Za darmo

Fermenty

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przed stacją spotkał Osiecką, wychodzącą od Zaleskich, do których wstępowała tylko na chwilę, cofnął się w cień, jakby się bał spotkania z nią. Objął zaraz służbę po Zaleskim, który poszedł spać, i noc całą, pomiędzy depeszami i pociągami, w wolnym czasie, układał plany przyszłego życia, obrachowywał budżet, obmyśliwał umeblowanie i t. d., ale tak mu to szło ciężko, że kilka razy wyjmował papier listowy, pisał „Kochana mamusiu” i darł arkusik, bo sobie przypominał obietnicę, jaką dał Zosi, i jej słowa: „Trzeba być mężczyzną!”

– Tak, „trzeba być mężczyzną!” – powtarzał mocno. Odpiął zupełnie szelki, wytarł sobie skronie kamforą, połknął kilka homeopatycznych pigułek dla orzeźwienia, i czuł się silnym, pełnym woli mężczyzną.

III

W kilka dni po oświadczynach Grzesikiewicza, najniespodziewaniej przyjechał Głogowski. Janka przywitała go radośnie.

– Chciałam widzieć pana, ale się nie spodziewałam, dziękuję bardzo za pamięć, za odwiedziny.

– Daj pani spokój, w odwiedziny! – przerwał jej szorstko. – Jestem w Bukowcu, bo uciekam w świat. Rzuciłem do djabła swoich Syngalezów.

– Już się pan pożegnał ze Stabrowskimi?

– Ciekawa pani przedewszystkiem: dlaczego? Naturalne zapytanie, bo u kobiet prędzej przychodzi słowo na usta, aniżeli myśl do mózgu. – Powiedział twardo, zwichrzył gwałtownie włosy i wielkiemi krokami zaczął obchodzić stół.

– Ano dlaczego? bo wytrzymać nie mogłem. Godny dom, a jakże, sześć razy dziennie siadają do koryta, uważa pani, sześć razy! Niech pioruny spalą, to i świniaby nie wytrzymała. A jacy wszyscy porządni ludzie! jak Boga kocham, automaty! mąż do produkowania pieniędzy, a żona głupstw. Wyobraź pani sobie najregularniejszy kwadrat szablonu, konwenansów, formuł i porządku! Niech pioruny spalą wszelką regularność, wszelki porządek i wszystkich porządnych ludzi! – I zatopił chude, nerwowe palce, o mocno rozwiniętych stawach, w zwichrzonych włosach i usiadł.

– Nie, już nie mogłem, nie mogłem; jesień taka straszna, zimno, ciemno, mokro, nudnie, że położyć się w błocie i wyć z rozpaczy.

– Jadę do Paryża! Szóste pięterko, obiad w gargocie, co drugi dzień, to głupstwo wszystko, bo człowiek przytem będzie wolny, będzie mógł oddychać powietrzem, będzie się mógł włóczyć, gdzie oczy poniosą, a to rozkosz, tęsknię za tem. Uważa pani, ta Stabrowska zupełnie sfiksowała, smaruje sążniste głupstwa i tak mnie zaczynała niemi opychać, że zbuntowałem się i powiedziałem jej, dosyć zresztą grzecznie, że to, co pisze, i funta kłaków niewarte, że lepiejby zrobiła, pilnując udojów i kur. No, niechby pisała, jest to taka sama dobra choroba, jak katar chroniczny, lub ślinienie się, ale czemu pragnie zarażać głupstwem ludzi, czemu czytuje swoim i obcym, znajomym i nieznajomym?.. Właściwie, poco ja się irytuję, co to mnie obchodzi? a niech sobie zdycha świat cały, wszystko mi jedno. – Gadał prędko, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, roztrzęsionym, zdenerwowanym głosem.

– Tak, to prawda, poco się irytować?

– Irytują się ludzie, mający krew, a zresztą, co ja będę gadał! – machnął ręką.

– Skończył pan Ludzi niezłomnych?

– Nie, nie, nie! – krzyczał jakimś wysiłkiem nerwowym i twarz mu poczerwieniała, a w oczach zabłysnął ponury, rozpaczliwy ogień. Posmutniał nagle, oparł czoło o dłonie i głosem znękanym zaczął mówić dosyć bezładnie i cicho, jakby mówił do siebie.

– Nie skończyłem i nie skończę, dosyć mam literatury, dosyć mam tego głupiego kuglarstwa, zdycham z tego. Co mi daje ta kochana sztuka? szczęście może – a jakże, daje mi tylko coraz głębsze uświadomienie, że jestem ślepiec i idjota, że nic nie umiem, nic nie rozumiem. Dałem już spokój wszystkiemu.

– Jakto? więc możesz pan już nic nie pisać, nic nie robić?

– Nie będę, a raczej nie powinienem, przekonałem się, że nie powinienem brać pióra do ręki. Właściwie, to napisałem Niezłomnych, włożyłem w nich pół roku pracy, pół roku myślenia, podlewałem krwią, żeby rośli i żyli, dawałem mózg, chuchałem, ochraniałem, modliłem się do nich, cierpiałem z nimi i za nich, żyłem tylko nimi – i przez pięć minut byłem pewny, że stworzyłem arcydzieło! A wie pani, co jest naprawdę? Manekiny bez kropli krwi, bez jednego prawdziwego tętna w papierowych piersiach!.. Gadanie jest, nie ludzie, gadanie, nie życie, odbicie prawdy, cień! Rozpacz mnie ogarnęła! o! ja mam tych ludzi w sobie, są we mnie z krwią i kośćmi, mam ich dusze w swojej, to wszystko trzepie się we mnie, jak ptactwo, które chce wyrwać się z klatki i lecieć, te dusze płaczą, krzyczą, proszą się o światło dzienne, proszą się o ciało, chcą żyć samodzielnie, męczą mnie okropnie! – a ja, jak marny pastuch, który widzi cud, który czuje cud i nie może go pojąć i nie może go niczem zakląć, żeby trwał!.. Ach! i ja nie mogę wyrwać tych dusz z siebie, nie mogę ich uzewnętrznić!.. – O, nie mów pani, nie, bo mnie gorycz zalewa, niemoc ogłupia, rozpacz żre; nie chciej pani nic, bo chcieć nawet nie warto, nie pragnij pani niczego, bo niczego pragnąć nie warto, bo się nie urzeczywistni, bo tylko to straszne jarzmo własnej niemocy człowiek silniej czuje, bo poznaje całą swoją marność i nędzotę, bo później najprostszej ludzkiej przyjemności nie odczuje. Szczęście nie jest tam, gdzieś, w marzeniach o sławie, w sławie samej, nie jest poza nami, nie szukajmy go poza sobą, bo ono jest w nas. Głupcy! głupcy! głupcy! – wołał podniesionym głosem. – Naśladujmy woły, co z wiecznie pochyloną głową ciągną pługi i nigdy nie patrzą w niebo; naśladujmy drzewa, którym wystarczy rosnąć, kwitnąć, uczuwać ciepło, pić słońce, kołysać się z wiatrami, usypiać o każdej jesieni i budzić się z pierwszem drgnięciem wiosny, bo szczęście jest w trwaniu, w istnieniu i w spokoju!

Zamilkł ze zmęczenia, po twarzy przelatywały mu błyskawice gniewu i żalu, który mu serce przeorywał boleśnie, szamotał się w niemocy. Targał piersi, jakby chcąc wydrzeć z siebie te uczucia i porywy, myśli i marzenia, tę przyrodę swoją, która nim rzucała po świecie. Wił się ciągle, wznosił na wyżyny i opadał wdół świadomej niemocy.

Siedział teraz niemy i w szarych, zaszklonych oczach tlił się krwawy ból i zmęczenie. Janka słuchała tego długiego, bezładnego wybuchu uczuć z jakąś gorzką przyjemnością, ale i ze zdziwieniem, bo go znała jako nieugiętego bojownika, który szedł śmiało od porażki do porażki, bo wierzył, że zwycięży wkońcu.

Współczuła mu serdecznie, ale w tem współczuciu była jakaś odrobina zadowolenia z tego, że nietylko jej się źle dzieje, nietylko ona się męczy.

– Tak mi pana żal szczerze, że…

– Nie kończ pani, nie przyjechałem po słowa pociechy, ani współczucia, bo te mi nie pomogą. Przyjechałem, aby panią zobaczyć, aby powiedzieć to, co mówiłem, bo się już przepełniło we mnie, a czy pani słuchała, czy mnie żałuje, grubo mi to obojętne. Tak, tak, tak! – wołał, uderzając ze złością w stół.

Uśmiechnęła się cierpko, bo ją nieco dotknęły te słowa.

– Odebrał pan ostatnie listy moje?

– Odebrałem.

– I nic pan mi nie powie?

– Powiem: powinna pani była tak zrobić, jak pani zrobiła.

– Czy powinnam? – powiedziała z naciskiem, bo ją podrażniło to: powinna.

– Mniejsza o wyraz; dobrze pani zrobiła, pozostając przy ojcu. Cóżby pani miała w teatrze?.. rozkosz, sławę, nieśmiertelność?.. Nic z tego, walkę tylko, walkę marną o marność, walkę o cień, którego nikt jeszcze nie uchwycił.

– A cóż tutaj?

– Chociażby i spokojne wegetowanie.

– To jest: prawidłowość i porządek, rodzina, mąż, dzieci i obowiązki. Znam to! Zaleca mi pan to, co sam od siebie odrzuca ze wstrętem. Trochę wydaje mi się to sprzecznem…

– Niech się pani nie wydaje, bo się pani źle wydaje. Odrzucam je, bo odrzucać mogę, bo tam, gdzie jałowiec może rosnąć i żyć, tam dęby schną i umierają.

– Dobrze pan rozgatunkował – szepnęła z goryczą.

– Znowu o wyraz się gniewamy, nie chodzi mi o to, tylko, że jeden człowiek może żyć sto lat rzepą pieczoną i czuć się szczęśliwym, a drugi rzepą żyćby nie mógł.

– Skądże pan wie, że akurat ja jestem jałowcem, że akurat ja jestem tym człowiekiem, który rzepą żyć może?

– Nie mówiłem tego do pani, ale ogólnie.

– Ponieważ mówiliśmy o mnie, musiałam wziąć to do siebie.

– Kobiety zawsze sprowadzają wszystko do swojego ja.

– Więc?.. – rozdrażniała się coraz głębiej.

– Więc, ja nie wiem, kto pani; ale wiem, że każdy silny człowiek bierze swój krzyż na ramiona i idzie w świat, lub kładzie się gdzieś pod płotem i zdycha, jeśli mu się tak podoba.

– A ja wychodzę zamąż!.. – szepnęła jakoś urągliwie i oczy jej rozbłysły gniewem.

– Najlepszą rzecz pani robi, jaka pozostała do zrobienia.

– I ostateczną…

– Przedramatyzowuje pani. Kobiety zawsze wpadają w ostateczność.

– Żółcią pan dzisiaj oddycha i goryczą.

– Nie miodem mnie życie poi. Zresztą, czas przerwać dialektyczne obełgiwanie się i wspólne lamenty na los. Każdy dostaje to, co mu się należy.

– A należeć mu się powinno szczęście, a tego nie dostaje.

– Dlaczego mu się należy? skąd pani to wie, że człowiek powinien być szczęśliwym?

– Bo chce.

– Więc niech je pani wyrwie skąd bądź, jest do wzięcia zawsze.

– Gdzie?

– W nas samych i tylko w nas samych.

– Niema go we mnie! – odpowiedziała cicho.

– Ha! to go niema dla pani nigdzie…

Nie odpowiedziała, oczy miała pełne łez, a serce goryczy i żalu.

– No, dosyć, czas mi już odejść, pociąg zaraz nadejdzie. Żegnam panią i życzę z całej duszy szczęścia, którego pani tak łaknie bardzo, a wszystko się gnie przed duszą w ekstazie, powiada Avicenna, stary scholastyk.

– Nie zobaczymy się pewnie prędko – mówiła smutnie i żałość ją ogarnęła za tą jedyną duszą, którą ceniła wysoko i kochała miłością przyjaźni.

– Myślę, że nigdy. – Głos mu zadźwięczał surowo, stanął przy oknie i patrzył szklistym wzrokiem wdal jakąś.

 

– „Nigdy” powinno się wykreślić z języka ludzkiego, brzmi w tem rozpacz i nicość nasza.

– Dwie jedyne rzeczy, które nie zawodzą nikogo. No, do widzenia. Teraz jadę do Warszawy, a po świętach – w świat. Jeśli mi będzie bardzo źle, albo bardzo dobrze, napiszę do pani, bo tego nie zapomnę, że w tym dzikim zakątku jest jedna dusza przyjazna i cierpiąca.

– Dziękuję, ale ogromny mi żal stracić pana.

– Nie żałuj pani, właśnie i w tem szczęście, że człowiek może zapominać. Ja nie potrafię zapomnieć pani, ale to co innego. Być może, iż gdybyśmy żyli bliżej, znienawidzilibyśmy się i pogryźli jak psy, za blisko siebie przykute i rywalizujące o miskę i o powietrze.

– Nie, bo ustąpiłabym panu – powiedziała poważnie.

– Do widzenia!.. ciężko mi się odrywać. – Wziął jej obie ręce, ucałował i patrzał długo w jej twarz, jakby chcąc zapamiętać na zawsze.

– Niech mi pani wybaczy… serce mi się rwie z bólu… życie mnie gryzie!.. gryzie…

Obejrzał się po pokoju i wyszedł śpiesznie, obcierając na schodach oczy załzawione.

Janka patrzyła oknem, jak chodził po peronie z ojcem, który mu oddawał ten jej dawny dług, jak się całowali na pożegnanie. Widziała go jeszcze wyglądającego z pociągu. Przesłał jej ukłon, pociąg ruszył i wszystko zniknęło w śnieżnym tumanie.

Ciężko się jej zrobiło na sercu. Czuła, że go już może nie zobaczy nigdy, że z nim pękają ostatnie nici, łączące ją ze światem, że rwą się i zalewają ją ciężkim, przytłaczającym smutkiem osamotnienia. Oddalała się teraz od swojej przeszłości z szaloną szybkością.

IV

Kilka godzin chodziła jakaś martwa i taka smutna, że gdy przyjechał Andrzej, szepnęła:

– Dobrze, żeś pan przyjechał, czekałam z upragnieniem.

Nie kochała go przecież, tylko samotność ciężyła jej strasznie. Przystosowywała się zwolna do jego zwyczajów i pojęć, ale często nudził ją swoją miłością, raził prostactwem, bo, pomimo swojej wolnomyślności pod każdym względem, miała już we krwi poczucie niezliczonych formułek towarzyskiego savoir-vivre’u, a Jędruś, jakgo poufale nazywał Orłowski, pomimo pewnego wykształcenia, zresztą czysto specjalnego, był zupełnym barbarzyńcą w bliższych stosunkach.

– Wytresuje mnie pani, jak konia dzikiego – usprawiedliwiał się nieraz i całował po rękach.

Czyniła mu uwagi nieraz bardzo szorstko, bo ją irytowało jego nieuctwo i Andrzej obiecywał poprawę, ale w duchu było mu to obojętnem, wprost niebardzo rozumiał, czego ona chce i dlaczego. Gospodarstwo pochłaniało wszystkie jego siły i władze i zresztą tak był zakochany, że resztę spełniał prawie odruchowo, automatycznie. Pociągała go coraz więcej tem, że wobec niej czuł się onieśmielonym i że była dla niego jakąś istotą wyższą, był z niej dumny.

Rozumował nieraz sobie, że do ich bogactw potrzeba takiej właśnie, jaką ona jest, przedstawicielki, takiej „pani”, jak ją określała jego matka. Codziennie jeździł do Bukowca i codziennie powracał do domu więcej upojony i szczęśliwszy i nieraz późno w nocy siedział u matki i opowiadał jej o Jance nieskończone szczegóły, albo jechał do Witowskich i przed panną Jadwigą spowiadał się do dna. Żył w gorączce przygotowań przedślubnych, nie zważając na szpilkowe i nieraz bardzo bolesne słowa Józi, która teraz często przyjeżdżała do Krosnowy i z nienawiścią i z żalem przyglądała się restauracji wnętrza pałacu.

– Królewskie mieszkanie!.. i dla kogo?.. – szepnęła raz drwiąco.

– Dla mojej żony… nie wiedziałaś?..

– O, wiedziałam, wiedziałam i wiem jeszcze więcej. – Odwróciła się i poszła.

– Moja siostra bardzo mnie kocha… – powiedział ojcu, który słyszał ich rozmowę.

– Co prawda, to prawda, ale djabli to potem, aksamity, dywany, złocone meble… tfu!.. twoja matka mieszkała w karczmie, jak wyszła za mnie i było dobrze, jak Boga kocham.

– Bo ojciec nie miał pałacu, ani matka nie wnosiła trzydziestu tysięcy posagu.

– Phi!.. trzydziestu tysięcy, ładny grosz, juści, ale… jak Boga tego kocham, zginiecie w tylu pokojach… pięć, sześć… to przecież i biskup więcej nie potrzebuje.

– A my potrzebować będziemy szesnastu…

– Poco, co z niemi będziecie robić?

– Będziemy w nich mieszkać… – powiedział mocno, bo stary zaczynał go irytować.

– Poręby z Ługów nie starczy na jedną zimę, żeby ogrzać te landary.

– To są jeszcze krosnowskie lasy, są na Jakóbowie…

– A juści… są, ja wiem, że są, nie potrzebujesz mnie uczyć, gdzie są lasy moje, gdzie są moje poręby!… – zawołał z przyciskiem. – Jak Boga tego kocham, moje!… rodzone!…

– A ojciec nie potrzebuje mi ciągle mówić, że to moje lasy, moja ziemia, bo ja bardzo dobrze wiem i nie czyham na to – zawołał podniesionym głosem.

– Jędrek! ej, Jędrek!… stul pysk, bo ci takiego figla spłatam, że pożałujesz!…

– Dam sobie radę!… – szepnął Andrzej lekceważąco, bo stary w ten sposób dawał mu uczuwać, że może cały majątek zapisać Józi.

– Jucha, chłopak!… – myślał stary, z jakąś gniewną rzewnością patrząc za odchodzącym Andrzejem i sam, pomimo, że tylko z pomocą kija i ścian chodził, poszedł na pilnowanie i pogawędkę do pokojów, w których robili stolarze i tapicerzy.

Stara także po kilka razy dziennie zaglądała do pałacu, przechodziła na palcach przez pokoje parterowe, już prawie gotowe, przyglądała się tym wspaniałościom z podziwem i dumą, gładziła jedwabie i aksamity, wzdychała, jakby z żalem za pieniędzmi, ale synowi nie mówiła nic. Wieczorami długiemi siadywała w kuchni z kołowrotkiem, albo z pierzem wpośród swoich dziewek i parobków, którzy byli na stole dworskim i niezmiernie lubiła słuchać, jak służba wychwalała jej Jędrusia, a często nie mogła się powstrzymać i opowiadała sama o Jance, o jej piękności i uczoności.

Andrzej często robił matce wymówki za to poufalenie się ze służbą i opowiadanie.

– A, mój Jędruś, a gdzieże pójdę pogadać, co?… tylko do swoich; nie bój się, oni mnie rozumią i pewnikiem, że mi lepiej życzą, jak pani Kossowska, albo Witowska, albo insze; to przecie swoje, nasze ludzie… – usprawiedliwiała się cicho. – Prędko się żeń, to se będę przychodziła do pani synowej na pogadanie – dodała.

Rozbroiła go temi słowami, że nic już nie mówił.

– Ale, Jędruś, poproś panny Janiny, niech przyjedzie zobaczyć; może się jej co nie podoba, to można teraz jeszcze zmienić.

– A racja! jadę zaraz do Bukowca.

– Tak, może będzie potrzeba postawić pałac w innem miejscu, tam, na wyspie, byłoby ładniej, a może każe go przenieść na górę, do lasu, stamtąd są śliczne widoki – syknęła Józia, gdy Andrzej wyszedł.

– Ty, Józia, masz żądełko, he! he!… powie słówko, to jakby żgnął pod żebro, jak Boga tego kocham! – zaśmiał się stary.

– Niechże ja chociaż mam oczy, kiedy ich nie ma ojciec, ani mama, bo o Andrzeju już nie mówię. Zobaczy ojciec, że jak ta jaśnie pani tu przyjdzie, to w parę lat zostaną strzępy z Krosnowy…

– A juści… a ja to nie żyję, co?.. patyczki stróżą, a ptaszki jeszcze w lesie.

– Cóż z tego, albo Andrzej nie robi, co tylko chce… Ileż tysięcy kosztuje odnowienie pałacu i poco takie wydatki, co?.. Dla jakiejś zawiadowcówny!.. nos już dzisiaj zadziera do góry, jak jaka hrabianka, a to… – nie dokończyła, żółte jej oko zaczęło drgać newralgicznie, a błękitne znieruchomiało i patrzyło ponuro; założyła binokle.

– Cicho, Józia!.. ożeni się Jędrek, sprowadzi żonę, zobaczymy, co będzie. Nie bój się, już ona Jędrka nie będzie za nos tak wodzić, jak ty swojego Głębika.

– Tyle razy mówię ojcu, że mąż mój nazywa się Głębiński, ale z ojca cham nigdy nie wyjdzie.

– No, dobrze, moja ty szlachcianko, grafinio, dobrze! ale powiedz jaśnie panu na Ługach Głębińskiemu, że już tydzień czekam na ratę dzierżawną.

– Może ojciec poczekać jeszcze miesiąc.

– Józka! – krzyknął, uderzając pięścią w stół ze złością; – tak mi nie gadaj, z pieniędzmi niema żartów; pamiętaj, że nie mówi do ciebie ojciec, a tylko wasz dziedzic, słyszysz?..

– Słyszę, poco się ojciec irytuje, czy to nie płacimy?..

– Tak, choroba takie płacenie… trzeba każdego rubla z gardła wyciągać!..

– Ale wkońcu ojciec wyciągnie co do jednego, nie daruje i grosza.

– A niby za co miałbym darować, he?.. za co?.. jak Boga tego kocham!..

– Ależ mój ojcze, przecież my nie chcemy żadnych darowizn. Nie zapłaciliśmy teraz raty, bo musiałam posłać pieniądze do Wiednia, za dzieci, to przecież pierwsze. Zaczniemy pojutrze młócić pszenicę, to się z pierwszych pieniędzy odda – tłumaczyła się miękko.

– No, dobrze, a sprzedać zaraz, bo teraz pszenica stoi fajn.

A Andrzej rad, że ma powód, pojechał po raz drugi dzisiaj do Bukowca i zaraz od progu zaczął:

– Przyjechałem prosić pani o odwiedzenie Krosnowy. Ponieważ tam zawieszają portjery, firanki i obrazy, a ja, ani moi, niebardzo się znamy na tem, więc, jeśliby pani była łaskawa pojechać i zobaczyć i co złego pani spostrzeże, powiedzieć, to się przerobi tak, jak pani będzie chciała, dobrze? – prosił, całując ją po rękach.

– A dobrze, miałam chęć pojechać trochę sankami.

– To się przejedziemy.

– Ale warunek, a raczej prośba!..

– Spełnię sto i jeden.

– Będziemy jechali prędko.

– Jak wicher, bułanki moje nie lubią człapać wolno.

– A sanna przetarta?

– Jak po szkle, tak wyszlifowana.

– Na szosie?

– Wszędzie.

– Ślicznie!.. poszalejemy!.. – zawołała wesoło, bo poczuła ogromną chęć ruchu.

– Jedziemy zaraz?

– Nie, jutro!.. przyjedzie pan do nas na obiad, a po obiedzie pojedziemy hulać po drogach.

– Gdzie oczy poniosą! – zawołał, porwany jej ogniem.

– A raczej, gdzie bułanki i drogi poprowadzą.

Odjechał.

V

Wieczór słał się nad ziemią; wieczór zimowy, mroźny, cichy, wyiskrzony miljardami gwiazd, oślepiająco biały, przesycony ciemno-błękitnemi cieniami, jakie kładły szkielety drzew na śniegi. Stacja milkła, a na długiej i krętej linji kolejowej, wijącej się wskroś białych płaszczyzn i gnących się pod śniegami lasów wykwitały złotawe światełka latarń strażniczych, niby sznur promieniejących pereł.

Zaleska grała, jak zwykle o tej godzinie, muzyka sączyła się przez ściany łagodnemi dźwiękami, ale brzmiała tak smutnie jakoś, że Janka zadrżała, zabolało ją serce, czuła, że jakieś łzy niewypłakane jeszcze ma w duszy, że ta muzyka kołysze nią i budzi przygasłe nieco marzenia, rozpala jakieś ognie. Nie, nie chciała tego. Chciała być silną, chciała to jarzmo, które sama sobie włożyła na barki, nieść świadomie i wytrwale. Chciała zupełnie zapomnieć, czekała nawet dnia ślubu z pewną niecierpliwością, bo pragnęła się już znaleźć u siebie, pragnęła już zacząć żyć tem nowem życiem. Pragnęła i dlatego, że wtedy będzie prędzej mogła namówić ojca do porzucenia służby i zamieszkania przy niej, bo objawy jego obłędu, coraz częstsze, przejmowały ją trwogą.

Pozamykała drzwi, żeby nie słyszeć muzyki, i usiadła w stołowym pokoju, zamienionym teraz na rodzaj pracowni krawieckiej, gdzie dwie szwaczki szyły rozmaite szczegóły wyprawy; jedna, młoda dziewczyna, sprowadzona z Kielc, a druga, stara, siwa, o pomarszczonej, żółtej twarzy i wybladłych oczach niebieskich kobieta, której całe życie zeszło na szyciu wypraw po dworach i dworkach, i która była wyrocznią w tych niezliczonych drobnostkach, tyczących się wypraw.

– Proszę pani!.. – zaczęła, biorąc igłą wiśnię z konfitur, ze stojącego przed nią spodka. – Czy monogramy na pościeli gotowe?

– Są, wczoraj przysłała dopiero hafciarka. Chce pani widzieć?

– Ślicznie prosiłabym. – Pochyliła się uniżenie, i znowu igłą wzięła wiśnię.

Janka przyniosła cały stos rozmaitej bielizny i położyła przed nią.

– Iii! bez koron, a któż to słyszał co podobnego?.. same tylko litery, to dobre dla żydówek, albo jakich łyczek! – szepnęła pogardliwie, ściągając usta. – Przecież państwo mają prawo do korony pięciopałkowej? – zapytała ostrożnie.

– Tak, ale sądziłam, że nie potrzeba, bo… – zarumieniła się pod badawczym i nieco aroganckim wzrokiem szwaczki.

– Nie potrzeba?! szlacheckiej korony nie potrzeba?… co też pani mówi?.. A to znam rozchwiane małżeństwo, właśnie przez to, że panna młoda chorowała na taką sawantkę i nie chciała, żeby znaczono i malowano jej znaków herbowych i szlacheckich. Panna Górnicka, w Płockiem, magnacki dom!.. szyłam wyprawę, bieliznę obszywało się prawdziwemi walansjenkami. Porcelanę sprowadzono wprost z Sèvres… rozchwiało się, panna później rozpaczała, ale nic nie pomogło; jak to, żeby panna nie chciała i wstydziła się herbów swoich?.. to koniec świata!.. to zgroza!.. – szepnęła rzeczywiście oburzona, i zamilkła, zagłębiając się w robocie.

Maszyny dudniały głucho, szyjąc bez ustanku.

– Możnaby jeszcze pododawać te korony, prawda? – zapytała Janka po chwili.

 

– Ślicznie radziłabym zapakować wszystko i odesłać zpowrotem.

– Panno Martyno, odkąd mają zaczynać się te wody w kaftaniku? – zapytała młodsza, mizerna, blada, o sinawej twarzy i czarnych włosach, gładko rozdzielonych nad czołem.

– Panna nie wie!.. – wykrzyknęła z wyniosłością i podziwem. – To koniec świata, to zgroza!.. ale to naturalne, panna jest z pierwszorzędnego magazynu!.. – uśmiechnęła się zjadliwie, biorąc igłą wiśnię. – Pamiętam, szyłam wyprawę dla panny Wojna, w Lubelskiem, magnacki dom!.. sprowadzili mi do pomocy pannę z pierwszego magazynu, z Warszawy. Ho, ho!.. ślicznotka, w kapeluszu modnym, żurnalowa panna, miała całą walizę listów miłosnych i kosmetyków!.. Wszyscy byli nią zachwyceni, bo i mówiła po francusku, i grała na fortepianie, i nawet śpiewała, ale była taka uzdolniona, że sukni upiąć nie umiała!.. Odesłałam ją po tygodniu do Warszawy!.. – zakończyła ciszej, i z wielką powagą poniosła na igle wiśnię do ust.

Milczenie zapanowało.

– Tę suknię należałoby przybrać aksamitem, welwet za ordynarny. Pamiętam, że u państwa Mielżyńskich, w Poznańskiem, hrabiowski dom!..

– Proszę panienki! – zawołała Janowa z kuchni.

Janka, nie słuchając końca opowieści, wyszła.

– A to od kilku dni jużem chciała panience podziękować za służbę od Nowego Roku… – zaczęła nieśmiało, całując ją w rękę.

– Dlaczego?.. a ja myślałam, że Janową wezmę z sobą do Krosnowy…

– Nie mogę, panienko!.. z panią Zaleską się zmówiłam, bierze mnie z sobą do Warszawy.

– Jeśli Janowej za mała pensja, to mogę płacić więcej.

– Panienko, tu nie o zapłatę chodzi, to marna rzecz jest, a ja panienkę tak kocham, kieby rodzoną swoją panią córkę, ale ckni mi się do mojej Anusi, okrutnie mnie prze zobaczyć ją.

– No, to można to zrobić; ojciec da wam bilet wolny do Warszawy i zpowrotem. Pojedzie Janowa, zobaczy, nacieszy się córką i powróci.

– Hale!.. juści, mogłoby tak być, juści… – szeptała zakłopotana. – Ale juści tak wprost, kiej kulą w płot, nie pójdę prosto do niej… nie można!.. Muszę ino utrafić, i kiej bendzie szła do szkoły, to mogłabym popatrzeć na nią, albo i porozmawiać.

– Dlaczegóż Janowa nie pójdzie wprost do państwa Zielińskich, i nie zażąda widzenia się z córką?..

– Prawda, że tak byłoby dobrze… ale państwoby się gniewało, że przeszkadzam, a i Anusi nie byłby honor, że to przy służbie, i przy inszych państwach przychodzi do ni taka chłopka, że to matka… juści…

Jance żal się zrobiło tej matki, której córka się wstydzi, i która sama nie śmie się upomnieć o swoje prawa, zaślepiona miłością i pragnieniem szczęścia dla dziecka; ale nie powiedziała jej nic, co myśli o córce jej, nie chciała odbierać jej złudzeń, któremi stara żyła jedynie.

– Niech Janowa jedzie z panią Zaleską, jeśli tak będzie wygodniej; ale kiedy bądź Janowa zechce wrócić do mnie, zawsze miejsce będzie.

– A Bóg zapłać panience, niechta pan Jezus wynagrodzi na szczęściu i na zdrowiu, i na dzieciach, i na majątku, bo ja tak se pocichu kalkulowałam, że od świętego Jana, kiedy już moja Anka z państwem przyjadą do Zielonki na lato, to wróciłabym do pani, do Krosnowy, bo byłoby mi blisko do niej, ino bez pola…

– Dobrze. Jak i kiedy tylko Janowa zechce. Niech Janowa podaje już samowar, a wy, Rochu, idźcie prosić pana na herbatę.

Orłowski przyszedł zaraz, przebrał się tylko w swój stary, bez guzików mundur, którego używał w miejsce szlafroka, i siadł do stołu.

– Panno Martyno, panno Marjo! proszę na herbatę.

Marja usiadła przy stole, ale Martyna wzięła szklankę i postawiła ją na maszynie.

– Niechże się pani przysunie do stołu, będzie wygodniej – zapraszał Orłowski.

– Ślicznie dziękuję, ślicznie… – rzuciła druzgocące spojrzenie na Marję i siadła przy maszynie.

– Może ojciec chce pojechać jutro do Krosnowy? pan Andrzej przyjedzie do nas na obiad, a po obiedzie obiecałam mu jechać do nich.

– Jedź, dziecko, my nie mamy czasu, koniec miesiąca, śniegi, pociągi się ciągle spóźniają, zadymki i przerwy w komunikacji spodziewamy się lada dzień, więc ani na godzinę ze służby zejść nie mogę – odpowiadał spokojnie, ale głosem urywanym, chwilami zawieszał głos w połowie wyrazu, oglądał się za siebie, przecierał oczy i ciągnął dopiero dalej.

Przesiedział cały wieczór i z niesłychanem zajęciem przyglądał się robocie i wypytywał o rozliczne szczegóły, Martyna odpowiadała mu z szacunkiem i powagą, i kiedy odszedł już do swego pokoju, szepnęła cicho do Janki:

– Ojciec pani ma ogromnie pańską, arystokratyczną twarz, bardzo… znam się na tem, a pani nie chciała koron!.. Pamiętam, na Podolu, u państwa Kruszelnickich, magnacki dom… Stary pan Kruszelnicki, szyłam wyprawę dla wnuczki…

– Skończmy na dzisiaj te roboty!.. – przerwała Janka, już znudzona nieco jej przypomnieniami, i poszła do swojego pokoju, ale przez drzwi słyszała przyciszony głos Martyny:

– Jak pani śmiała siąść do stołu razem z państwem?.. to koniec świata, to zgroza!.. że oni proszą, powinni prosić, bo tylko prostacy nie proszą, ale że pani nie rozumie tego, że za grzeczność pańską trzeba grzecznością odpłacić. Ślicznie pani postępuje, ani słowa!

– Ależ, panno Martyno, cóż złego pani w tem widzi?

– Gorzej niż złe, bo niewłaściwe; ja, gdybym była panną Janiną, nie zniosłabym. Zresztą trzeba nieraz udawać nieśmiałość, szacunek, zdumienie, zachwyt… trzeba… szeptała dalej tak cicho, że Janka nic nie słyszała, i wkrótce usnęła.

Obudziła się niedługo; przez szpary w zapuszczonej portjerze światło z pokoju jadalnego wdzierało się do jej ciemnego pokoju. Wstała, żeby zobaczyć, która z nich siedzi tak długo i co robi.

Uchyliła portjery i zajrzała: łóżko Marji zasłonione było parawanikiem, a Martyna stała przed lustrem, ubrana w welon ślubny, i udrapowana w biały atłas, z którego miała być zrobiona suknia Janki. Lustro, chociaż skośnie stojące od Janki, odbijało całą figurę Martyny, która zapuściła welon na twarz, uklękła, i z ręką wyciągniętą, niby do wiązania stułą, szeptała coś cicho. Potem odgarnęła welon z twarzy, i długo, bardzo długo patrzyła się w lustro; łzy płynęły wolno po jej starej, zmiętej, pożłobionej zmarszczkami i brózdami twarzy, a sine, obrzękłe wargi drżały jej w jakimś serdecznym, utajonym bólu. Przeszła cicho kilka kroków po pokoju, tak ociężale, jakby zwieszała się na czyjemś ramieniu; potem, zdjąwszy welon, poodpinała przypięte szpilkami do swojej sukni bryty atłasu, poskładała na dawne miejsca, i z twarzą jakąś dziwną, rozjaśnioną, rozrumienioną, pełną trwogi i szczęścia zarazem, z oczyma pełnemi jakiegoś niezrozumiałego zachwytu, zagasiła lampę i poszła spać.

Janka powróciła na łóżko, zdumiona tem dziwacznem zachowaniem się i sceną. Nie rozumiała z niej nic i na drugi dzień przypatrywała się z wielką uwagą Martynie, ale na jej twarzy nie było nic znać; tak samo opowiadała niestrudzenie o rozmaitych wyprawach i domach magnackich, tak samo strofowała swoją pomocnicę i cały dzień jadła igłą wiśniowe konfitury.

Janka była podrażniona, ale powiedzieć jej o tem, że była świadkiem tej nocnej sceny, nie śmiała.

Grzesikiewicz przyjechał na obiad i zaraz po nim pojechali do Krosnowy.

– Walek! w konie! – zawołał do stangreta, skoro tylko wjechali w las.

– Nie teraz, dobrze? zpowrotem, wyjedziemy na szosę, tam szerzej… – prosiła.

– Słowo daję, niema i tutaj obawy, pomimo, że droga wąska.

– Nie boję się, tylko chciałam przypatrzyć się lasowi, nie byłam tutaj po śniegach.

Jechali stępa.

– Cudownie! panie Andrzeju, patrz pan! – zawołała z uniesieniem, zakreślając ręką szerokie koło.

Istotnie, było przepięknie. Las stał cichy, jakby senny, pod masą śniegu, wiszącego na gałęziach, i skrzył się cały w blaskach słońca, i okrywał subtelnym obłokiem błękitu. Droga była jakby zasypana puchem, który pod uderzeniami płóz i nóg końskich rozpryskiwał się tumanem. Konie parskały radośnie, a dźwięczny, wesoły głos dzwonków rozlegał się po lesie bez echa; kłęby sinawej pary, słupy, całe fontanny wisiały nad sankami. Taka cisza panowała pod tą białobłękitną kopułą lasu, wśród tych nieskończonych szaro-zielonawych kolumn, w tych głębiach perłowych, zionących chłodem, że każda szyszka spadająca, każda gałązka sucha, która pękała pod naporem śniegu, co wtedy kaskadą pyłów spływał na ziemię, rozlegały się ostrym dysonansem w tej symfonji milczenia. Przez dolinki, przez moczary, zarosłe żółtemi, poschłemi wicinami, wiły się pasy strumieni stalowo-modrych o zimnym blasku, nad któremi ciężkim, skośnym lotem unosiły się wrony.