Za darmo

Nasi okupanci

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Niebezpieczna fikcja

Widowisko, na które patrzymy w tej chwili, godne jest uwagi: doniosłość jego przerasta nawet o wiele przedmiot, który mu dał powód. Mam na myśli reakcję, którą wywołał projekt nowej ustawy małżeńskiej. Przygotowywany przez szereg lat, obmyślany z całą rozwagą przez komisję kodyfikacyjną, która reprezentuje z pewnością najbardziej zachowawcze i umiarkowane sfery naszego prawoznawstwa, projekt ten od pierwszej chwili ujawnienia rozpętał istną burzę. Bez najmniejszej próby porozumienia się, uzgodnienia stanowisk, nasze wysokie duchowieństwo rzuciło niemal klątwę na pp. kodyfikatorów, potraktowało tych czterdziestu kilku srebrnowłosych starców jak chłystków, zuchwalców, buntowników, łobuzów. Znane są listy pasterskie biskupów i prymasa. Ale to była dopiero przygrywka, po której nastąpiła zorganizowana agitacja przeciw projektowi. Nad jej formą i metodami warto się zastanowić.

Katolicka Agencja Prasowa zakasała rękawy i wzięła się do roboty. Komunikaty podpisane „KAP” mają swoją zasłużoną reputację; uczyniły przy tej okazji, co mogły, aby tę reputację usprawiedliwić. To jest centrala gazów trujących. A jaki rozwinięto terror wśród swoich, świadczy fakt, że kiedy niepodejrzany chyba o „bezbożnictwo” ksiądz Urban, jezuita, powiedział swoje niezależne słowo, natychmiast, najwyraźniej „pod rewolwerem” musiał w upokarzającej formie wszystko odwołać i wszystkiego się wyprzeć.

Ale to, co znają czytelnicy pism stołecznych, niczym jest w porównaniu do tego, co się dzieje w całej Polsce, na prowincji. Tam dopiero działa się słowem i pismem! Ambona, wiec, gazetka lokalna… System zawsze jeden: podają fałszywe tezy, dorabiają do nich fałszywy komentarz, na tej podstawie uzyskują lub wymuszają rezolucje i protesty obałamuconej ludności, te protesty znów przez centralę wysyłają w świat jako „żywiołowy odruch społeczeństwa” i tak w kółko.

Czyni się to w sposób najbardziej bezwzględny, zarazem obliczony na grubą ciemnotę. Zohydza się projekt niemiłej ustawy jako bolszewicki, bezczelny, bezwstydny, bezbożny (same b). Zwłaszcza „bolszewicki”; przy czym oczywiście przemilcza się, że jest on jedynie bardzo zapóźnionym zrównaniem z urządzeniami od lat istniejącymi w całej Europie. Opowiada się w drastycznej formie, że rząd chce wprowadzić „psie małżeństwa”; że chodzi o to, aby każdy mógł co tydzień zmieniać żonę, rzucić starą, a brać młodą; przemilcza się zaś to, że rozwód cywilny, ze swoim szeregiem warunków i swoją wieloletnią kwarantanną, będzie nieskończenie trudniejszy do uzyskania niż owo katolickie „unieważnienie”, które każdy bogaty człowiek może dziś sobie przez adwokata konsystorskiego zafundować; że ujednostajnienie prawa małżeńskiego właśnie stanie się ochroną dla kobiety, którą dziś za pomocą prostej zmiany religii mąż może w każdej chwili rzucić i zostawić na bruku; że w każdym wypadku ustawa przede wszystkim ma na względzie dzieci, których katolickie „unieważnienia” w ogóle nie biorą w rachubę. Plecie się smalone duby o „małżeństwach lindsejowskich”, krzycząc wniebogłosy, że „sam Lindsey” odwołał swoje poglądy w ostatniej książce; przy czym najwyraźniej nikt z piszących o tym nie widział na oczy owej ostatniej książki Lindseya (Życie niebezpieczne), która jest tylko rekapitulacją i wzmocnieniem jego poglądów, bynajmniej nie odwołaniem. (Ale co to zresztą ma do rzeczy?) W końcu – i to już szczyt humorystyki – kler występuje w obronie swoich owieczek, lamentując, że cywilna ustawa małżeńska… podroży śluby i obciąży ludność nowym podatkiem!!

Co tam zresztą argumenty! Grunt to obelgi, jakie wszystkie pisemka prowincjonalne, dzielnie w tym obsługiwane przez „KAP”, wylewają kubłami na komisję kodyfikacyjną, złożoną z „masonów i niedowiarków, którzy „chcą zmusić Polaków do zaparcia się Boga i podeptania moralności chrześcijańskiej”; komisję, której „bezczelność i bezwstyd” da się porównać tylko z Sowietami, itd.

W ten sposób „poinformowaną” ludność zagania się do podpisywania protestów. Chorzy w szpitalach muszą podpisywać pod grozą szykan ze strony siostrzyczek! Zdrowi – pod grozą rygorów kościelnych. W Łucku po nabożeństwie młodzież szkolna musiała przysięgać, że będzie walczyła z tą bolszewicką ustawą. Odmawia się sakramentów kmiotkowi na Pomorzu, o ile nie uzna prof. Lutostańskiego bolszewikiem i rozpustnikiem. Nie dziw, iż potem czytamy w „Dzienniku Gdyńskim”, że w Gdyni Tow. Rzemieślników i Rybaków „przystępuje do Stołu Pańskiego, aby uprosić Boga o łaskę oświecającą dla członków komisji kodyfikacyjnej, żeby skreśliła punkty sprzeczne z zasadami wiary katolickiej z projektu nowego prawa małżeńskiego”…

Czy nie byłoby lepiej wprost porozumieć się z komisją kodyfikacyjną, niż rozmawiać z nią za pośrednictwem rybaków z Gdyni? Może by jej wskazać te punkty? Ale wówczas okazałoby się, że te punkty wzięte są z ustawodawstw innych katolickich krajów (konkordat belgijski!), gdzie kościół dawno się z nimi pogodził. I dlatego trzeźwo patrzący ksiądz Urban nie widział tych „punktów” i radził naszemu duchowieństwu z gruntu odmienić taktykę…

Kto wie, jakimi środkami rozporządza na wsi lub w małym miasteczku duszpasterz i jak daleko może sięgać jego presja, ten łatwo sobie wyobrazi technikę zbierania tych podpisów. Ale przy tym sposobie informowania mogą między nimi być szczere; i są z pewnością. Zabawne tylko jest, że najobfitszy plon tych protestów zbiera się w b. zaborze pruskim, gdzie od dawna obowiązuje – ba, dalej idące od projektu naszej komisji! – właśnie to cywilne ustawodawstwo małżeńskie, o które jest cały rwetes! Trudno o kunsztowniejsze arcydzieło mistyfikacji niż to, którego dokonał tutaj nasz kler.

Ale jaki ma cel ta walka, w której często nawet pastorał zmienia się w widły; jaki cel to agitowanie mas, to podawanie w pogardę państwa, które ci nieboracy ledwie nauczyli się znać i szanować? Kogo to ma oszukać? Nie rząd, bo każdy rząd sam wie najlepiej, jak się robi takie nastroje i takie opinie. Przecież nie plebiscyt będzie to rozstrzygał. Cóż z tego, że rybaczki w Gdyni modlą się o światło dla p. Lutostańskiego, kiedy tu raczej trzeba by się modlić o nawrócenie i o siłę męczeństwa dla Janusza Radziwiłła.

Ta fala demagogii, kłamstwa, oszczerstw, antypaństwowego podjudzania płynie bez żadnej przeszkody w pismach i na wiecach; ba, nawet radio oddano jej na usługi. Może w tym jest kalkulacja, że samą swą napastliwością i złą wiarą akcja ta zużyje się i obudzi zbawczą reakcję; że społeczeństwo potrafi dać jej odpór. Wszak tu nie tylko o „rozwody” idzie, ale o coś więcej!

Jak dotąd odpór ten jest zadziwiająco słaby. O ile część pism oddała się niepodzielnie na usługi K.A.P., o tyle inne pisma starają się, o ile można, nie wypowiadać; te nawet, które objawiają sympatie dla projektu komisji, omawiają ten projekt bardzo rzeczowo, abstrakcyjnie – z umysłu obojętnie; – czasem jedynie między wierszami dla umiejących dobrze czytać przyszpilając zbożne szalbierstwa napastników. Ale w sumie uderzający jest brak proporcji między jawnością i zuchwalstwem ataku a dyskrecją i wstrzemięźliwością obrony.

Tłumaczy się to poniekąd układem stosunków w niepodległej Polsce. W chaosie pierwszych naszych poczynań, kler umiał się stać od początku wielką siłą. Świetnie zorganizowany, czujny, karny, z wiekowymi tradycjami polityki, wzbogacony wpływem dzięki naszej ordynacji wyborczej, umiał wyzyskać każdą sposobność, każdą cudzą słabość czy nieuwagę, każdy błąd. Żadne ze stronnictw nie lubi go mieć przeciw sobie. Jeszcze bardziej zaakcentowało się to od czasu „przewrotu majowego” i rozłamu, jaki po nim nastąpił. Rozłam ten zmącił naturalne ugrupowania warstw, łącząc najsprzeczniejsze żywioły zarówno po stronie rządu, jak po stronie opozycji. Wszystko, co nie stanowi bezpośredniego atutu w walce opozycji z rządem – choćby skądinąd najbardziej zasadnicze – stało się nieistotne, a przynajmniej nieaktualne; stało się czymś, czego się nie rusza, aby nie osłabiać „wspólnego frontu”. Charakterystyczne jest, że po obu stronach kompromis odbył się kosztem „lewicy”… Braterstwo socjalizmu z endecją sparaliżowało odpór, jaki socjalizm w innych warunkach byłby dawał zaborczości klerykalnej. Gdyby nie partyzancki animusz p. Budzińskiej-Tylickiej, nasz organ socjalistyczny bodajże najchętniej zignorowałby całą tę awanturę kodyfikacyjną. Aby nie martwić księdza Panasia. Po stronie rządowej ten sam znowuż skutek sprawia wzgląd na „konserwę”.

Dodajmy, że i charakter naszej prasy uległ przeobrażeniu. Kiedy czytamy np. pamiętnik Świętochowskiego, wydaje się nam niemal legendą typ pisma, w którym grupa ludzi walczy o swoje poglądy lub w ogóle pragnie je wyrazić. Owszem, mamy pisma walczące, ale dość osobliwego typu. To jest, można powiedzieć, polska specjalność: jeden ewangelik dobiera sobie trzech wolnomyślicieli, dwóch Żydów i półtora masona i przy ich pomocy redaguje wojujące pismo katolickie. Czasem tylko zdarzają się małe nieporozumienia, gdy np. w jednej rubryce widnieje natchnione orędzie o nieprzejednaniu kościoła w kwestii sakramentów, a w drugiej rubryce tegoż pisma czytamy o małżeństwie włoskiego wynalazcy Marconiego: „Na przeszkodzie małżeństwu stoi na razie fakt, że Marconi nie ma dotychczas rozwodu z pierwszą żoną. Jak wiadomo, rozwód we Włoszech nie istnieje, przeto Marconi zwrócił się do Watykanu z prośbą o unieważnienie małżeństwa. Prawdopodobnie, wobec wysokich wpływów narzeczonej (ojciec jej należy do gwardii papieskiej), prośba zostanie uwzględniona. Ślub zapowiadają na wiosnę”… („Kurier Warszawski”).

Mamy zatem, jak z tego widać, pisma klerykalne. Natomiast miejsce dawnych pism liberalnych, demokratycznych, postępowych, czy jak je tam nazwać, zajęły przeważnie pisma „informacyjne”, które najchętniej unikają drażliwych przedmiotów. W tych dziennikach również prywatne opinie piszących nie mają żadnego wpływu na opinię pisma…

Przed wojną było w Polsce co najmniej kilkanaście dużych dzienników o zabarwieniu antyklerykalnym; dziś nie ma ani jednego, mimo że napór kleru jest nieskończenie większy, nastrój zaś inteligencji miejskiej zdecydowanie antyklerykalny. Pod tym względem dzienniki nasze nie są w żadnej mierze odbiciem rzeczywistości. I jestem przekonany, że pismo, które byłoby wyrazem prawdziwej opinii czytelników w tych sprawach, miałoby zapewnione powodzenie. Trudno zrozumieć, czego się oni wszyscy boją? Straszaka, którego sami fabrykują.

 

Z tego wszystkiego powstaje paradoksalny obraz. Odkąd ogłoszono projekt ustawy małżeńskiej, biskupi grzmią klątwami, radio co niedziela łka omal że nie pieśnią Boże, coś Polskę przeciw naszej komisji kodyfikacyjnej, dzienniki przepełnione są mniej lub więcej zelżywymi protestami i to wszystko bez żadnej przeciwwagi. Któż by się z tego domyślił, że projekt ten, jednomyślnie uchwalony przez naszych luminarzy prawa, przyjęło całe oświecone społeczeństwo z żywym uznaniem! I jakże ma być prawdziwy obraz, skoro nasza prasa (wiedząc doskonale, co one są warte!) drukuje wszystkie sztucznie fabrykowane protesty i rezolucje, chowa zaś do teki lub rzuca do kosza setki autentycznych głosów, piętnujących z oburzeniem demagogię kleru.

W ogóle, gdyby wnosić z tego, co znajduje wyraz w naszych pismach, można by nabrać przekonania o niesłychanym wręcz sklerykalizowaniu naszego kraju. Niewątpliwie, biorąc zewnętrznie, Polska jest klerykalna. Kina ani dancingu nie otworzy nikt bez święconej wody. Ale klerykalna była do ostatnich czasów i Hiszpania; pod tą powierzchnią mogą się kryć niespodzianki. Podejrzewam, że i u nas jest w tym wiele fikcji i ta fikcja ma swoje niebezpieczeństwa. Źle jest, gdy przy machinie parowej brak jest strzałki, która wskazuje ciśnienie.

Bo przy tych sposobach fałszowania opinii alboż my wiemy, co nurtuje pod tą skorupą? Bodaj na wsi, tej ziemi obiecanej naszych pasterzy? Wieś! Zapewne, to jest największa siła kleru, te miliony głosów bab wiejskich, które można rzucić na szalę w dniu wyborów, te procesje, które można wyprowadzić w całej Polsce przeciw „rządowym psim weselom” p. Lutostańskiego. To jest potęga, bodaj potęga ciemnoty. Ale czy taka pewna? Niewątpliwie, nasz chłop jest silnie przywiązany do religii, do obrzędów. Przywiązany jest do religii „raczej mimo księdza, niż przez księdza”, jak to w rozmowie ze mną sformułował pewien ziemianin. Ale czy ten chłop, pilnie utrzymywany w ciemnocie, podburzany przeciw własnemu państwu, czy ten bezdomny często proletariusz z dziesięciorgiem dzieci, targujący się raz po raz o nową trumienkę, której ksiądz mu bez dobrej zapłaty nie pokropi, będzie zawsze równie podatnym gruntem dla sobkostwa i chciwości w sutannie? Czy kryzys obecnej nędzy (podczas którego wyciska się wciąż po staremu miliony na misje murzyńskie!) nie jest równocześnie momentem niebezpiecznych rewizji, momentem refleksji w głowach najmniej do myślenia nawykłych? I właśnie w tym momencie nasz kler rozpętuje akcję jakby po to, aby – sposobem prowadzenia walki – unaocznić swój przerażająco niski poziom etyczny i umysłowy. Jadą – jak się to mówi – „na całego”. Nie ma kłamstwa, na które nie byliby gotowi, gdy chodzi o zwalczenie przeciwnika; nie ma bredni, której by w swoje owieczki nie spodziewali się wmówić. Sprowadzają walkę do tumanienia i terroryzowania najciemniejszych w nadziei, że w ten sposób zawsze będą mieli większość.

Ale to jest gra obosieczna. Bo mimo że duchowieństwo nasze zlekceważyło z góry w tej akcji wszystko, co w Polsce jest wartościowszego, niepodobna przecież zapobiec temu, że ludzie patrzą i wyciągają wnioski. Patrzy na tę akcję inteligentniejszy robotnik i nauczyciel ludowy; patrzy mnóstwo tych, którzy nie mogą się wypowiedzieć, ale którzy wiedzą, co myśleć o tej oszalałej wojnie i o jej pobudkach. Dostaję dość często listy – przeważnie z najsilniej okupowanych dzielnic – otóż uderzony jestem bijącą z nich nienawiścią i wzgardą dla kleru. Czy celem tej księżej konfederacji jest utrwalić w ludności przekonanie, że katolicyzm to jest szkoła szalbierstwa i cynizmu? Może ta cała akcja naszego kleru to jaka masońska robota? Podobno zdarzały się wypadki, że mason zostawał biskupem!

I jeszcze jedno. Ilekroć chodzi o usprawiedliwianie kleru, zawsze wysuwa się straszaka Bolszewii, od której kler ma być obroną. Ale ten przykład ma dwa oblicza. Przecież właśnie w Rosji było morze ciemnoty i nad nim – tryumfujący pop. To powinno dać do myślenia.

Spowiedź księdza

Było to przed kilku laty, w epoce, kiedy ogłosiłem cykl artykułów pod tytułem Wielkopostne Rozmyślania7. Pewnego dnia zjawił się u mnie mężczyzna w średnim wieku, raczej młody. Spytał z pewnym zakłopotaniem, czy byłbym skłonny przyjąć księdza, który pragnąłby ze mną pomówić. Zdziwiony nieco zgodziłem się. O umówionej godzinie zjawił się ten sam mężczyzna – w sutannie.

Wprowadziłem go do gabinetu. Był tak wzruszony i podniecony, że długo nie mógł mówić. „Czytałem pańskie artykuły – rzekł wreszcie – i przychodzę panu powiedzieć jak jest naprawdę. Dla mnie to już obojętne, ja już z niczego nie skorzystam, ale może się to kiedy komu na co przyda. Przychodzę do pana… tak jak się przychodzi do rzetelnego rejenta, aby złożyć swój testament”.

Słuchałem w milczeniu, jak najmniej przerywając. Mówił gorączkowo, bezładnie, nie przestając palić jednego papierosa po drugim.

„Czytujemy pańskie artykuły. U tych księży, których znam, działalność pańska budzi szacunek. Pan jest jedyny, który ma odwagę poruszać pewne sprawy. I nieraz czytając to, co pan pisze o nas, rozkładaliśmy z moim kolegą, księdzem, ręce z podziwu: Skąd u tego człowieka – mówiliśmy – ta intuicja? Jakby patrzał, jakby wiedział!

Czuję potrzebę pomówienia z panem, powiedzenia panu wszystkiego. Ja już jestem poza życiem; choćby się co i zmieniło, ja już z tego nie skorzystam. Ani nie zrzucę tej sukni, ani… przepadło. Ale chciałbym się przyczynić… do uzdrowienia…

Pan pisał o celibacie. Nie miał pan racji. Tu nie chodzi o celibat, tego się nie zmieni, ani kościół tu nie ustąpi. Tu są dwie różne kwestie: tragedia jednostki i szkoda społeczna… Ten biskup, którego pan cytował, mówi: »Dajcie nam lepszy materiał«. Tu nie materiał winien, tylko system; przy tym systemie, najlepszy materiał zepsują.

Wstępuje się do seminarium – często bardzo młodo – najczęściej pod wpływem matki. To ambicja matek: syn księdzem. Rzucić seminarium… to się nie zdarza. Być wydalonym – to cała tragedia. Odstąpić od święceń, to też się prawie nie zdarza. Zresztą taki chłopak, pod uciskiem atmosfery, nie zdaje sobie sprawy sam z siebie. Zabiedzony, niedojedzony, anemiczny… Sądzę, że w seminarium przeważnie zachowują czystość – może trochę onanii… Co innego mają w głowie. Kwestia poczyna się dopiero później, skoro chłopak jako wikary odkarmi się, rozkwitnie… Zaczyna się formowanie charakteru. Stosunek do świata – kobiety… Celibat! Et, sama mechaniczna sprawa nie przedstawia zbytnich trudności. Korzystanie w tym celu ze spowiedzi zdarza się rzadko; to bardzo niebezpieczne. Zresztą rzadko zachodzi potrzeba namowy, raczej taki młody księżyk oblegany jest pod wszystkimi pozorami przez kobiety – pracują z wikarym w komitetach dobroczynnych, różne preteksty, ciągłe interesy, inicjatywę najczęściej biorą one na siebie. Związki stalsze dla wikarego są niemożliwe. Proboszcz – owszem; gospodynie, kuzynki… Ale tragedia celibatu jest w czym innym. Ciężar samotności. Ta samotność, to łamie. Nic nie załatwi porządnie, nic nie sprawi, książki nie kupi, mebla; wciąż pytanie: komu ja to zostawię? Ale największa tragedia, to kiedy się zakocha. Znałem takiego, który posiwiał z męki; tarzał się wręcz po ziemi. I nie może się nawet zdradzić. Jeden opowiadał mi, że dziewczyna, którą kochał tajemnie, przyszła do niego z chłopcem dać na zapowiedzi. Co się w nim działo! Pod różnymi pozorami utrudniał, odwlekał, i ostatecznie zapowiedzi nie przyjął…

Tak… Samotność. To łamie. I ta niemożność porozumienia się, szczerego słowa. Kiedy księża mówią ze sobą we dwóch, mówią tak jak ja z panem; ale kiedy jest ich trzech, żaden nie powie już nic, wówczas bierze przewagę organizacja. Ach, jaka organizacja! Nikt nie może mieć o tym pojęcia. Gdyby to nawet nie była religia, ale świecka instytucja, taka organizacja byłaby potęgą!”

Zamilkł i tylko ćmił jednego papierosa po drugim. Aby coś powiedzieć, spytałem, czy nie utrudnia roli księdza to, że musi targować się o taksy, że musi być jakby handlarzem. – „Nie (odrzekł), to nie ma zbyt wielkiego znaczenia; jeżeli ksiądz jest taktowny, da z tym sobie radę. Na przykład – to było za czasów marki polskiej – przyszedł chłopak z dziewczyną dać na zapowiedzi. Ksiądz zażądał za ślub 70 000 marek. Chłopak aż się zgiął, tak go przeraziła ta suma. »Co tobie, za dużo? Spójrz na swoją dziewczynę, toć ona nie 70 000, ale 700 000 tysięcy warta«. Tak to chłopcu trafiło do przekonania, że dał nie targując się. Tak, jeśli ksiądz jest taktowny, da sobie radę…”

Znów umilkł. Po chwili zaczął jakby do siebie:

„… Gdyby nie pozwalać chłopcom wstępować tak młodo! Każdy biskup zabiega o małe seminarium; biorą chłopców trzynastoletnich, potem już bardzo trudno zmienić; przy tym w tej atmosferze rośnie, nie widzi nic poza nią. Dopiero później, jako wikary, pojmuje, co zrobił…

… Bywa, że mu zbrzydnie sutanna, że mu to się wydaje śmieszne czuć się mężczyzną, a być babą; wstydzi się swojej sukni. Albo czuje szaloną potrzebę wyładowania energii, sił… Są tacy, którzy się akomodują, jedzą, piją, grają w karty, rano idzie spać o szóstej, mszę, zamiast o ósmej, odprawi o jedenastej… Ot, niech pan patrzy, co do mnie pisze mój kolega, ksiądz: »Jeden z nas myśli o złotych, drugi o świni, inny o krowie… a inny czeka, aż przyjdzie komunizm i zmiecie to świ…«

Praca społeczna? Zdarza się. I co jest charakterystyczne: zwykle ci księża, którzy pracują społecznie, którzy mają zaufanie chłopów, to są właśnie ci, którzy są dość swobodni pod względem obyczajowym, pełni ludzie. Jeśli wieś księdza lubi, to mu to przebacza”.

Znów chwila milczenia.

„…Tak, proszę pana, ksiądz odprawia mszę, wykonywa gesty, zawsze te same, ale kto tam wie, co się w nim dzieje… Ludzie się modlą… Panie Boy, czy to nie jest okropne, że często właśnie ten, który jest przy ołtarzu, nie modli się, ale przeklina…

Ofiary systemu! Panie, na zniesienie celibatu kościół nigdy się nie zgodzi i kto wie, czy to byłoby lepiej. Jeden jest tylko postulat: to aby ten, który straci powołanie, mógł wystąpić”.

– Alboż nie może? – spytałem.

– Faktycznie nie. We Włoszech np. konkordat nie pozwala mu zająć żadnego stanowiska. U nas nie wiadomo, jak jest właściwie, bo nasz konkordat ma tajne punkty. Ale trudności wszędzie są ogromne, wszędzie jest napiętnowany człowiek, który właściwie spełnił czyn szlachetny, bo nie chciał kłamać, grać komedii, bo porzucił pewny i wygodny byt, aby podjąć walkę z życiem. Panie, wyrzec się sutanny, to duża rezygnacja: do księdza wszystko się uśmiecha, wszędzie sadzają go na pierwszym miejscu, jest figurą; a tak staje się zwykłym, szarym człowiekiem…

„A jeśli się żeni, to podejmuje ciężar kobiety, i to jednej, zamiast korzystać sobie ze swego haremu. A piętno księdza, który rzucił sutannę, jest okropne; trudności, jakie spotyka w życiu, są prawie nie do zwyciężenia… Trzeba by, aby się to zmieniło. Pierwsza trudność, to wojsko: biorą go zaraz, starszego, razem z młodymi chłopcami. Czyż nie lepiej byłoby, aby, tak jak jest we Francji, odsługiwał wojsko za młodu? Wówczas miałby to za sobą. Alboż nie trzeba, aby kapelan znał służbę? A jeśli chodzi o to, aby nie walczył z bronią w ręku, czyż nie trzeba sanitariuszy?

A inne trudności! U nas nie istnieje dyskrecja urzędowa; wiadomość, że taki człowiek jest byłym księdzem, pójdzie za nim wszędzie, zewsząd go wyświecą… Znam takie przykłady. Tak, panie, społeczeństwo dużo traci na tym; bo ci, którzy zdecydowali się rzucić sutannę, to są właśnie ci najtężsi, którzy daliby sobie radę w życiu i mogliby coś zrobić… Nie masy, ale jednostki robią coś w społeczeństwie… ”

Długo jeszcze ksiądz mówił; wyrzucał z siebie jakby dławiony od lat nadmiar myśli, uczuć, niewiele troszcząc się o mnie, paląc przy tym zawzięcie. Żegnając się po kilku godzinach, jeszcze raz dodał niemal uroczyście:

– Mam uczucie, jakbym złożył testament w ręce rejenta.

Na pożegnanie pytam go, czy nie mógłbym mu ofiarować jakiejś książki? Ot, na pamiątkę naszej rozmowy…

 

– Och, nie, ja pana książki mam sposobność czytać, a książek w ogóle nie gromadzę. Komu bym zostawił?

Pożegnał się i wyszedł, zostawiając mnie pod silnym wrażeniem tej wizyty, którą zanotowałem sobie tuż po naszym rozstaniu. Nie dodałem od siebie ani słowa, wierny charakterowi rejenta, w jakim przyjąłem ten testament.

7ogłosiłem cykl artykułów pod tytułem „Wielkopostne Rozmyślania” – W zbiorze Marzenie i pysk. [przypis autorski]