Za darmo

Fermenty

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Takiś-to, synku!… jak mu rogi wyrosły! a dobrze Józia mówiła, jak Boga tego kocham, że jak ojciec zapisze, to wezmą ojca za łeb. Takiś-to, synku.

– Niech ojciec cicho będzie i pójdzie spać lepiej.

– Mnie tak śpiwasz jedynaku!… mnie, jaśnie dziedzicu – hę?…

Janka wyszła i zamknęła się u siebie, ale długo jeszcze słyszała odgłosy kłótni i płaczliwy, rozbrajający głos starej.

Dosyć już miała wszystkiego; te codzienne drobne ukłócia, te nędzne oszczędności, te pootłukane talerze i półmiski, jakie podawano, aby oszczędzić nowych; ta ustawiczna kontrola, te grubjaństwa, to skąpstwo obrzydliwe, płaskie i głupie, które ją otaczało coraz silniejszem kołem – przejęły ją niepohamowanym wstrętem. Miała ochotę odjechać natychmiast, rzucić wszystko i uciec w świat szeroki, bo czuła całą swoją bezradność wobec tych ludzi brutalnych, wobec tego życia płaskiego. Biegała po pokoju, nie wiedząc, co zrobić z sobą, tysiące myśli i postanowień zjawiało się w mózgu i rozpryskiwało bezsilnie, wreszcie zadzwoniła.

Zjawił się Bartek, ale w koszuli tylko, nawet bez spencerka.

– Poproś pana. Jak ty chodzisz, co?

– A kiej proszę jaśnie pani, starszy dziedzic zlał me kijem i kazał zdjąć luberję.

– Poproś pana! Dobrze – mówiła do siebie – rozmówimy się teraz. – Ach, to jest małżeństwo! – Zaczęła nerwowo szarpać koronki szlafroczka. – Dobrze, to ja muszę znosić od tych chamów, ja! – myślała coraz wolniej i szalony gniew wzbierał w niej, niby burza.

Andrzej wszedł i usiadł w milczeniu.

– Prosiłam cię, bo mam pilny interes.

– Przypuszczałem, dla czego innego nie zapragnęłabyś widzieć się ze mną!

Mówił twardo, gniewem płonęły mu oczy i jakąś nienawistną zaciętością.

Oprzytomniała, dotknięta akcentem jego głosu.

– Słucham! bo jest już tak późno… – spojrzał na zegarek.

– Jeśli ci pilno iść spać, to nie zatrzymuję! – zawołała porywczo.

– Ale zanim to zrobię, mogę jeszcze usłyszeć, co mi powiedzieć chciałaś.

– Chciałam się ciebie spytać, jak my dalej żyć będziemy? – zapytała po długiej pauzie.

– To już od ciebie tylko zależy, panią tutaj jesteś, jak zechcesz tak będzie.

– Tak, a tymczasem twoi liczą mi każdy kawałek chleba i traktują jak obcą.

– Bo jesteś obcą, bo chcesz nią być, bo nic cię my nie interesujemy, albo przynajmniej tyle, co te sprzęty. – Odsunął nogą krzesło, wszystkie żale do niej, długo tłumione, budziły się i rozpierały duszę, gorycz sączyła mu się z ust.

– Zamknęłaś się w sobie i nie dbasz o resztę, która żyje obok ciebie, i być może, iż żałujesz wyjścia za mnie, być może… – powtórzył ciszej.

– Nie, o nie! – zawołała, przeniknięta jego głosem.

– Traktujesz wszystkich zgóry, a nie wiem dlaczego, chyba dlatego, że cię tak bardzo kochają.

– Nie, nikogo i nigdy zgóry nie traktowałam, zobacz raczej, jak mnie traktują twoi rodzice.

– Głupstwo! co tam ojciec lub matka wygadują, nie zważaj na to.

– To mnie obraża! – wykrzyknęła zdenerwowana tą kłótnią spokojną.

– Na to jest rada. Ponieważ rodziców od gadań nie oduczy nikt – wiesz przecie, że to prości ludzie, że nic nie mogą skryć w sobie – trzeba wszystko wziąć w swoje ręce, cały zarząd domem; zresztą jeśli chcesz, to możemy się oddzielić od nich, wrócą do swojej oficyny, a ty będziesz mogła spokojnie nie widywać ich, kiedy cię rażą. – Wyrzut zadźwięczał mu w głosie.

Ona patrzyła na niego, dotykały ją boleśnie niektóre słowa, odczuwała ich wagę, odczuwała ból męża i jego niespokojne, wyczekujące spojrzenie, i prawie mówić nie mogła z jakiegoś dziwnego dławienia, jakie czuła w sobie.

– Dobranoc! – powiedział, nie doczekawszy się jej odpowiedzi.

– Idziesz już? – zapytała cicho.

– Późno, po dwunastej.

– Odchodzisz, jakbyś się gniewał… – mówiła i miała ogromną chęć przeproszenia go, powiedzenia jakiegoś słowa, któreby mogło rozproszyć tę niechęć, jaką w nim czuła, ale nie mogła nic znaleźć w mózgu.

– Nie, cóż znowu… miałbym się gniewać na ciebie! Niedobrze mi jakoś – ścisnął się za głowę i obcierał spocone czoło.

– Możeś chory?.. a może…

– Może… – powtórzył szeptem i patrzył na nią tak jakoś dziwnie, że zadrżała, postąpiła kilka kroków bezwiednie i usiadła przy lampie, a jemu dusza miękła, zawziętość ustępowała prędko i wstawało w nim ogromne pragnienie słyszenia jej głosu, wzięcia w ręce tej bladej pięknej głowy, ucałowania tych ust dumnych i zaciętych.

– Janiu!.. – powiedział bardzo cicho i bardzo proszącym głosem. – Przebacz mi te przykrości, bo widzisz… – Urwał, a ona podniosła oczy na niego i patrzyła i czekała, co dalej powie; chciała mu nawet ułatwić, chciała sama coś powiedzieć, nie mogła. Cisza się taka zrobiła, że słychać było pianie kogutów w czworakach i lekki szum parku. Postał chwilę jeszcze, oczekując, i wyszedł.

Gdy drzwi się zamknęły, odzyskała władzę nad sobą, ale jego już nie było.

– Czego ja chcę? Czego ja chcę? – wykrzyknęła boleśnie.

XXIII

Rano, nim jeszcze poszła na herbatę, wszedł Bartek, rozczerwieniony, z jakiemś rozpaczliwem postanowieniem w oczach. Pochylił się do jej nóg i rzekł:

– A to dopraszam się łaski jaśnie pani, niech mnie zwolnią od luberji i od tego lokajstwa, bo jo już docna zgłupiałem, a po drugie, na ty harbacie toby się człowiek zamorzył na śmierć. Dopraszam się łaski jaśnie pani – zaczął po raz drugi.

– Dlaczego nie chcesz służyć?

– Służyć juści chcę, bo co jabym biedny człowiek robił? służyć jako i u państwa, ale do kuni, do wszystkiego, ino do tej ścierwy pokojów to służył nie będę.

– Dlaczego?

– Abo wczoraj jaśnie pan młodszy dziedzic zdzielił me w pysk, że nie byłem w luberji, a dzisia starszy pan dziedzic wylał me lachą, że chodziłem w luberji. Ja już całkiem nie wim. Śmieją się ze mnie wszystkie. Ja już służyć nie będę, bo jeszcze sobie co złego zrobię, a ja jestem…

– Jesteś głupi, słyszysz?

– Juści niby słyszę – rzekł pokornie, prostując się na jej podniesiony głos.

– To słuchaj dalej: liberję włóż i chodź i jakby ci kto mówił, to powiedz, że ja ci kazałam.

– A jak starszy pan me wyleją i wypędzą? – pytał płaczliwie.

– Służysz u mnie, ja jestem twoją panią i młodszy pan, nikt więcej, rozumiesz?

– Rozumiem! Włożyć luberję i chodzić, a kiej kto spyta abo i spierze, to powiedzieć, że służę u młodszych jaśnie państwa, że jaśnie pani kazała, rozumiem – wyprostował się i wyszedł.

– Zaczyna się wojna, dobrze! – szepnęła twardo. – Chcecie, abym wam panowała, będę! Poczujecie władzę i albo ja stąd wyjdę, albo będzie tak, jak ja chcę.

Myślała gniewnie, patrząc przez okno na ojca, który w czerwonej czapce i w starym mundurze spacerował pomiędzy opłotkami, podnosił nogi wysoko i maszerował uroczyście.

– Raz… dwa!.. Raz… dwa… Mieciu! – wołał ustawicznie, domaszerował do końca, zawracał i wciąż chodził.

Oderwała oczy od ojca i poszła do jadalnego pokoju.

Andrzeja już nie było, siedział tylko stary przy stole ze szklanką herbaty w obu rękach i matka. Kiwnęła im głową i zabrała się do śniadania. Janowa jakoś cicho dziwnie, z zaczerwienionemi oczyma i obrzękłą twarzą, usługiwała.

– Niech Janowa otworzy okno; ten ojca tytuń jest wprost obrzydliwy.

– A bogać! – mruknął, postawił szklankę i patrzał na nią niechętnie.

– Da mi Janowa inne nakrycie, nowe, na tych wyszczerbionych skorupach nie będę jadła i niech je Janowa zbierze i wyniesie do kuchni. Nie podawać ich nigdy.

– Janiusiu! Kiej to jeszcze takie dobre talerzyki – oponowała stara.

– Cicho matka! Jaśnie pani tak każą, to słuchać, jak Boga tego kocham, a nie to jeszcze powie: pszoł wszyscy i basta! – wybuchnął urywanym ze złości głosem.

Prędko skończył śniadanie i wyszedł, bo złość go dławiła.

– Będę walczyć za masło, za talerze, za liberję! – myślała z pewną goryczą urągliwą.

Matka wyszła cicho, nie spojrzawszy na nią, a ona długo siedziała przy stole i myślała.

– Czego ja chcę? a, czego ja chcę? – zadzwoniła gwałtownie na Bartka.

– Zawołaj zaraz kucharza. Ale poco mi to wszystko? dlaczego nie mogłam żyć wolna i niezależna! A teraz co? – chodziła gwałtownie po pokoju i prawie nienawiść miała w sercu do tego domu, do tych pokojów, które widziała w długiej amfiladzie przed sobą, do tej ziemi, oblewającej niby morze dwór dookoła. Czuła się upokorzona tą rolą, jaką grać musiała i tą nędzną walką.

– Od dzisiaj niechże Jan przychodzi do mnie po wszystkie dyspozycje.

– Dobra! bo to rzeknę, że stara to już mi kością w gardle stoi – mruknął, stojąc rozparty w drzwiach, z papierosem w ręku.

– O kim Jan mówi?

– A no, o starszej pani! – Uśmiechnął się pogardliwie.

– Niechże ja to słyszę po raz ostatni, jak po raz ostatni znoszę, żeby Jan przychodził z papierosem.

– Ale proszę jaśnie pani, bo to… – zaczął przestraszony.

– Bo co?

– Bo ta stara…

– Cicho! – krzyknęła. – Niech Jan wraca, a pamięta, co mówiłam.

– Zobaczycie! Poczujecie mnie! – szepnęła zirytowana i później siedziała w skupieniu, zbierając siły do walki, pełna podniecenia, ale i trwogi zarazem przed tem jutrem, do którego iść musiała. Rozbiegały się jej myśli i uczucia, niby jastrzębie na łowy i krążyły ciężko w pustce i szarości. Cofała się w głąb, w przeszłość niedawną, otaczała wspomnieniami, ale były one niby mgły, których nic ująć ni zatrzymać nie jest w mocy. Pustkę coraz większą czuła w sobie. Gdzie się to wszystko podziało? – myślała z żalem i przerażeniem prawie czuła, że nie jest w stanie zerwać się, obudzić dawnych marzeń i pożądań dawnych, że serce jej i dusza wypaliły się ze wszystkiego i tylko świecą dogasającemi żużlami.

I wstawało w niej ciche jeszcze i nieświadome pragnienie czegoś, coby zapełniło tę pustkę wewnętrzną, czegoś bardzo bliskiego i dobrego; pragnienie oparcia się i obwinięcia koło jakiej duszy kochanej.

 

– Czego pani chce? – wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie to proste zapytanie doktora. Obejrzała się błędnie po pokoju. Tak, czego ja chcę?.. Nic nie wiedziała dokąd idzie, czego chce, poco żyje. Przecież… – i powtarzała puste dźwięki – mam dom, męża… obowiązki… dlaczego innym wystarcza takie życie, dlaczego?.. Bo kochają! odpowiedział w niej głos jakiś. – A ja? i zaczęła na swoje usprawiedliwienie szukać w pamięci i w sercu tych rozproszonych ździebeł sympatji do męża, czepiała się ich rozpaczliwie, zwiększała je, podnosiła na chwilę do miłości, wmawiała w siebie, że przecież ona go kocha, rozrzewniała się nad jego dobrocią i chwilami czuła w sercu jakiś żar, jakby refleks jego miłości i rozdmuchiwała w sobie dotąd – aż te drobne iskierki gasły i ciemniało jej w duszy.

– Nie kocham go! – szepnęła wtedy upokorzona, niezdolna do dłuższego oszukiwania siebie samej. Był jej obojętny nawet, a w pewnych chwilach wstrętny.

Obtarła usta, bo ją zapiekły przypomnienia pocałunków i pieszczot.

– Oszukuję świat cały! – I dręczyło ją to poznanie bardzo głęboko i upokarzało ciężko, tak ciężko, że chwilami uderzała ją myśl zerwania wszystkiego, wyjazdu i ucieczki; ale wtedy zrywała się w sobie na chwilę i opadała, bo nie wiedziała już, dokąd iść, nie miała już sił, ani chęci do walczenia ze światem, tysiące skrupułów, nieznanych dawniej, tamować zaczynało jej ruchy woli. I tak się w niej wszystko skłębiło, porwało, obezsiliło, że była podobną do ula, w którym rój zamarł i tylko czarne robaki zgryzot, męki strachów, syciły się miodem jej życia i huczały coraz głośniej w pustych komórkach.

Wreszcie, nie mogąc się pozbyć z siebie tego chaosu, ani zapanować nad nim, uciekła prawie z mieszkania i poszła do matki.

Stara w drzwiach oficyny, swoim wiecznym zwyczajem, darła pierze i gderała na służące.

– Może mama pójdzie na wieś, co? – ozwała się Janka.

– A zajrzeć do Jadamki by trza; dobrze. Magda! o świniach nie zapomnij! Chodźmy zajrzeć do chlewów po drodze.

Wzięła kij, obwinęła głowę chustką i szła naprzód nieco, nie odzywając się wcale, chmurna i zła, tylko chwilami jej siwe oczy ślizgały się ukradkiem po Jance i zaraz przysłaniały powiekami, kryjąc niechęć i żal.

A Janka w tym stanie duszy patrzyła się na nią pokornie prawie, czekała na jakieś słowo ciepłe, pragnęła je usłyszeć; bo czuła jakąś nagłą potrzebę sympatji, potrzebę przyciśnięcia głowy do jakiejś piersi, jakiś głód miłości.

– Bartek! Chodź tu! – Bartek niechętnie opuścił ławkę pod podjazdem. A to zdejm te luberje próżniaku i idź pomagać Magdzie – krzyknęła stara ostro.

– Nie póde i luberji nie zdejmę; jaśnie pani kazała nie zdejmować, siedzieć w przedpokoju i nie słuchać, to słuchał nie będę, bo jako i swyniarkiem nie jezdem – gadał hardo, a patrzał na Jankę.

– Co ty szczekasz, gadzino podła, co! – wykrzyknęła zdziwiona, trzęsąc się z gniewu.

– Ja ta nie szczekam, bom nie pies żaden, ino powiadam…

– Ty nie szczekasz! luberji nie zdejmiesz, słuchał nie będziesz! Tak! O ty zapowietrzona sobako! Ty mnie tak pyskujesz, co? mnie! – Uderzyła go kijem przez głowę i zaczęła, nim się spostrzegł, okładać potężnie, chwyciwszy go garścią za włosy.

– Gospodyni! laboga gospodyni! – bełkotał ogłupiały.

– Dosyć tego! Niech mu mama da spokój! – krzyknęła Janka, oderwała matkę od niego i zasłoniła sobą. – Robi mama, jak pijana baba w karczmie, a nie jak dziedziczka, to wstyd przecież.

– Baba jezdem! chłopka jezdem, a tobie zasie do mnie! Chłopka jezdem, a nie żaden darach, abo inny obieżyświat. Widzicie ją! jaka wielka pani, abo może mnie weźmiesz za łeb, co? O mój Jezus słodki, o Matko Częstochowska, żebym się takiej pociechy doczekała na stare lata! O mój Jezu!

Lamentowała tak głośno, aż dziewki zaczęły wychylać się z okien oficyny.

– Cóż ja mamie zrobiłam złego? Że nie dałam bić Bartka! On robił tylko to, co ja kazałam.

– To ja już nic nie znaczę, to mają me za popychadło, to już im przeszkadzam.

– Co mama wygaduje? – zawołała zirytowana i, aby powstrzymać gniew, nie słuchała dalszych lamentów i poszła. Kazała założyć konie i pojechała do Witowa.

Siedziała tam kilka godzin w jakiemś ociężeniu i apatji, aż Jadwiga zwróciła na stan jej uwagę.

– Co pani jest? – pytała troskliwie.

– Nie wiem. Wiem tylko, że stoję na rozstaju i żadnej drogi nie widzę przed sobą – powiedziała i zamilkła, chociaż wyznanie miała na ustach, bo wstyd się jej zrobiło zakłócać spokój tej czystej duszy. Przesiedziała kilka godzin przy fortepianie, ale i muzyka nie przyniosła uspokojenia. Przed samym wieczorem, ponieważ było bardzo cicho i pięknie, odesłała konie, a sama powracała pieszo do domu. Szła wąską dróżką, biegnącą naprzełaj pól ogromnych, patrzyła daleko przed siebie, w głąb jakąś, z której zdawały się wychylać kontury postanowień jakichś. Uciszała się zwolna, bo te przestrzenie, po których zaczęła błądzić oczyma, przyciszały w niej burzę i rozlewały spokój, dając moc wytrwania.

– Nie jestem potrzebna nikomu! – myślała i poczuła po raz pierwszy chęć stania się czemś, zajęcia jakiegoś miejsca w tem życiu ją otaczającem, poczuła znowu tę pustkę osamotnienia, w jakiej żyła, tylko głębiej i szerzej.

Usiadła pod krzyżem, co w środku pól, nad drogą, na wzgórku, zarosłym cierniami i krzewami dzikich malin, stał i ramionami ogarniał te olbrzymie, odarte z roślinności, senne jakieś łany i zapatrzyła się w jesień idącą wszystkiemi miedzami.

Nie widziała ucieczki nigdzie, więc zaczęła pilniej patrzeć w otoczenie, szerzej obejmować życie i widzieć, że ma ono swoje czary, że można się z niem pogodzić, że może w niem jest jeśli nie szczęście, to spokój.

Zapominała chwilami o własnych myślach i czuciach, tylko poddawała się biernie fali piękna, jaka biła z pól i z przestrzeni i patrzyła duszą całą w tę jesień, w tę przeboską, polską jesień, która się snuła po polach pustych – w tę jasną panią, o cichem złotawem obliczu, w liljowych astrów wieńcu na lnianych włosach, w długiej szacie z pajęczyn babiego lata, przetykanej czerwonemi jagodami jarzębiny, która w słoneczne, ciche popołudnie przepływa nad rdzawemi rżyskami, nad czerwonawą runią zbóż kiełkujących, nad wodami przymglonemi i, zapatrzona w siebie, rozsiewa w przestrzeniach ciszę pełną smętku i woni ostatnich powoi, gasnących po jej przejściu; muska szatą bratki modrawe, że przymykają oczy i padają martwe; potrąca suche badyle dziewanny, odziera krwawe liście z grusz, co przysiadły na polach, i niknie w lasach, w gąszczach czarnych olch i świerków, w żółtych brzozach i tylko włókna pajęczyn drżące mówią, że tutaj była, że tędy przeszła, że jest tam… gdzie wody czarne odbijają srebrnawe drżące liście osiki i krwawe grona wilczych jagód; tam – w tej pustce oniemiałej, na tych rozłogach i polankach leśnych, w tej świątyni, podpieranej przez tysiące kolumn, gdzie tylko słychać stuk dzięciołów i chrzęst spadających szyszek i krzyki ptactwa oddalone.

W tę jesień patrzyła i zwolna zaczynała się rozszerzać na te pola, na lasy, na te wsie, których błękitne słupy dymów szły prosto wgórę; zaczynała je pojmować i odczuwać, jak kiedyś, i jak kiedyś zaczęła się snuć myślą wszystkiemi drogami, po wszystkich kniejach, po wszystkich wodach, po wszystkich dniach pełnych słońca i spokoju, jak kiedyś zaczynała odczuwać głęboką, odżywczą miłość do tego wszystkiego, zaczynała znowu łączyć się z ziemią i z tem powszechnem pulsującem życiem dokoła. Nie czuła się już ani tak obcą, ani tak samotną.

Patrzyła i widziała tę jesień, jaką widać w przedwieczorza, jak płynie w nimbie zórz miedzianych zachodu nad miedzami, gdzie siedzą stare drzewa, tarniny i kępy jeżyn rosną na kamionkach. Przepływa, a liście drzew lecą za nią obumarłe, trzciny po stawach szemrzą sennie, ptaki zrywają się i z krzykiem trwogi uciekają do siedzib ludzkich, wrony stadami płyną za nią i kraczą pieśń grobową, smutną glossę jesieni, a ludzie stają po drogach, przy pługach, przed domami i milkną, patrzą w świat ze smutkiem głębokim i z trwogą. Pieśni po pastwiskach cichną, dusze się skupiają, bydło porykuje głucho i patrzy w zamgloną przestrzeń tępem spojrzeniem obawy. Dymy tłuką się pomiędzy wpółnagiemi sadami i wiatr powstaje z przestrzeni, przychodzi z lasów, podnosi się z pól i zaczyna szumieć głucho i smutnie, szare chmury pędzą jak ptaki i jak ptaki rzucają cień posępny, przysłaniają zorze, tłumią światło, wypijają ciepło i rozlewa się wtedy smutek, w którym, jak cienie cieniów, tłuką się ostatnie, rozbite w pyły, konające widma lata.

Długo siedziała, nie spostrzegłszy, że za nią prawie stał Witowski, konia trzymając za cugle. Siedziała, zapomniawszy zupełnie o sobie, przeniknięta słodyczą tej jesieni i tej vis medicatix naturae, płynącą z pól i ze skupienia się w sobie.

XXIV

– Odprowadzę panią! – szepnął, stając przed nią – bo od roznaturzenia i zachwytów na łonie wilgotnej przyrody do kataru i przeziębienia niedaleko.

– Poco ten ton? – zapytała, powstając, niezdziwiona jego obecnością, ale dotknięta ironją, dźwięczącą mu w głosie.

– Poco jest wszystko – aby było.

Zajrzeli sobie w oczy, tak samo prawie, jak wtedy, przed wyjazdem do Włoch.

Jankę oblał rumieniec, odwróciła głowę, a Witowski zaciął usta i trzaskał szpicrutą po butach i jakaś nagła, ostra złośliwość przejęła mu duszę. Pragnął, potrzebował drwić.

– Idzie pan do nas? – mówiła, kiedy już szli.

– Nigdzie nie idę, idę z panią. – Odsunął się nieco i patrzył długo na nią.

Była dzisiaj przepiękna na tle pól zabłękitnionych i zórz purpurowych.

W oczach miała roztęsknienie, zadumę i jakąś tajemniczość, jak te pola, co pod lasami okrywały się już mrokiem.

– Wygląda pani niby Gioconda Lionarda.

– To jest?

– Dziwnie pięknie, za pięknie – dodał ciszej.

– I nic więcej… – szepnęła ironicznie. – To stary repertuar…

– Znudził panią! a dobrze, popiszę się nowym natychmiast.

– Ciekawam.

– Ciekawość jest pani cechą bardzo ważną.

– Czy to określenie jest już z nowego repertuaru? Pytam, bo wydaje mi się znajomem…

Nie odezwał się, zabolała go ta ironja, bo zresztą jej ruchy, nieco ciężkie, lekko rozkołysane, te ramiona wspaniale uformowane, te usta purpurowe, zmysłowe, przy oczach spokojnych i głębokich, ta cała postać dumna i drażniąca działała na niego dziwnie: przyciągała i gniewała na siebie, że ulega czarowi. Ogarniał ją płomiennym wzrokiem; spostrzegła to i włożyła kapelusz, który dotychczas niosła w ręku.

– Niech pani się nie szpeci tem pudłem – zaprotestował.

– Nie lubię, żeby mnie taksowano oczyma – powiedziała twardo.

– Kto pani jest? – Uderzyły go jej słowa, niby pejcz przez twarz.

– Człowiek.

– Wielka ambicja jest zasadniczą cechą pani.

– Mówimy o umarłej! bo gdyby jeszcze ta ambicja żyła we mnie, to nie szłabym tą drogą z pewnością.

– Nie rozumiem.

– Byłabym gdzieś w świecie. Może byłabym wielką artystką, może niczem, ale nie siedziałabym w Krosnowie, to pewna.

– Z dobrych żon wprawdzie mniej jest pożytku, niż z wielkich artystek, ale… można być i wielką kobietą w Krosnowie.

– Dla kogo? – Pożałowała tego zapytania, wydało jej się dziecinnem.

– Dla samej siebie, dla ludzi, dla męża, dla jaśnie Pietrza dziedzica.

– Dlaczego pan zawsze kończy drwinami?

– Drwiny są często tarczą przed własnem sercem – odpowiedział ciszej i smutniej.

– A może tylko flirtem z nowego repertuaru…

– Bardzo pani jest szczęśliwą w Krosnowie?

– Panie…

– Dlaczego się pani oburza? Podchwyciłem tylko ton pani.

– Dobrze; więc jakże z pańskiem szczęściem w Witowie!

– Jestem kwadratowo szczęśliwy. Tak, odżywiam się doskonale, kocham w miarę potrzeby, sypiam kiedy chcę, drwię z ludzi, kiedy pragnę, nie dbam o nic i o nikogo i mogę w każdej chwili rozbić sobie czerep, jeśli mi się spodoba. Uśmiecha się pani drwiąco! nie wierzy pani, bierze mnie pani za jednego z tych nędznych blagierów, pozujących na nudę i weltszmerc. Mogę panią zaraz, natychmiast, przekonać, że to, co mówię, gotów jestem zrobić, jak ów Anglik! – Mówił prędko, oczy mu zaświeciły taką zdeterminowaną stanowczością, tak strzeliły płomieniem gwałtownej siły, gdy wyciągał z kieszeni rewolwer, że Janka zbladła i bezwiednym ruchem zatrzymała mu rękę, podnoszącą się do czoła. Strach oblał ją płomieniem, była najgłębiej przekonaną, że byłby się zastrzelił.

A on stał chwilę i wpijał się w nią swojemi oczyma magnetyzera, twarz, podobna nieco do dzikiego Antinousa, drgała mu na chwilę wszystkiemi muskulami, wreszcie zdjął ze swojej dłoni jej rękę i rzekł drwiąco:

– Jest pani za nerwową na żonę Andrzeja, a przeto trudno będzie zapanować nad gospodarstwem, bardzo trudno…

 

– Nie kończ pan! – syknęła, przychodząc do siebie, i taki nagły, oślepiający gniew ją ogarnął, że w pierwszym odruchu byłaby go uderzyła parasolką.

Nienawidziła go w tej chwili tak silnie, że, nie powiedziawszy słowa więcej, poszła naprzód bardzo śpiesznie.

– Pani Janino! – zawołał za nią zdumiony. Nie obejrzała się nawet, tylko przyśpieszyła kroku, serce biło jej gniewem, a w oczach poczuła łzy zdenerwowania.

– Błagam o przebaczenie. Nie chciałem pani obrazić. Niech pani tak nie odchodzi.

– Rozejdźmy się lepiej; nie przywykłam, aby eksperymentowano dla zabawki na moich nerwach i wrażliwości.

Patrzał się w jej oczy tak smutnie, że stopił gniew, i zadrgała w niej litość i współczucie.

– Ciekawe wrażenie wyniósłby ten, ktoby nas widział i słyszał teraz – powiedziała, usiłując panować nad sobą.

– Zrozumiałby, że ma przed sobą dwie dusze, które się szukają i które się boją własnych przepaści.

– A pan coby powiedział? – Serce zabiło jej mocno.

– Żeśmy szukali bezwiednie dróg do dusz własnych.

– Dobranoc panu, dojdę już sama.

– I żeśmy zajrzeli do ciemni – mówił, nie słysząc jej pożegnania.

– Mając takie cuda przed sobą! – Wskazała wiszące nad lasami słońce, co się krwawiło w szybach stawów i pływało w mgłach sinych.

– H2O – zabarwione metalicznie, chce pani, to określę formułami resztę.

Spojrzała na niego i jakieś dziwne uczucie obawy ścisnęło jej duszę, jakby istotnie zajrzała w przepaść niezgłębioną.

Szli w milczeniu, spoglądali na siebie chwilami zimno i badawczo, a dusze się im trzęsły w jakiemś nieopowiedzianem uczuciu miłości i zgryzoty, w uczuciu pożądania i strachu przed tem pożądaniem, a pomiędzy nimi snuły się błyski źrenic rozpalonych i te niezliczone prądy, biegnące z duszy do duszy.

Od kapliczki z Witowa leciał głos sygnaturki i łączył się z muzyką koników polnych i z rytmicznym turkotem młyna, huczącego w Krosnowie, i biegł po rosie i rozlewał się coraz szerzej.

Milczeli wciąż, bojąc się przerwać ciszę, bojąc się przemówić, aby czasem to pierwsze słowo, jakieby się wyrwało z ust, nie było tem, co tak chcieli mówić, a co tak pragnęli zachować w głębi własnej. Janka czuła zawrót głowy, czasami fala krwi tak uderzała w jej serce i mózg, że chwiała się, bliska runięcia na ziemię. Przystawała nieco, aby oprzytomnieć, i znowu szła. Nie myślała nic, ani pamiętała, prócz niego, prócz tego dziwnego wyrazu oczu, gdy mówił: Szukaliśmy dróg do dusz własnych. Drżała coraz silniej wewnętrznie i obwijała się w pelerynkę coraz szczelniej, jakby chcąc się zamknąć przed jego oczyma, które ją magnetyzowały; czuła je na ustach swoich tak silnie, jakby pocałunki, aż pokryły się wilgotnym, promieniejącym karminem upojenia; czuła je w oczach swoich i opanowywała ją dziwnie senna ociężałość. Szła coraz wolniej i niepewniej, chwilami budziła się z tego czaru dziwnego, jakim ją opanowywał, spoglądała przymglonym wzrokiem dookoła; ale, spotkawszy się z jego wilgotnemi, świecącemi dziwnie oczyma, opadała w siebie, przeniknął ją taki dreszcz dziwny, aż rozkładała ramiona, oddychała głęboko i miała szaloną chęć przyciśnięcia się do niego z całych sił, z całej duszy i przepadnięcia chociażby.

W nim działo się prawie toż samo, czuł, że go jakaś siła porywa i przykuwa do niej, tak ją czuł obok siebie, tak wchodziła mu w duszę głęboko, aż uczuwał pewien tępy, nieświadomy ból fizyczny. Zajmowała go całego, przycichał, ale w głębi podnosiła się w nim złość na samego siebie, na nią, na wszystko.

– Kocham cię! Kocham! – biło mu serce ze straszliwą jednostajnością, a wyrazem ust szydził, nienawidził i bronił się do ostatka, by nie upaść przed nią na kolana, by nie objąć jej stóp i nie przywrzeć ustami chociażby do kraju jej sukni, której szelest suchy przenikał go męką, i nie wypowiedzieć tego wszystkiego, co miał w duszy, a co dopiero teraz sobie uświadomił.

– Dobranoc panu! – szepnęła cicho, gdy wchodzili do wsi i śpiesznie ukryła ręce pod okrywką, nie spojrzała nawet na niego i poszła dalej sama, bo nie starał się jej zatrzymać, ani iść z nią; patrzył tylko, jak jej jasna suknia migotała w zmroku i zlewała się z cieniami.

– Kocham cię! – myślał długo i tak stał zapatrzony w te miejsca, gdzie zniknęła, a gdzie on widział ją jeszcze oczyma duszy.

Janka szła szybko i dopiero ocknęła się, usłyszawszy tętent jego konia, gdy odjeżdżał; obejrzała się za siebie i jakiś żal zatargał ją silnie.

– Czemu nie poszedł ze mną! – myślała, ale później, gdy ruch wrócił ją do przytomności zupełnej, zacięła usta z gniewu, była bardzo niezadowoloną z siebie, jeszcze resztki tego nastroju przenikały ją dreszczem rozkosznym, ale się im broniła myślami i rozwagą.

Przy kolacji zauważyła tylko, że matka miała zaczerwienione oczy, stary był pijany i groźnie patrzył na nią, a mąż, weselszy niż zwykle, namawiał ją usilnie, aby co zjadła koniecznie.

– Nie mogę. Zmęczyłam się trochę i głowa mnie boli…

Nie, nie mogła mówić, nie słyszała nawet, gdy mówiono do niej, była bardzo daleko od nich wszystkich myślą, błądziła po jakimś świecie rozmarzeń, pełnym błysków spojrzeń, konturów twarzy, dźwięków głosów, wyrazów ócz, pełnym słodkiego chaosu.

– Panna Jadwiga zdrowa? Widziałaś się ze Stefanem?

– Zdrowa, zdrowa – powtórzyła. – Pana Stefana podobno od rana nie było w domu.

Dlaczego tak odpowiedziała, nie umiała zdać sobie sprawy, ale to ją zmieszało.

Poszła zaraz do swojego pokoju.

A rano obudziła się dziwnie dobrze usposobiona, tak dobrze, tak się czuła spokojna, pełna sił, chęci do życia i do czynu, że poszła do oficyny.

Matka zajęta była powłóczeniem świeżych poszewek na poduszki.

– Ja to prędzej zrobię! – powiedziała, odbierając jej z rąk poduszkę.

– Hale!.. bo to taka jaśnie pani potrafi… – szepnęła uszczypliwie.

– Zobaczy mama. – Powlekła poduszki, posłała łóżko, poustawiała na komodzie niezliczone figurki i obrazki świętych, zapaliła lampkę przed obrazem, a stara nie rozmarszczyła się jeszcze, tylko z chłopską zaciętością i pewną ironją w siwych oczach śledziła jej ruchy i wzdychała. Dopiero gdy Janka porobiła, co było, i, nie doczekawszy się słowa nawet, chciała wyjść, stara zawołała:

– Janusiu! – Pozostała, siadając obok niej.

– Nie gniewaj się, córuchno, na mnie. Widzisz, stara kobieta jezdem, prosta i prędka i nienauczna, to mi sie ta łacno jakie złe słowo wypsnie z gemby.

– Co tam, nie mówmy o tem mamo, ja mamę przepraszam. – Pocałowała ją w rękę, co starą tak rozrzewniło, że pochwyciła ją w ramiona i długo całowała.

– Bo to ckni mi się córuchno, zagadnąć do kogo nima, Jędruś z dziewkami przestawać nie da, z ojcem niema co, bo zaraz kłótnia i obraza boska, z Jędrusiem niema kiej, z tobą nie śmiem, no, bo co ja taka prosta kobieta mówiła będę?… to sie i człowiekowi i życie przykrzy i tak markotność rozbierze, że sie chodzi z kąta w kąt i ino szuka do czego się przyczepić.

– Hol ho! taka zgoda! – zawołał Andrzej, wchodząc.

– A bo widzisz synku, ja tak opowiadam, co mi się tak ckni do wnuczków – powiedziała chytrze.

Andrzej spojrzał jakoś dziwnie na Jankę, że się oblała rumieńcem i wyszła bez słowa, podrażniona tym wzrokiem.

– Kwoczka jeszcze niesna, to ją nieprzyniewoli siedzieć! – Śmiała się stara.

– Niechże mama o tem przy niej nie mówi.

– Czegóż to wstydzić się będę, że trza mi wnuczków, co?

– Ma mama Józi dzieci.

– A jak mi się chce twoich, mój parobku kochany, co? twoich mój Jędrusiu.

Uwiesiła mu się u ramienia i głaskała go po twarzy i włosach, rada z własnej śmiałości i okazji wypowiedzenia najgłębszych swoich pragnień, na których urzeczywistnienie czekała z coraz większą niecierpliwością.

– A może dochtór je potrzebny, abo co? – szeptała dalej.

– Nie mówmy o tem. – Ucałował matkę i poszedł do pałacu.

I on tego pragnął niemniej od matki, bo czuł, że dziecko związałoby ją silniej z nimi, rozmyślał o tem, gdy usłyszał jej głos.

– Poproszę cię o wielką łaskę.

– Wiesz przecie, że dla ciebie zrobię wszystko.

– Daj mi sześćset rubli w ratach miesięcznych.

– Dobrze. Kupujesz co?

– Nie, nie… – zawahała się, czy mu powiedzieć, że chciała pomagać Zaleskiej, przyszło jej na myśl, że może on to przyjmie z niechęcią, więc nie powiedziała.

– Właściwie to chcę sobie coś kupić, ale mam w tem pewien cel, że kupię na rozpłaty.

– Masz czeki na bank handlowy. Wpisuj żądaną sumę na okaziciela, wypłacą natychmiast. Ciekawy jestem, co kupujesz?