Za darmo

Kasrylewka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Mleczne potrawy

(Monolog kasrylewskiego żarłoka)

Zaiste mędrcem był ów człowiek, który wprowadził zwyczaj nakazujący w święto Szawuot114 spożywać na śniadanie coś mlecznego. I nie łudźmy się – co może być lepszego, bardziej świeżego, słodszego i tańszego od potrawy mlecznej? Prawda, mleczna potrawa też wymaga pieniędzy. Ale kudy115 do niej mięsu? W nim jest tylko mięso i kości. Mleczna potrawa składa się zaś z mleka, sera, masła, śmietany, zsiadłego mleka i serwatki. Nie mówię już o różnego rodzaju przysmakach, które można przyrządzić z mleka. Z mięsa możecie mieć bulion, rosół, sztukę mięsa, pieczeń – i to wszystko. Jeśli chodzi o mleko, to może być kaszka z mlekiem, makaron z mlekiem, ryż z mlekiem, kluski z mlekiem, zacierka z mlekiem, bałabuchy116 z mlekiem, farfelki117 z mlekiem i po prostu samo mleko. A cóż dopiero potrawy z sera i masła. Czy ktoś jest w stanie je wyliczyć! Weźcie tylko pod uwagę: pierogi, naleśniki, kugel118, nadziewane ciasto, paszteciki, bliny i knedle. A ile jeszcze innych – trudno spamiętać.

Na przykład – kruche ciastka z serem, kasza z maślanką, ryby smażone na maśle, biały barszcz mleczny. Słowem potrawy, których nikt za żadne skarby się nie wyrzeknie, chyba że byłby skończonym durniem. Takiemu to tylko siano dać…

Co do mnie, jeśli obudzicie mnie w środku nocy i podacie do jedzenia coś mlecznego, i jeśli to będzie w sześć godzin po zjedzeniu przeze mnie mięsa, to odpowiem bez namysłu: „Z największym uszanowaniem, z największą przyjemnością!”. Po co miałbym zaprzeczać? Jestem zwolennikiem mlecznych potraw. I nie tyle ja, co „ona”. W naszej Kasrylewce nazywają nas „żarłokami”, aczkolwiek co do jedzenia, to jemy tyle, ile wszyscy pozostali Żydzi z Kasrylewki, to znaczy tyle, co nic. Powstaje zatem pytanie: Skąd przezwisko „żarłoki”? Żebym to ja wiedział. Może z tego powodu, że lubimy gadać o jedzeniu. Ja, na przykład, lubię wychodzić na targ i stać przy straganach z rybami. Ryby to moja największa przyjemność, oddałbym za nie wszystko. A może dlatego, iż u nas spożywa się dużo chleba, stąd dużo mąki idzie na pieczywo sobotnie. Jest, bez uroku, u mnie komu żuć. Mam, oby żyli i tylko zdrowi byli, trzy czwarte tuzina gąb i każda z nich, dzięki Bogu, ma apetyt. W sprawie żarcia nie ma z nimi kłopotów, nie trzeba, broń Boże, odwoływać się do rabina. Lekarzy też nie trzeba się radzić. Oby tylko było co jeść.

Ja bowiem, oby Bóg uchował was od mego losu, do wielkich bogaczy się nie zaliczam, co oczywiście nie znaczy, że jestem skończonym biedakiem. Fakt jednak faktem, bogaczem nie jestem. Jestem kramarzem, to znaczy mam sklep. Możecie sobie wyobrazić, co to za sklep. Oby moi wrogowie i wrogowie wszystkich Żydów nie mieli lepszego! To tylko sklep dla pozoru. Trzymam go jedynie ze względu na swego krewniaka. Mam, wyobraźcie sobie, takiego zamożnego krewniaka. Ze strony mojej żony, oczywiście. Jego ojciec i jej babka byli kuzynostwem. Wprawdzie dalekim, ale to jednak krewniak. Pochodzi z Jampola, gdzie uchodzi za bogacza. Ściślej mówiąc, uchodził kiedyś za wielkiego bogacza. Dziś jest z nim nie bardzo, to znaczy trochę podupadł. Ale jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Obym ja miał to, co on stracił. Gdybym miał tyle, ile on spłaca procentów, to by mi wystarczyło z hakiem. Od czasu do czasu jedziemy do Jampola na groby rodziców. Raz ja, innym razem żona. Człowiek pragnie trochę się wypłakać. Krewniak przyjazdu naszego nie znosi, gniewa się. Może się gniewać. Pomoże mu to jak umarłemu kadzidło. Musi coś dać, chce czy nie chce. Jeśli nie w gotówce, to w towarze. Jeśli nie w towarze, to w postaci weksla119. Nie ma rady. „Ona” bowiem jak się rozbeczy, to człowiek chce ją szybko mieć z głowy. „Masz, ino nie płacz”. Gdy ją z daleka zobaczą, robi im się tam, w Jampolu, ciężko na sercu.

Najpierw usiłują ją zbyć wykrętami. „Nie ma go w domu” – powiadają. „Wyjechał z Jampola”. „Bardzo zajęty”. Wszystko na nic. Guzik z pętelką. Co nasze, to nasze. Co nam się należy, musi być oddane. Tylko bez wykrętów! A co sobie wyobrażacie? Z całą pewnością nie jest dobrze, gdy trzeba się zwracać do kogoś o pomoc. Ale co robić? Jak to się popularnie po hebrajsku mówi: „Dopóki dusza kołacze się w naszym ciele, to rżnij Walenty”. Człowiek, póki żyje, musi jeść.

Co zaś do jedzenia, to trzeba powiedzieć, że ludzie nie żyją wyłącznie po to, aby jeść. Człowiek to przecież nie zwierzę. Zwierzę to zwierzę, a człowiek to człowiek. Jak sobie nie podje, to jak będzie żył? Z tego jasno wynika, że jak się ma żonę i w dodatku dziewięć, bez uroku, gęb – to chleb czy też bułka na stole muszą mieć odpowiedni kształt i wymiar. Nawet pełna micha piętrzących się ku górze kartofli znika po kwadransie. Śladu po nich nie ma. Można przysiąc, że w ogóle nigdy nie było kartofli na świecie. Nie istniały. Istna rozkosz, zapewniam was, patrzeć, jak pałaszują te moje gęby. Ogarnia mnie wówczas niewysłowiona przyjemność. A cóż dopiero za radość, gdy w piątek wieczorem na stole zjawia się chała, wyjęta niedawno z pieca, świeża i pachnąca.

Zwołuję wtedy moje bractwo i tak do nich mówię: „Ratujcie dzieci!”. Zobaczylibyście, jak ratują. Dusza się raduje. A jeśli Bóg łaskaw i do chały dochodzi jeszcze gorący rosół z mięsa, zaprawiony czosnkiem i „sumieniem” (to znaczy więcej jest rosołu niż mięsa, można nawet powiedzieć, że prawie sam rosół), to aż dziw bierze na widok, gdy moi zaczynają maczać w nim pajdy chleba. Dobrze jest, mój narodek jest zadowolony. A co by było, gdyby, broń Boże, nie było tego rosołu? Wtedy jadłoby się chałę z chlebem, a raczej chleb z chałą. Kęs chleba i kęs chały. Możecie mi wierzyć, że dla głodnego żołądka to też potrawa. Najlepszy dowód z lemoniadą. Jedliście kiedyś chleb z lemoniadą? Nigdy? Spróbujcie kiedyś z samej tylko ciekawości. Pod jednym warunkiem. Przedtem trzeba się wygłodzić. Tak, aby serce mdlało, ręce się trzęsły, żyły w nogach się wydłużyły. Wtedy, wierzcie mi, odczujecie smak raju. W normalnych warunkach lemoniada nawet szczypie w język. Gdy się jednak jest głodnym, to chleb z lemoniadą jest potrawą królewską.

Widzę w waszych oczach zdumienie. Skąd u nas taka biegłość w sztuce żarcia? Przecież mówiłem już wam, że w Kasrylewce zaliczają mnie do „żarłoków”. Dlatego też trzymam się zasady, iż człowiek żyje raz, a nie dwa razy. Gdy przez cały tydzień je jak pies, a w sobotę byle co, to niech przynajmniej w święto sprawia sobie przyjemność. Co wy na to? Nie tak? Czy jest za co, czy nie ma za co, uczta z mlecznej potrawy musi być. Bez żadnego ale! Najpierw cykoria z mlekiem. To należy do żelaznego repertuaru. Niezłomna to reguła. „Ona” bowiem, gdy tylko nadciąga święto Szawuot, zaczyna tęsknić za szklanką cykorii z mlekiem, którą stawia wyżej od wszelkich potraw mlecznych. Nie bierzcie jednak tego poważnie. „Ona” tylko tak mówi. Po szklaneczce cykorii z mlekiem bierze ją ochota na coś innego. Na przykład na barszcz. Mam na myśli wspaniały, „zielony”, mleczny, świąteczny szawuotowy barszcz z botwinki i cebulki. Młode, świeże buraczki poszatkowane na drobno. Barszcz zabielany śmietaną. Zapewniam was, że wszystkie smakołyki wysiadają przy takim mlecznym barszczu. U nas, wśród pospólstwa, gdyby nie było barszczu, nie utrzymałoby się żydostwo. Nie można by było przestrzegać żydowskich przepisów ani w święto Pesach120, ani w Szawuot. Różnica polega tylko na tym, że do pesachowego barszczu trzeba koniecznie mieć kawałek mięsa, albo kość, lub też łyżeczkę smalcu, a do szawuotowego barszczu nic nie potrzeba. Jest trochę mleka do zabielania, to dobrze, nie ma, to wystarczy, że jest garnek od mleka. Moja czereda bowiem, jeśli dopuścisz ją do mleka, to nie wystarczy jedna koza. Co ja mówię? Trzy kozy to też będzie mało. Atoli w naszym posiadaniu jest tylko pół kozy. Dla wyjaśnienia dodam, że mamy do spółki z sąsiadem wspólną kozę. Cała historia z tą kozą. Wciąż wchodzi komuś w szkodę. Mamy z nią mnóstwo kłopotów. Niedawno postanowiła przestać się doić. To znaczy doić się doi, ale mleka nie daje. No, to bądź tu mądry i wydostań z niej pierożki i naleśniki.

 

– Oj – powiadam do żony – gdyby to pierożki były! Oddałbym za mleczne pierożki, lub za naleśniki, sam już nie wiem co! Gdybyś spotkała Sarę-Zisl, to spytaj się, czy, z woli boskiej, będą pierożki na święto Szawuot.

Ona na to:

– A z czego to, na przykład?

Odpowiadam:

– Po to jesteś przecież u mnie gospodynią.

Na to ona:

– Do pierożków trzeba mieć jajka. Chyba o tym wiesz?

– Też mi sztuka, zrobić pierożki z jajkami. Pokaż, że potrafisz zrobić pierożki bez jajek.

– Widzieliście mądralę? A co z serem?

– Z serem byłoby dobrze. Źle, że bez sera.

– To czego chcesz?

– Chcę, żebyś przynajmniej zrobiła gryczane pierożki.

– Do gryczanych trzeba mieć masło.

– A gdzie to jest napisane? W książkach?

– Ty lepiej powinieneś wiedzieć, gdzie to jest napisane. Tyś chodził do chederu121, a nie ja.

– Wiesz, co ci powiem, moja żono? Skoro nie mamy ani jajek, ani sera, ani masła, to pogadajmy przynajmniej trochę o potrawach mlecznych. Co byś, na przykład, przygotowała na ucztę świąteczną, gdybyś miała z czego?

– Póki żyję, nie widziałam jeszcze człowieka, który by tak jak ty całkowicie był pogrążony w sprawach żarcia.

– A co ci szkodzi, że sobie tak pogadamy? Dużo ciebie to kosztuje? Niech ci się zdaje, że masz wszystko. I ser, i masło, i jajka. Jaką to mleczną ucztę zrobiłabyś wtedy!

– A co byś chciał, abym zrobiła?

– Ciasto.

– Pijus jesteś i obżartuch. Ciasto pochłania całe masło.

– Niech będą leniwe pierogi.

– Dlaczego zaraz leniwe?

– Nie chcesz leniwych, niech będą knysze122.

– Z czym? Z kaszą?

– Też mi. Z kaszą to już będą placki kaszane, a nie knysze.

– To mogło się wylęgnąć tylko w twojej, męskiej łepetynie.

– Może być, że ty się na tym znasz lepiej. Nie będę się spierał. Zapomniałem wymienić ryby smażone na maśle. Co o tym sądzisz?

– Wszystkiego mu się zachciewa! Karasie ci już w głowie?

– Może być karp. Nie zaszkodzi lin. Szczupakiem też człowiek się nie otruje. A gdyby nawet znalazły się zwykłe płotki, to też z tego powodu nie rozwiodę się z tobą. Grunt, aby tylko były dobrze usmażone.

– A to ci głodomór! Boję się, że nie odmówisz spożycia samych kartofli z pieprzną ikrą śledzi.

– Z największą przyjemnością. Aby tylko po nich były jakieś placuszki.

– Kiszka bez dna! Zapewne myślisz o blinach?

– Nic podobnego. Właśnie, że o placuszkach. Bliny to bliny, a placuszki to placuszki. Placuszki to taki rodzaj smakołyku, który smakiem przypomina knedle od siedmiu boleści. A może zrobisz knedle na mleku?

– Wszystkiego by chciał. Świat mu za mały. A może zrobić ci zupę mleczną?

– Zapewne z bałabuchami?

– Fe! Nędzarska potrawa.

– Widzieliście bogaczkę?

– Bogaczką nie jestem, ale za to mam przynajmniej bogatą rodzinę.

– Dużo masz z tej twojej rodziny!

– Z pewnością więcej niż ty ze swojej!

Słowem, moja rodzina, twoja rodzina. Słowo za słowo, jak to zwykle między żoną a mężem, gdy się rozgadają. Pokłócą się i przeproszą. Jest przecież święto. Dziś mamy Szawuot. A Szawuot to najlepsze, najmilsze święto ze wszystkich świąt. Czy może być coś lepszego, słodszego i bardziej smakowitego od tego święta? Przez całą noc człowiek czuwa. Odmawia wszystkie sześćset trzynaście nakazów i zakazów. To znaczy całą Torę123. Człowiek jest tym napompowany i skoro świt wali do bożnicy. Tam o suchym pysku nasłucha się Akdomos124, w których mowa o najdroższych potrawach przyrządzonych z legendarnego Lewiatana125 i potężnego pustynnego byka126, przeznaczonego przez samego Boga na ucztę dla swoich Żydów w raju. A w raju płyną rzeki pełne oliwy, stoją rzędem od dawna przygotowane niezliczone butelki wina. Wszystko tam czeka. Nie wypada przecież, jak to u Żydów, powiedzieć, że na nas czeka. Jedna tylko, wierzcie mi, bieda i jedno zmartwienie, że mamy tylko raz w roku Szawuot… Czy nie ma pan czasem papierosika?

Pociecha z dzieci

(Monolog)

Bogaczem, jak wiecie, nie jestem. Daleko mi do tego. Ale to nic. Wystarczy, że mam własne mieszkanie. Mówiąc jednak między nami, co człowiek ma z mieszkania? Same kłopoty. Jeśli zaś chodzi o dzieci, to mogę się pochwalić. Mam z nich, dzięki Bogu, wielką pociechę. Znacznie większą od największego bogacza z Kasrylewki. Gdy nadchodzi święto, zbierają się u mnie wszystkie. Synowie, córki, synowe, zięciowie i wszystkie moje wnuki. I kto, powiedzcie mi, może się wówczas ze mną równać?

Weźmy dla przykładu święto Purim127. Ucztę purimową. Co za smak, proszę mi powiedzieć, ma taka uczta, gdy przy stole zasiadasz sam z żoną?

Wyobraźcie sobie, że zjadłem już ryby, zaliczyłem rosół, makaron, cymes128 i jeszcze coś niecoś. I co z tego? Guzik z pętelką! I koń, nie przymierzając, też je. Człowiek to jednak nie koń. A zwłaszcza Żyd i zwłaszcza w święto. A szczególnie w takie święto, jak Purim.

Nade wszystko, dzieci. Mam ich ośmioro, oby zdrowe były. Wszystkie córki zamężne, wszyscy synowie żonaci. (Miałem dwanaścioro dzieci, czworo z nich, niestety, zmarło). Połowa z nich to córki, połowa synowie. Dochodzi zatem czterech zięciów i cztery synowe. Rachunek więc prosty. W sumie, bez uroku, szesnaście osób.

A gdzie wnuki? Chwała Bogu, wszystkie moje córki i wszystkie moje synowe co roku rodzą. Jedna ma jedenaścioro, druga dziewięcioro, inne znów po siedmioro dzieci. Bezpłodnych, to znaczy takich, które by w ogóle nie rodziły, w mojej rodzinie nie ma.

Tylko z jednym synem, z tym średnim, miałem kiedyś kłopot. Moja synowa przez jakiś czas nie miała dzieci. Jak nie miała, tak nie miała. I zaczęła się wtedy kołomyjka. Lekarze, rabin i, nie przymierzając, znachor. Wszystko na nic.

Słowem nie pozostało nic innego, jak tylko rozwód.

Łatwo powiedzieć, rozwieść się. Gdy tylko doszło do sprawy rozwodowej, zaczynało się: kto? co? Synowa stanęła okoniem. Nie i nie.

Co znaczy nie? Uparła się. Twierdzi, że kocha go.

– Durniu jeden – powiadam do syna. – Nie słuchaj jej.

Wtedy on:

– Ja ją też kocham.

I co wy na to? Mędrzec się znalazł. Ja mu powiadam, że „dzieci”, on mi na to, że „miłość”. Widzieliście kiedyś takiego ciamajdę?

Jednym słowem, nie rozwiedli się. I Bóg pomógł. Już chyba sześć lat minęło, jak zaczęła rodzić. I co rok prorok. Zasypuje mnie wprost wnukami.

Ach, gdybyście widzieli moich wnuków. Wszyscy udani. Jeden ładniejszy od drugiego. Rozkosz na nich patrzeć. Powiadam wam, istne skarby.

A jak się uczą? Chcecie Gemarę129? Bardzo proszę. Na pamięć znają. O Pięcioksięgu130, Raszi131, Tanachu132, gramatyce i wszystkich innych dzisiejszych przedmiotach już nawet nie mówię. A jak czytają i piszą! Po żydowsku, po rosyjsku, niemiecku, francusku i po, po, po…

 

Gdy czasem zdarza się, że mam przeczytać jakiś list albo napisać jakiś adres, lub coś innego, wybucha natychmiast wojna.

– Dziadku, ja to zrobię! Dziadku, lepiej jak ja to zrobię!

A że spytacie mnie o parnose133, o moje zarobki, to co? Jest przecież Bóg. Jego to już sprawa. Raz tak, raz inaczej. Raz lepiej, raz gorzej. Wyobraźcie sobie, że częściej gorzej niż lepiej. Przemęczy się człowiek i jakoś rok przemija. Aby tylko, jak to się mówi, zdrowie dopisało.

Memu starszemu synowi powodziło się niezgorzej. Mieszkał na wsi, która nazywała się Złodziejówka. Zarabiał zupełnie dobrze. Gdy jednak wyszedł ukaz134 z dnia trzeciego maja, dobrano się do niego. On oczywiście nie dał się. Zakrzątnął się energicznie, by udowodnić, iż nie jest wcale nowym „osiedleńcem”. Przyniósł dokumenty, które stwierdzały, że mieszka tam od szóstego dnia stworzenia świata. Posłał je do senatu. Jednym słowem, nic nie wskórał. Nie pomógł mu nawet krzyk modlitewny Szma Izrael135. Wypędzono go. Do dnia dzisiejszego nie może do siebie wrócić. Mieszka przeto u mnie z żoną i dziećmi. A jakżeby inaczej?

Drugiemu memu synowi po prostu się nie wiedzie. Pechowiec, czego się nie tknie, idzie mu jak po grudzie. Nakupi zboża, cena leci w dół. Kupi woły – zdechną. Zajmie się lasem – zima będzie wyjątkowo ciepła. Słowem, szczęściarz. Gdyby utkwił wzrok w rzece, ryby niechybnie by pozdychały. Pomyślałem więc i powiadam do niego:

– Wiesz co? Przenieś się z żoną i dziećmi do mnie. Było nie było!

Trzeciemu memu synowi powodziło się całkiem nieźle, dopóki jego dobytku nie strawił wielki pożar. Wyszedł z niego jak Adam z raju. Goły i bosy. Do tego z nie lada brzemieniem, na które składał się donosik i sędzia śledczy, kłopoty i zmartwienia, a na dodatek karta powołania do wojska. Nie pytajcie lepiej. Jest jak jest, czyli dobrze. Obecnie siedzi wraz z całą swoją gromadką u mnie. A jakżeby inaczej?

Tylko jednemu, memu młodszemu synowi, jest nie najgorzej. Zresztą, co to znaczy nie najgorzej? Pieniędzy to on nie ma. Ma za to bogatego teścia. Nie jest, co prawda, tak bogaty, jak człowiek stale zarabiający, prowadzi jednak wiele interesów. Wielki krętacz, kombinator, niech Bóg od niego uchowa. Tak długo kręci, aż sobie zakręci i drugiego wciągnie. I co? Za każdym razem potrafi się gagatek wykręcić. Nieraz już stracił zarówno swoje, jak i cudze pieniądze. Mówię wtedy do niego:

– Czego pan się dobrał do pieniędzy mego syna?

A ten mi odpowiada:

– A panu co do tego? Miał pan w nich udział?

Mówię do niego:

– Mój syn na razie jest dla mnie dzieckiem.

A on:

– A moja córka nie jest dla mnie dzieckiem?

Wtedy ja:

– E!

Na to on:

– Be!

Powiadam więc:

– A niech tam!

Jego odpowiedź:

– Skończmy!

Słowo za słowo. Wołam mego syna i tak mu powiadam:

– Pluń na twego teścia, tego bogacza i krętacza, i przenieś się do mnie. Co Bóg da, to da. Abyśmy byli razem.

Jeśli chodzi o zięciów, to już w ogóle nie mam szczęścia. Ale to zupełnie. To znaczy, że pretensji do nich nie żywię. Nie wstydzę się, broń Boże, za nich. Mam bowiem, możecie mi wierzyć, takich zięciów, jakich największy bogacz nie posiada. Porządni, z dobrych rodzin, ludzie z głową na karku.

Jeden zięć pochodzi z bardzo nobliwej rodziny. Istne cacko. Można powiedzieć „jedwabne dziecko”. Bardzo udany. Ma wszystkie zalety. Uczony wielkiej miary. Ślęczy tylko nad księgami. Jest na moim wikcie od ślubu. Gdybyście go znali, uznalibyście z pewnością za wielki grzech, gdybym go puścił w świat. Bóg wie, co by się z nim stało?

Mój drugi zięć nie wywodzi się już z tak nobliwej rodziny. Jest to istny skarb. Promień światła. Czego on nie umie? Umie czytać i pisać. Zna rachunki. Świetnie śpiewa i tańczy. Gra w szachy i, jak powiadają, gra doskonale. A mimo to, jeśli komuś nie jest sądzone, nie będzie kimś. Jak powiada król Salomon: „Nie dla mędrców chleb sądzony”. Wszyscy uczeni bez butów chodzą. Próbowałem z nim na wszystkie sposoby. Był już pachciarzem, kramarzem, mełamedem136 i swatem. Nic z tego nie wyszło, choć się zabij. Siedzi teraz u mnie wraz z dziećmi. Nie wyrzucę przecież własnej córki na ulicę.

Mam jeszcze jednego zięcia. Nie jest co prawda uczonym, ale też nie jest byle kim. Głowę ma nie od parady. Gemarę też zna. Gęba niczego sobie. Gdy ją otwiera, słowa sypią się niczym perły. Rozkosz słuchać. Jedną ma tylko wadę. Jest za delikatny. Przewaga ducha nad ciałem, to znaczy nie jest całkiem zdrowy. Jeśli popatrzycie na niego, to wydaje się, że nie dokucza mu nic złego. A jednak? Chodzi o to, że się nadmiernie poci. A na dodatek ten kaszel. Od czasu, jak zaczął kaszleć ze świstem jakimś paskudnym, nie może złapać tchu. Lekarze zalecają mu pić mleko i jeździć na letnisko do Bobryka. Tam, powiadają, jeżdżą wszyscy chorzy, gdyż jest tam taki las, który jest lekarstwem na kaszel. Mam zamiar, jeśli Bóg pozwoli, w przyszłym roku na lato, o ile żyć będzie, pojechać z nim do Bobryka. Tymczasem, nim wyzdrowieje, leży, rzecz oczywista wraz z żoną i dziećmi, na moich plecach. A jest inne wyjście?

Mam ponadto jeszcze jednego zięcia, który dla odmiany jest zupełnie prostym człowiekiem. Można powiedzieć – człowiekiem znojnego trudu. To, oczywiście, uchowaj Bóg, nie oznacza, że jest rzemieślnikiem. Jakimś tam krawcem lub szewcem. W każdym razie nie jest byle kim.

Jest, że tak powiem, „rybakiem”. Handluje rybami, tak jak jego ojciec i dziadek. Cała jego rodzina zna się na jednej rzeczy. Na rybach, rybach i rybach.

Zapewne chcielibyście wiedzieć, skąd do mnie trafił taki zięć? Prawdopodobnie tkwi w tym jakiś głębszy sens. Jak to się mówi: „W każdej rzece różne pływają szczupaki”. Prawdopodobnie mojej córce przypadł taki szczęśliwy los. Właśnie takiego miała wziąć za męża.

To znaczy, ja do niego nic nie mam. Moja córka ma nawet z nim szczęśliwy żywot. Z natury bowiem jest dobrym człowiekiem. Brylant. Niezwykle nam wszystkim oddany. Co zarobi, to oddaje żonie. Wspiera i pomaga również pozostałym zięciom oraz moim synom, ile tylko może. Co tu jest do dodania? Haruje na nas wszystkich. Dla każdego z nas żywi głęboki szacunek. Zdaje sobie bowiem sprawę z tego, kim jest, a kim my jesteśmy. On to rozumie. On to czuje. On to on, a my – to jednak my. Tego lekceważyć nie można.

Bywa, że na spotkaniach z ludźmi dochodzi do rozmów na różne tematy. Moje dzieci podejmują rozmowę na temat komentarzy do Pisma. Zabierają głos w sprawach przepisów prawnych, albo szczególnie trudnych ustępów Gemary, albo o wyrwanym z kontekstu wersecie Pisma. On, biedaczysko, musi wtedy siedzieć cicho. To bowiem pozostaje dla niego niedostępną tajemnicą. Może, rzecz jasna, szczycić się swoimi szwagrami. Może na nich harować. A jakiego zdania wy jesteście? Nie tak? A jak?

Teraz, skoro już trochę poznaliście moją rodzinę, łatwiej możecie rozumieć moje zadowolenie i radość. Rozumiecie, jaką mam pociechę i satysfakcję, gdy w święto, powiedzmy w Purim, zasiadam do stołu wraz z moimi wszystkimi dziećmi, wszystkimi wnukami. Na stole piękny, wymyślny, potężny kołacz, purimowy, naszpikowany rodzynkami i pełen szafranu. Zaprawione pieprzem pikantne ryby z chrzanem. W rosole żółci się makaron. Kieliszek alkoholu, a jeśli Bóg łaskaw, to butelka wimorozigu albo szklaneczka wiśniówki, gdy się tylko znajdzie. Jeśli Bóg nie łaskawy, to wystarczy zwykły kieliszek wódki. Też ujdzie. A po tym rozlega się pieśń. Ja zaczynam od Szoszanas Jaakow137 i powtarzam kilka razy. Dzieci natychmiast podchwytują:

 
Radość i satysfakcja.
 

A małe łobuziaki, moje wnuki, śpiewają cienkim głosem:

 
Światło dla Żydów. Światło dla Żydów.
Światło dla Żydów.
 

I wnet puszczają się w tany. Kto wtedy może się ze mną równać? Co mi tam Brodzki? Co mi tam Rotszyld? Królem jestem zaiste. Chybaście to zauważyli. Bogaczem to ja nie jestem, ale pociechę z dzieci mam. Znacznie większą, dzięki Bogu, od największego bogacza w Kasrylewce.

114Szawuot – święto objawienia Tory Mojżeszowi na górze Synaj, zarazem święto pierwszych zbiorów. [przypis tłumacza]
115kudy (rus.) – gdzie. [przypis edytorski]
116bałabuchy – rodzaj pierogów. [przypis edytorski]
117farfelki – rodzaj tartych klusek, danie kuchni żydowskiej. [przypis edytorski]
118kugel – rodzaj leguminy, przysmak podawany jako deser po obiedzie sobotnim. [przypis tłumacza]
119weksel – dokument zobowiązujący do spłaty okazicielowi długu w określonym terminie. [przypis edytorski]
120Pesach – dosł.: „przeskoczyć, ominąć”; nazwa świąt wielkanocnych, pochodząca stąd, że według Biblii dziesiątą plagą, którą Bóg doświadczył Egipcjan przed wyzwoleniem Żydów z ich niewoli, było uśmiercenie egipskich niemowląt pierworodnych płci męskiej, czego dokonując Pan Bóg omijał (przeskakiwał) te domy, w których mieszkali Żydzi (pomazane uprzednio krwią baranka). W święta te Żydom nie wolno spożywać chleba, bułek ani żadnego pieczywa wypiekanego na drożdżach. Ponadto nie wolno używać naczyń, w których gotuje się przez cały rok, gdyż zachodzi obawa, by nie zjeść czegoś, co nie jest przaśne. Używa się więc wtedy specjalnych naczyń oraz jadła dozwolonego przez ściśle przestrzegane przepisy religijne. Pesach jest też nazwą ofiary religijnej w formie uczty, libacji sakralnej. [przypis tłumacza]
121cheder – dosł.: „pokój”; nazwa szkoły dla początkujących, w której żydowscy chłopcy po ukończeniu piątego roku życia uczyli się czytania po hebrajsku modlitw oraz poznawali Pismo Święte. [przypis tłumacza]
122knysza – ciasto nadziewane kaszą lub serem. [przypis tłumacza]
123Tora – dosł.: „nauka”; nazwa Biblii, w szerokim pojęciu oznacza wiedzę, nauki religijne. [przypis tłumacza]
124Akdomos – utwór poetycki śpiewany podczas modłów w święto Szawuot. [przypis tłumacza]
125Lewiatan (bibl.) – potwór morski, symbol zła. [przypis edytorski]
126potężny pustynny byk – Szor Habor, legendarny wół, byk pustynny pasący się na rajskiej łące, którego mięso – według wierzeń Żydów – spożywać będą sprawiedliwi po przyjściu Mesjasza. [przypis tłumacza]
127Purim – (z hebr. losy) święto upamiętniające cudowne ocalenie Żydów, których Haman, minister na dworze perskiego króla, postanowił zgładzić. [przypis tłumacza]
128cymes – słodka potrawa z ryżu lub makaronu i marchewki. [przypis edytorski]
129Gemara – dosłownie: zakończenie; nazwa części Talmudu, zawierająca komentarze do Miszny. [przypis tłumacza]
130Pięcioksiąg – pierwsze pięć ksiąg Starego Testamentu, zwanych też księgami Mojżeszowymi. Ta ostatnia nazwa nie wskazuje bynajmniej autora tych ksiąg, lecz tylko stwierdza, że podstawą ich jest tzw. prawo Mojżeszowe (stąd hebrajska nazwa Księga Prawa, Prawo – Tora). Pięcioksiąg opisuje, jak powstało to prawo, ilustruje też genezę i rozwój tego prawa wydarzeniami historycznymi lub uważanymi za historyczne. [przypis tłumacza]
131Raszi – skrót imienia rabiego Szlomo Icchaki (1040–1105), najpopularniejszego komentatora Pisma Świętego oraz Talmudu. [przypis tłumacza]
132Tanach – skrót od słów: Tora – Pięcioksiąg, newiim – Prorocy, chtuwim – Pisma, czyli cała Tora. [przypis tłumacza]
133parnose – zarobek, płatne zajęcie. [przypis tłumacza]
134ukaz (ros.) – zarządzenie władz. [przypis edytorski]
135Szma Izrael – dosł.: „słuchaj Izraelu!”. Są to pierwsze słowa modlitwy odmawianej dwa razy dziennie podczas nabożeństw porannych i popołudniowych. Tę najstarszą z żydowskich modlitw recytowali już kapłani w Świątyni Jerozolimskiej. W diasporze stała się ona niejako hasłem narodu żydowskiego. Z tym wyznaniem na ustach szli na śmierć żydowscy męczennicy wszystkich czasów. [przypis tłumacza]
136mełamed – dosł.: „nauczyciel”; uczył on dzieci żydowskie (od najmłodszego wieku, częstokroć od trzeciego roku życia) czytania po hebrajsku, znajomości Pięcioksięgu, modlitw, a także Talmudu i innych dzieł religijnych. [przypis tłumacza]
137Szoszanas Jaakow – Róża Jakuba, pieśń-modlitwa. [przypis tłumacza]

Inne książki tego autora