dłuższy odpoczynek. Podałem się też o urlop dwudziestoośmiodniowy. Mamusia poprosi wuja, żeby mnie poparł, gdzie potrzeba, dobrze? Będę mógł cały ten czas przepędzić z mamusią, prawda? Muszę też przy sposobności kupić w Warszawie wiele rzeczy do mieszkania, bo przecież teraz, zostawszy pomocnikiem zawiadowcy, powinienem żyć na odpowiedniej stopie. Mamusiu! mam jeszcze plan taki, że teraz będzie pora i czas, aby mnie mamusia zapoznała z panną Cesią, co to mamusia pisała niedawno. Przecież jestem już na takiem stanowisku, że mi o żonie myśleć wypada, co? Kołnierzyki odsyłam, bo o pół numeru są mniejsze, niż zwykle noszę. Wie mamusia? Orłowska, córka dawnego zawiadowcy, tego co zwarjował, wyszła zamąż, pomimo skandali, za tego chama Grzesikiewicza, dzisiaj odjechali w podróż poślubną do Włoch! słyszy mamusia: do Włoch! Tacy jeżdżą do Włoch, a my musimy służyć za jakieś marne paręset rubli! Nie ukłoniłem się jej nawet, bo przecież, żeby tylko było połowę prawdy w tem, co o niej mówią, to jużby należało wyprzeć się, że się ją znało kiedykolwiek! Dobrana para: karczmarski syn i cyrkówka!

„Może mamusia pójdzie do Zaleskich i odbierze od niego maszynkę do papierosów, parę mankietów, dwie spinki czarne do gorsu i rubla. Pożyczyłem mu to już dawno, pisałem już, żeby mi pozwracał trzy razy, ale mi nie odpisał. Koszyczek odsyłam, placek z powidłami był pyszny, tego z serem nie jadłem, bo bałem się przy obecnem rozdenerwowaniu, żeby mi nie zaszkodził, dałem go państwu Kubiczom. Całuję mamusię i t. d.”

Wysłał list z koszyczkiem i po skończeniu służby przebrał się i poszedł do Osieckiej.

Zaraz na wekslach spotkał się ze Świerkoskim, który wymyślał dróżnikowi:

– Psiakrew! złodzieje! psy! chamy!.. wypędzę, wygonię! oddam do kryminału! – krzyczał, tupał nogami i bił czapką o ziemię z taką wściekłością, że aż Amis szczękał zębami i skomlał cicho.

– Wielmożny nizinierze, juści, że winien jeżdem, ale się dopraszam łaski, powiem jak było i dopiero niech mie sądzą! – tłumaczył się pokornie dróżnik. – Roch, ten ze stacji, przychodzi i powiada, co nasza dawna panienka dzisia będzie jechać do Italji, a że moja kobieta chciała jej grzecznie podziękować, bo jak się wyprowadzali, kazała jej panienka dać różne statki, to moja mówi: – Rafał, polece na pociąg, ucałuje panience rączki, a może i da co jeszcze dla dzieciaków, bo tera taka wielka dziedziczka, i zaraz przylece. – Mówię: idź, zastąpię cie na służbie na te pare minut, bo myślałem, że choćby i pan nizinier się dowiedział, to gniewać się nie będą.

 

– Nie wolno krokiem ruszyć się ze służby bez mojego pozwolenia, nie wolno, bo złożę raport, zawieszę cię w służbie, wyślę na roboty, wygonię na cztery wiatry! nie wolno! – krzyczał, pieniąc się z wściekłości i przyskakując z pięściami do dróżnika, który wyciągnięty, sztywny, z ręką przy czapce, stał głęboko zmartwiony.

– Panie Świerkoski, chodź pan! – rzekł Staś, wziął go pod rękę i odprowadził. – Poco się pan irytujesz? szkoda zdrowia, taka bagatela zresztą…

– Trucizna moja! A, podłe chamy, w czułości psy się bawią… przejeżdża jakaś ostatnia… a ta leci całować ją po rękach, żegnać… ażeby cię psiakrew!

– Cicho, panie! usłyszy kto, doniesie Grzesikiewiczowi i awantura gotowa.

– Co mi taki cham, złodziej! oszukaniec! w kajdanach zgnije…

– Gadajże pan sobie, bo ja słuchać nie chcę. – Staś go puścił, zeszedł z plantu w las i zniknął.

Świerkoski gwizdnął na psa i zaczął go okładać batem. Staś zdala słyszał jeszcze wycie psa i krzyki Świerkoskiego, bieganie po lesie; wsadził watę w uszy i przyśpieszył kroku, nie lubił takich gwałtowności, denerwowały go i przyprawiały zwykle o pewne zaburzenia żołądkowe i bezsenność.

Zobaczył zdaleka Zosię, siedzącą na werandzie i zaczął machać czapką i krzyczeć. Wybiegła naprzeciwko niego i, zakryci olbrzymim krzakiem bzów rozkwitłych, ucałowali się serdecznie.

– Napisałem już do mamy o urlopie, mama niczego się nie domyśla i nawet pisałem, że na cały czas urlopu przyjadę do mamy odpocząć… – zaczął się śmiać.

– Panie Stachu, ale tak oszukiwać mamę, to…

– Panno Zosiu! przecież jestem mężczyzną! – wyprostował się dumnie – trudno, kiedy nie można inaczej, to trzeba oszukiwać.

– A jakby się skąd dowiedziała o wszystkiem i przyjechała?

– No to… nie dałbym się, oho! dosyć mam tego słodkiego jarzma, już mi się sprzykrzyło! – wykrzykiwał bardzo głośno, nawet za głośno.

– Panie Stachu! – zaczęła, owijając sobie na palec loczek z grzywki i patrząc nań z pod czoła.

– Panno Zosiu, słucham! – mówił jakimś miłosnym, przyduszonym głosem.

– Trzeba być zawsze mężczyzną, zawsze… zawsze… nie trzeba się obawiać mamy, trzeba mnie kochać i słuchać; dobrze, panie Stachu?

– Panno Zosiu! alboż pani nie widzi, że jestem mężczyzna? kocham panią, przesiedliłem się do tutejszej gminy, dałem na zapowiedzi, prosiłem o urlop, weźmiemy ślub, wyjedziemy, no i tak panią kocham, tak kocham, że nigdy tak nie kochałem! – i łzy mu zaświeciły w niebieskich oczach.

Przytuliła się do niego i rozgarniała mu paluszkami włosy zwichrzone, bo czapkę trzymał w ręku, a on ją zaczął całować po twarzy, po oczach, ustach, włosach, rękach, gdzie dostał, i szeptał łzawo:

– Moja złota Zośka, moja dobra, moja kochana, najdroższa, święta, moja ty mateczko!

– Dzieci! a chodźcie-no do domu! – zagrzmiał z werendy bas Osieckiej i echem rozległ się po lesie.

Wzięli się za ręce i poszli.

Osiecka roztyła się przez ostatnie czasy, włosy miała bielsze, a twarz różowszą. Patrzyła na Stasia groźnie i gdy ją na powitanie całował w rękę, uszczypała go w policzek.

– Rzepa nie chłopak. Po ślubie dziateczki do lasu, po ślubie. A to takie smyki, jak pan, co psem śmierdzą jeszcze, to zdaleka od narzeczonej… kiedy mówię, że zdaleka, to zdaleka! – krzyknęła, czerwieniąc się nagle.

– Ależ ja nie zaprzeczam – tłumaczyć się począł.

– Głupiś, mój kochany. Franka, przyprowadzić na obiad Tolę! – wrzasnęła.

– Proszę pani, już wszystko gotowe. Urlop mieć będę w piątek najdalej, to w sobotę ślub możemy wziąć i wyjedziemy zaraz na parę tygodni.

– Dobrze… matkę biorę na siebie, już ja ją uprzedzę o wszystkiem, no, mówię, że uprzedzę, że wszystko będzie dobrze.

– Dziękuję pani.

Poszli w głąb domu.

XIX

W ostatnich dniach lipca Grzesikiewiczowie powrócili z Włoch.

Na stacji nikt ich nie czekał, bo nikogo nie zawiadamiali o dniu przyjazdu. Wysiedli na peron pusty i cichy, po którym z powagą spacerował Staś, w czerwonej czapce i białych rękawiczkach, zastępujący zawiadowcę. Słońce przygrzewało mocno i zalewało jaskrawemi blaskami żółty peron i czerwone mury; linje lasów, długie wici szyn były jakby opłynięte rozgrzanem, drgającem morą, powietrzem.

Cisza letnia upalnego dnia otoczyła ich i zalała.

Janka z pewnem zdziwieniem rozglądała się dokoła.

– Jak tu cicho!.. jak tu inaczej!..

– Ba, to Bukowiec, a nie Włochy! Bukowiec!.. – powtarzał przyciszonym głosem Andrzej i radośnie spoglądał na lasy i z chciwością wciągał w płuca powietrze, przesycone ciepłem i żywicznemi zapachami borów. Dusza tak mu się trzęsła z ukontentowania, że nie mógł utrzymać najrozmaitszych paczek i pudełek, które mu wypadały z rąk drżących; zbierał je kilka razy, aż Staś, który po odejściu pociągu odszedł, udając, że ich nie poznaje, ukazał się znowu i szedł śpiesznie, ale zawrócił zpowrotem do kancelarji, bo sobie przypomniał, że zdjął już czerwoną czapkę i rękawiczki. Przyszedł dopiero po chwili wyczerwieniony, różowszy niż dawniej, majestatyczny.

– Mnie przypadł w udziale zaszczyt witania szanownych państwa po tak dalekiej podróży – rzekł, poważnie witając, ale Roch mu przerwał, bo chylił się do kolan Janki i załzawionym głosem gadał:

– Panienka! e… juści panienka, dziedziczka kochana!.. a starsze państwo, to niby z Krosnowy i jaśnie Pietrz dziedzic i pani gospodyni jechały bez Bukowiec wczoraj… tak, dobrze mówię, wczoraj… abo i…

– Niech Roch rzeczy zabiera i znika! – zawołał wyniośle Staś. – No, jakże zdrowie szanownych państwa, jakże podróż?

– Dziękujemy, dziękujemy!.. cóż słychać u pana, panie Stanisławie? mamusia zdrowa?

– Dziękuję i mama zdrowa i żona…

– Pan się ożenił?

– Tak, szanowna pani dziedziczko, dobrodziejko!.. w miesiąc po państwa wyjeździe zawarłem związek małżeński z panną Zofją Osiecką!.. o, widzi pani dobrodziejka, żona się z okna kłania! – mówił z powagą.

– Dzień dobry! – krzyczała Zosia z okien dawniej Zaleskich i po chwili zbiegła na dół i rzuciła się w ramiona Janki i całowała ją z uczuciem dawnej przyjaciółki.

– No i mnie się coś należy z tego! – żartował Andrzej.

– Jak państwo ślicznie wyglądają oboje!.. Ja także chciałam, abyśmy ze Stasiem, z mężem, pojechali za granicę po ślubie, ale… ale… jakże? Włochy bardzo piękne?

– Bardzo piękne.

– W Rzymie państwo byli, bo widzieliśmy listy…

– Byliśmy. Czy są jakie konie? – zwróciła się do Andrzeja, bo ją niecierpliwili.

– Są, chłop szykuje siedzenia, możemy już jechać.

– A Ojca świętego państwo widzieli?

– Widzieliśmy, ale daruje pani, że nie będę teraz opowiadać, bo jesteśmy dosyć zmęczeni drogą i pilno nam do domu.

– Rozumiemy… ale jeśliby można kiedy zastać państwa w domu, to umyślnie, aby usłyszeć…

– Zawsze będziemy chyba, proszę, przyjedźcie państwo!

– Roch jutro przyjdzie do Krosnowy, to wam dam coś, co przywiozłam z Rzymu dla was – mówiła Janka, wsiadając na zwyczajny wózek krakowski, zaprzężony w małe koniki o parcianym moderunku.

– Z Rzymu!.. e… z Rzymu, lo mnie… loboga! – mruczał Roch, pochylając się do wozu, który się potoczył.

– Poganiaj prędzej! – wołał Andrzej na chłopa, bo koniki wlokły się sennie ze spuszczonemi łbami.

– A juści, kiej gorąc taki!.. praży tyż Jezusieczek, praży!.. wio! maluśkie! wio! – świstał batem, szarpał lejcami, hukał, zachęcał; konie się podrywały, aż wózek skakał po kamieniach i korzeniach leśnych, ale po chwili wolniały i znowu się wlokły sennie wąską drożynką przez las, który ją prawie nakrywał, że tylko przez gałęzie kładły się płaty olśniewającego światła na drodze, na mchach, na pniach i mieniły fantastycznemi arabeskami.

– To naprawdę las! – szepnął Andrzej z dumą.

– Tak, to las! – odpowiedziała cicho i włóczyła trochę sennemi oczyma po dębach olbrzymich, po sosnach, co jak miedziane kolumny stały nieskończonemi szeregami i zdawały się podpierać niebo, po polankach zielonych i cichych, po bagniskach zarośniętych, pełnych wrzawy ptasiej, pisku, chlupotu, brzęku; po kamienistych szczytach, przeświecających przez drzewa, pokrytych zieloną siatką – pędami jeżyn. Las stał cichy, rozprażony lipcowym upałem, woniejący żywicą, trawami i garbnikiem. Ptaki zrzadka i sennemi głosami odzywały się w gąszczach, tylko sroki gdzie niegdzie kłóciły się na drzewach, albo żołna przelatywała cicho pod gałęziami, niby tęczowa błyskawica, albo drzewa zaszumiały na chwilę i znowu robiła się cisza głęboka i usypiająca.

– Tak, to las! – myślała, ale widziała przez niego wysmukłe palmy, mieniły się jej w oczach lazury zatoki neapolitańskiej, tamta zieleń, tamto słońce, tamto powietrze – i teraz czuła, że ten las, tak kiedyś ukochany, jest jakiś czarny, dziki, że wionie chłodem i posępnością, że zaczyna ją omotywać jakiś smutek życia, tam nieodczuwany. Zadrżała w głębi, bo z tych przestrzeni zaczęły jakby iść do niej przypomnienia wszystkie życia tutaj spędzonego, zaczęły wstawać w niej widma przeszłości i cieniami przysłaniać jej duszę.

Budziła się, jakby dawne życie brało ją w swoje łożysko zpowrotem.

– Ciemno jakoś! – szepnęła, wstrząsając się nerwowo.

– Bój się Boga, przecież słońce wprost oślepia!

– O, nie tak, jak w Neapolu, nie tak, jak w Palermo!

– Nie widzę różnicy, a zresztą, teraz powiem ci szczerze, że jestem szczęśliwy, czując się u siebie; nudziły mnie już Włochy w ostatku. To upiór, nie kraj żywy, to…

– Nie mówmy, dobrze?

– Dobrze, wiem przecież, że Włochy podobały ci się ogromnie; entuzjazmowałaś się przecie przy każdym zmurszałym kamieniu: no, milczę. Rozmarszcz czoło, spojrzyj na mnie.

Spojrzała, ale nie mogła ukryć pewnego żalu i goryczy.

– Powinnaś mi darować te chamskie uwagi, chociażby za ich szczerość!

– Alboż się gniewam?

– Dziękuję! ot widzisz, jedziemy już do siebie do domu; czy ciebie to nie cieszy?

– A i bardzo, bo zmęczona jestem.

– Marzyłem o tym dniu, bo przecież teraz już żyć będziemy tylko ze sobą, nie będą nas krępowali ani ludzie, ani kraj obcy, ani to hotelowe życie, którego nie cierpię, nie będą pomiędzy nami stawały arcydzieła i kłótnie o nie; tak nie cierpię tego hotelowego kraju, tego życia w oczach wszystkich, podzielonego na etapy, wyznaczone przez Cooks limited, gdzie wszystko ma cenę zgóry oznaczoną, gdzie wszystko jest posegregowane i opisane i oznaczone numerami przez Baedekera, gdzie człowiek nigdy nie może się czuć sam zupełnie i sobą. Obcy świat, a mnie tego brakowało, o, tych lasów i tej ziemi!.. ja stąd i z tego!.. – zakreślił szeroki łuk ręką i rozrzewnionym wzrokiem ogarnął obszary pól, na które wyjechali z lasu.

– To już Krosnowa? – szepnęła jakimś strwożonym głosem.

– Tak, to już dom nasz.

– Dom nasz!.. – powtórzyła jak echo. – Krosnowa! – i patrzyła z jakąś głuchą obawą na park i długą aleję lipową Krosnowy. Nie czuła upału, jaki ich zalewał teraz, kiedy jechali polami, niezasłonieni niczem; zimno jej było i ciemno. Jakieś uczucie obcości przenikało jej duszę chłodem.

– Dom nasz! – powtarzała i niepokój rósł, miała wrażenie, jakby te lasy, które zataczały olbrzymie koło i stanowiły zieloną ramę pól, odgradzały od świata i wtłaczały siłą w tę ciasną dolinę, gdzie odtąd żyć miała, jakby ją te pola, złocące się pszenicą, pohaftowaną makami czerwonemi, liljowemi wykami, które jak morze się kołysały i dźwięczały muzyką chrzęstów koników polnych, przepiórek, brały w swoje objęcia tak mocno, tak mocno, że czuła jakiś strach niewytłumaczony i ból.

Andrzej spoglądał na nią, ale nie umiał czytać w tej pięknej, bladej twarzy. On się cieszył, że powrócił, bo pewny był, że teraz, kiedy go nic nie będzie przegradzało od jej duszy, zazna szczęścia dopiero, że teraz ona będzie mogła ocenić jego miłość; ale chwilami odzywał się w nim jakiś cichy i głęboki żal do niej za obojętność marmurową, za ten chłód, którego nie mógł przełamać, za tę wyniosłość pewną, która go onieśmielała i zamykała mu nieraz usta w połowie gorącego okrzyku, więc chwilami spoglądał surowiej, z wyrzutem, ale w tem wytrwać nie mógł, bo otaczały go jego ziemie i jego zboża.

– Zwożą pszenicę! – zawołał, wstając na wózku. – Pyszna pogoda, sucho zbierają! – i gonił oczyma za żniwiarkami, które o kilka staj od drogi pracowały – tryby zgrzytały i ostre zęby błyskały co chwila stalowemi błyskawicami nad złotawem polem. Wielkie sterty wznosiły się w różnych kierunkach niby piramidy, a czerwone stroje kobiet, rojących się po polach, cięły się ostro, niby wielkie maki. Powietrze lekko drgało, aż przydrożne niskie grusze szeleściły sennie zakurzonemi liśćmi.

 

– Walek! sam tu! – krzyknął ogromnym głosem Andrzej na chłopa, uwijającego się na koniu przy najbliższej żniwiarce.

– Zobaczę tylko, co się robi i zaraz przyjadę!

Skinęła głową i patrzyła na Walka, który sadził przez zagony i kołysał się na siodle, niby na biegunach i co chwila zapadał i wychylał się ze zbóż.

Pojechała sama do dworu. Nikt nie wyszedł na jej spotkanie, drzwi były pozamykane, okna szczelnie pozasłaniane, a na podwórzu, prócz kur i ślepego psa, co się wylegiwał w cieniu podjazdowej kolumnady, nikogo.

Dopiero w kilkanaście minut po wołaniach chłopa, nadbiegł zadyszany Bartek w jednych tylko parciankach i koszuli, ociekał wodą i obcierał się nagwałt spencerkiem.

– A to kąpać się byłem, bo taki gorąc, że śpik me morzył, ale ino pacierz byłem – usprawiedliwiał się ze strachem – a nie byłbym i tyla, ino…

– No dobrze, otwórz drzwi.

– A juści, kiej Janowa mają klucze, zaraz polecę; a nie byłbym pacierza, ino Jędrek Rafałów, koniarek, wzion mi obleczenie i zaniósł na kępę; złapałem go, sprałem juchę kiej psa, a tu słyszę, że ktosik woła…

– Idźno i poszukaj Janowej.

– Jezdem, paninko, jezdem! – krzyczała zdaleka, lecąc z rozłożonemi rękoma, niby stara kokosz do piskląt w niebezpieczeństwie; przypadła do nóg i radosnym głosem wołała: – O mój Jezu słodki, o moja paninka najukochańsza, a tośwa czekali i dnie i noce! a tośwa ze starszą panią wychodziły jaże do mostów, a tośwa se mówiły: a może dzisiaj przyjadą! Loboga, jak mi paninka ślicznie wygląda, kiej na obrazku, a opaliła się paninka na gembie za przeproszeniem, kiej bułeczka. – Gadała, otwierając drzwi, pomagając wnosić walizy, i co chwila przypadała do Janki, obejmowała za nogi, całowała po rękach, nie wiedziała co robić już, tak ją roztrzęsła radość.

– Duszno tutaj, pootwieraj Bartek okna.

– A moja złota paninko, a moja kochana!

– Starsza pani w domu?

– Pani gospodyni je na wsi u Jadamki, co już od rana rodzi, je i dochtór…

– Hale! widzisz go! głupi chłop, chlapie ozorem byle co, idź do kuchni palić ogiń! – zakrzyczała Janowa, wypychając Bartka. – A to u żniwa wszyscy, a starsza pani je rychtyk u chory kobity, na wsi. A ja byłam w ogrodzie za ogórkami i bez to me paninka nie zastała.

– A córka wasza? cóż tam słychać, jest już w Zielonce?

– A jest… jest… – urwała, usta opadły jej tak jakoś na brodę, że jej stara obrzękła twarz z sinemi wargami zrobiła się podobną do gęby krowy, ryczącej za cielęciem.

Janka nie czekała na dalszy ciąg opowiadania, tylko poszła oglądać mieszkanie. Otoczyła ją smutna cisza mieszkania napół umarłego, bo niezamieszkanego. Mrok, jaki rzucały pospuszczane story, ciemne obicia i portjery, meble o formach poważnych, wielkie pokoje, wszystko to tchnęło jakąś pleśnią i posępnością.

Chodziła i oglądała długo, nikt się nie zjawił, tylko od oficyn dochodził ją krzyk łapanych i zarzynanych kurcząt, a od dziedzińców i zabudowań – szczekanie i wycie psów na łańcuchach, a czasami od pól leciały odgłosy turkotów i echa śpiewów rozbrzmiewały smutno w tem pustem mieszkaniu.

– Co ja tu będę robić? – zapytała głośno, rozglądając się po tych wspaniałych pokojach. Nie umiała sobie odpowiedzieć, a nawet nie chciała; przeszła pokój jadalny, wyłożony dębem, obstawiony wspaniałemi kredensami i przez werendę zeszła do ogrodu, nad długie, powyginane jeziorko, otoczone alejami grabów strzyżonych, tak rozrośniętych, poskręcanych ze sobą, pooplątywanych dzikim chmielem, że tworzyły głuchy, zimny tunel, którego spód, niegracowany od wieków może, zarósł chwastami. W niszach żywych, utworzonych z drzew odwiecznych, stały trzony, z których pozrzucane posągi bóstw mitologicznych leżały zaledwie widoczne w trawie, sczerniałe, obrośnięte mchem, jedzone przez deszcze, trawy i powietrze. Kosy gwizdały w gąszczach, gile, zięby, bogowole, sikorki zawodziły ogromny wrzaskliwy chór w całym parku, a na jeziorku, przyczepione do wielkich liści grzybieni, żaby nukały przeciągle i sennie, wielkiemi oczyma patrzyły w słońce i na miljardy much, kotłujących się nad powierzchnią, niby tuman, przez który, jak punkty szmaragdowo-złote, błyskały wysmukłe ważki. Jaskółki ze świergotem przelatywały nad wodą i pruły powietrze fantastycznemi linjami. Cisza była taka ogromna w parku, że słychać było głosy komarów i szelest trzcin, tataraków i sitowia, co zarastały brzegi i biły o siebie, ilekroć wiatr powiał od drzew, albo kolisko wody roztrąconej piersią jaskółek nadbiegało. Jasnopopielatawy błękit rozciągał się nad wszystkiem, niby dach, z którego zsuwało się już ku zachodowi słońce i kładło na wodę złotą patynę, niby laserunek.

Janka zimno i bez uniesienia przyglądała się parkowi; szła, ale zaczynała ją porywać nuda i zniechęcenie; siadała po kilka razy na kamiennych ławkach, zielonych od mchu, to na trawie tuż nad wodą, ale zrywała się prędko i znowu szła, patrząc obojętnie. Obeszła całą jedną stronę i przez most zrujnowany, ozdobiony kiedyś posągami, które teraz przeglądały z dna wody, przeszła na drugą stronę.

– Jestem w domu! – myślała, idąc samym brzegiem, wpatrzona w fasadę domu, który się wychylał, niby z ramy zielonej, z pośród potężnych lip i buków, rosnących w szczytach.

– Jestem w domu! – odwróciła nieco głowę, bo słońce biło w szyby i zapalało kilkadziesiąt promieniejących ognisk.

Powtarzała te słowa po kilka razy, ale jej nie poruszyły. Nie wiedziała, co w niej jest, ale czuła, że niema w niej ani radości, ani zadowolenia z tego, że jest już u siebie.

I kiedy powróciła i przy pomocy Janowej rozpakowywała walizy, to musiała sobie przypominać, że jest u siebie, bo jej się zdawało, że zaraz stąd odjedzie, że jest jakby z wizytą tylko.

O dobrym zmroku dopiero przyszła Grzesikiewiczowa, a zaraz potem stary, Andrzej i Józia z dziećmi.

Przywitanie było nad wyraz serdeczne.

Józia drgała rozpromienieniem i radością, aż co chwila musiała zasłaniać oczy binoklami.

– Ralf, Tola! przywitajcie się z ciocią! – wołała po francusku na dzieci i śledziła z dumą, jak dzieci, niby manekiny lub pudle wyuczone, sztywno witały się.

– Józia, gadajno po ludzku! – upominał stary, który, trochę onieśmielony wyniosłem i chłodnem zachowaniem się Janki, stał sztywno, nie wiedząc, co zrobić z sobą. – Wielemożna pani! – zaczął, ale Józia uderzyła go oczyma, że zamilkł. – E! moja Józia, przecież ojciec tu jezdem, to mi tu wolno cośniecoś z pyska pary puścić przy swoi pani synowej; prawda pani? – pytał Janki, zbierając się na odwagę.

– Ależ mój ojcze, przecież ojciec u siebie, to mu wszystko, wszystko wolno.

– A widzisz Józka. Stara, a niedajno wiele… pani synowej morusać rączków! – wykrzyknął, widząc, że Janka zabierała się do nalewania herbaty.

– A juści, dałabym ja co robić. Siedź sobie córko, to już ja ci posłużę, abo i Józia.

Józia skrzywiła się nieco, a Andrzej rozpromieniony patrzał na żonę i na matkę.

Podano kolację i zaczęło się to prędkie i bezładne opowiadanie pierwszego dnia po podróży. Stara tylko niewiele słyszała, bo śledziła z niepokojem Bartka, obnoszącego półmiski, który, ubrany w przyciasną liberję, chodził sztywny i ogłupiały, wszystko wysuwało mu się z rąk.

– Upuścisz! a, jakto trzymasz?… oblejesz, niedojdo, panią! – wykrzykiwała stara.

– Gadaj, Jędruś, gadaj!… takim rad, żeście przyjechali, takim wesół, że pił będę na uciechę. Matka, postaw gorzałki! – wołał stary rozpromieniony i przesiadł się do syna, popijał i ukontentowany do głębi, dumny, słuchał i jadł jak wilk, głośno mlaskając, i z tej radości rzucał pod stół kości Łapie, staremu nieodstępnemu psu, który je odnosił pod okno i gryzł, aż trzeszczało.

– Papo, szkoda podłogi, a zresztą do czego podobne rzucać kości na ziemię, tutaj nie karczma przecież.

– Papo! papo! Józia! Józia! – przedrzeźniał stary. – Ty sobie dzisiaj gadaj, a ja i tak słuchał nie będę, bom wesół, jak Boga tego kocham. Matka, daj gorzałki.