Za darmo

Kasrylewka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XII. Cud

Ten, kto myśli, że w obecnych czasach nie zdarzają się cuda, myli się głęboko. Prawda, że cuda zdarzają się dziś rzadko, ale wydarzenie z aresztowanymi delegatami z Kasrylewki zaiste należy do nich zaliczyć.

Czytelnik może sobie uroić, że jako pisarz z pewnością przesadzam, że wymyślam niestworzone historie. Śpieszę tedy zapewnić, iż wszystko, co opisuję, jest czystą prawdą. Właśnie w chwili, gdy pod drzwiami bogacza, tego „lwa wśród zwierząt”, zaistniał incydent z kasrylewskimi delegatami, akurat w momencie, gdy w trwodze i strachu spozierali na okna jego rezydencji i powtarzali w duchu znany werset hebrajski: „Skąd przyjdzie pomoc? Czy będzie to pomoc boska czy też ludzka?”, przechodził tamtędy nasz znajomy z pociągu, ten „Żyd, co to…”

Szedł, by załatwić własne sprawy. Szedł jak zwykle szybko, z kapeluszem zsuniętym do tyłu, cały pogrążony w myślach. Zauważywszy swoich znajomych Żydów otoczonych policjantami, zatrzymał się. Wyczuł pismo nosem. Zrozumiał, co się święci. Już gotów był wskoczyć w sam środek i wywołać skandal. Już miał zawołać: „Dlaczego? Z jakiego powodu! Bogu ducha winni…”

Wkrótce się jednak zmitygował. A może nie tak powinien postąpić? Zbyt dobrze siebie znał. Był w gorącej wodzie kąpany. Kto wie, jakie słowa mogą mu się wyrwać. Zdał sobie sprawę, że z mocnymi niedobrze jest zadzierać. Zawsze to jednak lepiej należycie rozważyć sprawę. Jeszcze bardziej zsunął kapelusik do tyłu, schwycił się za bródkę, przymknął oko na znak, że główka pracuje, zawrócił i tym samym jak dotychczas szybkim krokiem wycofał się. Tak postępuje człowiek, który wpadł na dobry pomysł i postanowił ten pomysł doprowadzić do końca.

A dokąd też mógł się udać?

Sam nie wiem, dokąd. Przypuszczam, że udał się do „lwa wśród zwierząt”, albowiem jeszcze tej samej nocy rozdzwonił się telefon za „wysokimi progami”. Dzwonił długo.

I w policji zakotłowało się. Skrzypiały pióra, lał się atrament, papiery zostały zapisane, a aresztowani, którzy szykowali się już do dalekiej drogi „etapem”, zostali nagle w środku nocy obudzeni. Wyrwano ich z ciemności i wprowadzono do jasności. A dokonano tego w bardzo szybkim tempie, jakby wcale nie byli małymi, nic nie znaczącymi ludźmi z Kasrylewki, ale Bóg wie kim. Prawda, że krzeseł im nie podstawiono, usiąść nie prosili. Cóż dopiero mówić o przeprosinach. Za to nikt nie słyszał, broń Boże, aby ktoś na nich krzyknął: „Żydzi!” Wręcz przeciwnie. Cicho, elegancko, aczkolwiek na chybcika, nastąpiło uwolnienie kasrylewskich „chuliganów”. Łudząco przypominało to wyjście Żydów z Egiptu. Pomniejsi pisarze i pismacy nie mogli się nadziwić temu, co się zdarzyło. Z powodu takich Żydłaków – tyle zamieszania.

W pierwszej chwili, gdy otwarto cele i powiedziano im, aby pofatygowali się na górę, nasi aresztanci, wymieniając spojrzenia, zaczęli po cichu się żegnać. Nie padło przy tym ani jedno słowo. Co ich mogło czekać tam na górze? O tym tylko Pan Bóg w niebie mógł wiedzieć. Oby wszystko skończyło się tylko na więzieniu. A czym w obecnych czasach jest więzienie, skoro szubienica jest na porządku dziennym? Ale to jeszcze nie wszystko. Każdy Żyd ma żonę i dzieci, a jeśli rzecz się tyczy żony i dzieci, to Żydzi (a musimy się do tego przyznać) są strasznymi egoistami.

Na chwiejnych nogach z sercem przepełnionym strachem i rozpaczą stanęli nasi delegaci przed tymi, w których rękach spoczywał ich los. Tylko jeden szedł naprzód dziarskim, mocnym krokiem, mimo że zmuszony był opierać się o laskę. Był to staruszek, reb Juzipl.

– Kto wśród was jest samym panem rabinem?

Pytanie zadane zostało na pół serio, na pół drwiąco.

– To ja – odpowiedział reb Juzipl z jakąś niezwykłą siłą w głosie. Wystąpił naprzód, gotów ponieść wszystkie ofiary. Tak, jakby sam jeden chciał wziąć na siebie oszczercze brzemię i iść na szafot za wszystkich swoich Żydów.

Wspaniały, wprost cudowny, był w tej chwili ten osiemdziesięcioletni starzec. Jego żółta, pomarszczona, delikatnie przezroczysta twarz jaśniała pełnym blaskiem. Zdawało się, że otacza ją aureola. W jego starych oczach zapalił się młodzieńczy ognik. Tylko ręce mu się trzęsły i drżały ramiona.

Czekał na to, co mu powiedzą. Był gotów wysłuchać wszystkiego najgorszego, co tylko źli i okrutni ludzie mogą wymyślić. Kogo słucha ten starzec, dźwigający na swoich barkach osiemdziesiąt lat? Założył ręce do tyłu i patrzył im prosto w oczy. W jego postawie i spojrzeniu była wielkość i zuchwałość. Czegoś takiego śmiertelnie przerażeni delegaci z Kasrylewki na twarzy swego rabina nigdy nie widzieli.

Była to wzniosła chwila, która trwała bardzo długo. Może nawet całą wieczność.

– To ty jesteś więc owym rabinem?

Słowa zostały wypowiedziane znowu na pół serio i na pół drwiąco.

– Oto masz z powrotem pieniądze, które zebraliście dla swoich braci pogorzelców. Zabierzcie swoje serdaki (mieli na myśli tałesy i tefiliny) i swoje pończochy (tu widocznie chodziło o ich parasole) i jazda pociągiem do domu! Do rana żeby nam tu śladu po was nie było! Marsz!

Po powrocie do domu nasi wybrańcy mieli co opowiadać. Niemało przydarzyło im się cudów w drodze. Niemało przeszli ciężkich prób z powodu pogorzelców. Opowiadali o podróży, o samej jeździe i o tym, co było po przyjeździe. O tym, o czym rozmawiali i o tym, co widzieli. O datkach, które hojnie się posypały. O prawdziwym niemal potopie datków i darowizn (najpierw był tylko deszcz datków, teraz już był potop). I o tym, jak ich aresztowano przed „wysokimi progami” i zaprowadzono do takiego „wspaniałego przybytku”, zabrano pieniądze i wsadzono do „kozy”. I wreszcie o cudzie. O tym, jak Pan Bóg pokazał, co potrafi. Jak zwolnili ich i zebrane pieniądze zwrócili co do grosza. Co więcej, dorzucili im jeszcze coś na dodatek. Gdy byli już gotowi do drogi powrotnej, dopędził ich jakiś człowiek w wysokim kapeluszu i wręczył pokaźną sumę. Był to datek na rzecz pogorzelców z Kasrylewki od owego „wielkiego”, którego facet z pociągu nazywał „lwem wśród zwierząt”. No i niech ktoś powie, że nie ma Boga na świecie!

Słowem, nasi delegaci mieli co opowiadać. Starczy im na niejedno opowiadanie. Sądzę, że wystarczy im na całą zimę. A być może pozostanie jeszcze trochę i na lato.

Tylko reb Juzipl nie zabierał głosu. Nabrał wody w usta. Wrócił z podróży zmęczony. Nie w sensie cielesnym. Był załamany duchowo. W dodatku był zajęty sobą. Przygotowywał się do innej podróży. Wybierał się w drogę, z której nikt jeszcze nie wrócił. Nie sądźcie, że reb Juzipl, mimo że był rabinem i miał już ponad osiemdziesiątkę, mimo że był człowiekiem samotnym, bez dzieci i rodziny, nie miał nic do roboty w momencie, gdy miał zejść z tego grzesznego świata.

Nowa Kasrylewka

Wstęp

W ostatnim czasie zaczęły ukazywać się na świecie rozmaite opisy miast i krajów oraz różne inne pożyteczne książki. Pomyślałem sobie: wszędzie i we wszystkim naśladujemy innych. Inni mają gazety, mamy i my. Oni mają Nowy Rok i my też mamy Nowy Rok. Oni mają choinkę i my mamy choinkę. Oni mają książki Cała Moskwa, Cały Petersburg, Cały Berlin, Cały Paryż, to dlaczego my nie mielibyśmy mieć książki Cała Kasrylewka?

A ja, Szolem Alejchem, sam urodzony w Kasrylewce, niedawno temu udałem się tam na groby moich rodziców i zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób mógłbym się odwdzięczyć moim braciom i siostrom za ich gościnność. Chyba tylko tym, że upamiętnię Kasrylewkę, rozsławiając jej imię w świecie. Miałem przy tym na celu utrwalenie jej bardziej dla dobra ogółu, aniżeli dla własnej korzyści. Niechaj ludzie przybywający do Kasrylewki wiedzą, gdzie mają się zatrzymać, jak najwygodniej do niej dojechać, gdzie można zjeść dobry obiad, wypić kieliszek wina, gdzie można spędzić mile czas, co można zobaczyć w teatrze itp. Różne przyjemności czekają dziś na odwiedzającego to miasto. Kasrylewka bowiem jest zupełnie inna niż dawniej. Wielki postęp zachodzący dziś w świecie wdarł się również do niej. Wywrócił ją do góry nogami. Dlatego też nazwałem ją Nową Kasrylewką.

Rozdział I. Kasrylewski tramwaj

Do Kasrylewki przyjechałem pociągiem. Chwała Bogu, miasto ma już połączenie kolejowe. Był wczesny jesienny ranek, grubo przed poranną modlitwą. Padał drobny deszcz. Utworzyły się spore kałuże. Już na dworcu dopadła mnie cała chmara domowych sług. Rude brody, rude kapoty. Żółte blaszki na żółtych wyblakłych kaszkietach.

– Wujku! „Grand Hotel”!

– Hotel „Francja”, wujku!

– Wujku! „Portugalia”!

– Wujku! Hotel „Turkalia”!

Udało mi się, przy boskiej pomocy, przemknąć przez ten szpaler cało i zdrowo. Wypadłem jednak na inne bractwo. Byli to bałaguły30 – furmani w wysokich butach, z batami w rękach. Bractwo o mało mnie nie rozszarpało. Jakiś kościsty młodzieniec siłą wyrwał mi z ręki walizkę. Podniosłem krzyk: „Moje rękopisy! Moje papiery!”. Dwaj pozostali furmani ujęli się za mną. Chcieli mnie wziąć na swoje furmanki. Wybuchła między nimi bójka. Skorzystałem z tego, wyrwałem walizkę, wyśliznąłem się z ich rąk i pobiegłem do tramwaju.

– Do mnie braciszkowie, do mnie! Cała jazda jeden piątak. Piątak od główki. Jadziem aż do ulicy Belfilir. Wszystkiego pięć kopiejek! Jeden Żyd – jeden piątak.

Tak wydziera się ochrypłym głosem sam konduktor, młodzieniaszek z rudą bródką. Na szyi zwisa mu torba. Na głowie ma kaszkiet z jakimś guzikiem pośrodku. Obok niego stoi drugi osobnik, Żyd w podartej kapocie i z batem w ręku. Furman „tramwaju”. Obydwaj pokazują mi stojącą w pobliżu, przechyloną na bok budę na kółkach. Jest to niby tramwajowy wagon. Szyby ma wybite. Przy długim dyszlu stoi w zaprzęgu biały konik. Głowę ma opuszczoną i drzemie.

 

– Ostrożnie – ostrzega mnie konduktor – trzeba uważać, aby nie wpaść w dziurę. W podłodze brak jednej deski. Tramwaj jest w remoncie.

Usadawiam się powoli w wagonie, kładę obok siebie walizkę i czekam. Jest chłodnawo. Dla rozgrzewki uderzam nogą o nogę.

– Konduktorze – zwracam się do młodzieńca – pojedziemy wreszcie, czy też pójdziemy piechotą?

– Jeśli Bóg pozwoli, to przy jego pomocy! – odpowiada mi konduktor.

– Daj mi trochę tytoniu, Josl! – zwraca się do konduktora furman w podartej kapocie i z batem w ręku.

– A machorkę nie łaska, panie Kasriel? – z miejsca odparowuje konduktor Josl. – Dobry tytoń może wam jeszcze zaszkodzić.

– Nie strugaj wariata, smarkaczu jeden! Daj papierosa.

Konduktor i furman skręcają papierosy.

– Kiedy wreszcie pojedziemy? – pytam po raz wtóry konduktora.

– Dzisiaj – odpowiada flegmatycznie i podaje ogień furmanowi.

A ja czekam i czekam. Powoli zaczyna przybywać pasażerów. Najpierw pakuje się do budy Żyd w podartym kożuszku. Z wydzielanego przez niego zapachu trudno ustalić, co za zwierzę nosiło to futerko. Na lisa za białe, na kota za czerwone. Po Żydzie w podartym kożuszku włazi Żyd bez kożuszka. Zmarzł biedaczysko. Rozgląda się na wszystkie strony, wzdycha i szuka wygodnego dla siebie miejsca. Siada wreszcie w kącie przy drzwiach. Po zmarzniętym Żydzie wtaszczył się najpierw koszyk z jabłkami i tuż za nim Żydówka. Jest owinięta w trzy szale, a mimo to widać, że biedaczce jest zimno.

– Wiśta! Wio! Reb31 Kasrielu, poszoł! – odzywa się konduktor do furmana.

Josl gwizdnął i tramwaj ruszył. Nie zdążył przejechać kilku metrów, gdy zatrzymał się. Drzwiczki „wagonu” otwierają się i ukazuje się w nich jakaś głowa.

– Nie ma tu czasem Mojszy?

– Co za Mojsze? – dopytuje się Josl konduktor.

– Pracuje w sklepie żelaznym?

– Tak, w sklepie żelaznym.

– Znam go.

Po tym stwierdzeniu Josl gwiżdże i daje znak furmanowi. – Wio! Wiśta! Po… o… szedł!

I jedziemy dalej.

– Bilet – zwraca się do mnie konduktor. – Coś nie wydaje mi się pan znajomym. Chyba nietutejszy? Ma pan zamiar na dłużej się tu zatrzymać? Jeśli tak, to zawiozę pana na stancję, a nie do hotelu. Stancja czysta i bez pluskiew. A co się tyczy jedzenia, to wskażę panu takie miejsce, gdzie za tanie pieniądze będzie pan miał samą przyjemność.

– Bardzo panu dziękuję – odpowiadam. – Mam tu znajomych.

Wtedy on:

– Kto to jest, kim są i czym się zajmują?

Naprędce zmyślam jakieś imię, wyciągam je, że tak powiem, z Agady32 i odczepiam się od niego. Zostawia mnie w spokoju i kieruje się do Żyda w podartym kożuszku. Każe mu wykupić bilet. Żydek w kożuszku wzrusza ramionami:

– Co tam! Gdzie tam! Nie wiem, czy posiadam choć jeden grosz przy duszy.

– To już trzeci raz w tym tygodniu, jak jedzie pan bez biletu – konduktor Josl jest wyraźnie zły. Gniewa się.

– No to co? Mam z tego powodu iść na piechotę? Czy mam dla ciebie kraść? – Żyd w kożuszku jest także zły.

Josl konduktor macha ręką i podchodzi do zmarzniętego Żyda bez kożuszka. Ten udaje, że śpi.

– Przepraszam, proszę wykupić bilet!

Żyd udaje, że wyrwał się z głębokiego snu. Trze ręką o rękę.

– Bilet – powtarza Josl konduktor.

– Słyszałem – odpowiada po hebrajsku, chucha w pięści.

– Na co mi się zda wasze „słyszałem” – mówi Josl ostro. – Wyciągnij pan, za przeproszeniem, piątaka i masz pan bilet.

– Sza, sza – odpowiada zmarznięty. – Dlaczego tak ostro? Popatrzcie no na niego! Wielki pan!

– Nie udawaj pan wariata i proszę bulić za bilet.

– Było nie było, dla mnie coś pan z tego piątaka opuści.

– Na pana to mogę wszystkie moje zmartwienia spuścić – replikuje Josl konduktor.

– Schowaj je pan dla siebie. Na zdrowie.

– W takim razie grzecznie poproszę pana pofatygować się i opuścić „wagon”.

Po czym zwraca się do furmana: – Reb Kasriel – stop!

Furman Kasriel zatrzymuje tramwaj. Jest wyraźnie zadowolony. Chabeta jeszcze bardziej.

– No to, za przeproszeniem, spływaj pan.

Zmarznięty Żyd siedzi jednak twardo i nie rusza się z miejsca. Dla rozgrzewki wymachuje nogami i trze ręką o rękę.

– Na co pan czeka? Na honory? Mam wziąć pana za kołnierz i wyrzucić na zbity pysk? Niech tylko zjawi się Welwl – kontroler. To nasz kasjer. Otrzyma pan za swoje. Reb Kasriel, poo… szedł!

I tramwaj znów rusza.

– Nie ma sprawiedliwości na świecie – odzywa się Żydówka od jabłek. – Czym ten Żyd jest gorszy od tamtego? Tamten może jechać bez biletu? Tylko dlatego, że tamten nosi kożuszek, a ten jest goły. Zje ci kawałek ławki? Myślisz, że ci postawią złoty nagrobek?

– Kto panią prosił o wstawiennictwo? Znalazła się obrończyni sprawiedliwości. Co pani porównuje tego Żyda do tamtego? Tamtego znam dobrze. To syn przyzwoitych rodziców. Niestety, podupadł ostatnio. A ten, nie wiadomo kto. Żebrak jaki lub pętak.

– A jeśli biedak, to co? – Żydówka od jabłek wstaje. – Jeśli biedak, to trzeba go wyrzucić? Co to znaczy wyrzucić? No i proszę. Popełnił widocznie najcięższy z grzechów. Nie służył złotemu cielcowi. Koń przecież i tak ciągnie do miasta. Posiedzi sobie jeszcze jeden Żyd. A gdyby wyciągnął jeszcze jednego piątaka, to co wtedy? Twój rosół będzie od tego tłuściejszy?

– Nie pytam przecież pani o radę! Daj pani lepiej piątaka i masz pani bilet.

– Oj Żydzi! – Żydówka zrywa się z miejsca i uderzeniem ręki wygładza suknię. – Wiedziałam, że i mnie będzie się czepiał. Jak pragnę szczęścia, wiedziałam.

– A co pani myślała? Że będę panią za darmo woził?

– Co znaczy? Ty mnie będziesz woził? Wagon mnie wozi, a nie ty. Przypiął sobie miedziany guzik i komenderuje. Pamiętam jeszcze, jak byłeś poganiaczem u Lejzora-Hersza, tego belfra z chederu33. Pamiętam, jak nosiłeś na barkach dzieci do chederu wraz z garnuszkiem na śniadanie. To co będziesz mi tu bajki opowiadał? Bilet. Szmilet.

– Ja to mam szczęście, nieprawda? – Josl kieruje te słowa do mnie. Siada obok i kontynuuje. – Tak to oni wszyscy wyglądają u nas. Kto ma forsę i może płacić, ten drałuje na piechotę. Kto nie ma forsy i nie może płacić, ten jedzie tramwajem. A ty żyj tutaj, utrzymuj starą matkę i siostrę wdowę. Widzi pan te buty? – pokazuje mi swoje podarte buty. – One już całkiem otwarte mają noski, chcą jeść…

Nagle rozlega się trzask. To zderzyły się dwa dyszle. Słychać rżenie dwóch koni. Dwa wagony spotkały się na jednej linii. Jeden zmierza w naszym kierunku, drugi w odwrotnym.

– Cholera! A szlag by cię! Niech cię piorun trzaśnie. Ciebie i twego ojca, i ojca twego ojca, aż do Praszczura Adama.

– Obyś się udławił dyszlem. Niech twoja gęba się skrzywi. Niech piorun trzaśnie w ojca twego ojca. Tobie to się bardziej należy.

– Gdzie masz oczy, bękarcie? Skoro ja jadę prawą stroną, to ty masz jechać lewą.

– A gdzie to jest napisane, parchu jeden, że ty powinieneś jechać prawą stroną, a ja lewą? A może właśnie jest akurat odwrotnie? Ja prawą, a ty lewą?

– Ośle. Po to właśnie są dwie linie. Ja tu, a ty tam!

– Sam jesteś osłem! Gdzie to jest napisane, a ty tu, a ja tam?

– Wiesz co? Pies z tymi liniami tańcował. Niech diabli porwą wszystkie ich wagony i cały ich tramwaj. Daj lepiej, Kasrielu, zapalić. Niech się spalą wraz z tramwajem w jednym ogniu. Jak tam twoja stara? Uspokoiła się trochę?

– Dopóki się ją bije. Spokojna jest tylko wtedy, gdy śpi. A co u ciebie?

– Co ma być? Konie działają mi na nerwy. Nie mogę ich już utrzymać na wodzy. Obawiam się, że je rzucę w diabły.

– Nie wiesz, co się robi? Zrób tak, jak ja. Zrób z nimi sztamę. I ty będziesz miał na owies, i one dadzą ci żyć.

– Niech im Bóg da cholerę w bok. Ale, jak tam twój bułan. Już chodzi w zaprzęgu?

– Niech go ziemia pochłonie! Boi się bata i staje okoniem. Masz zapałkę? Daj ognia!

I dwaj furmani pogrążają się w długiej rozmowie. Prowadzona jest w języku bałagulskim. Rozmawiają jak dwaj kochający się bracia. Również obydwaj konduktorzy nawiązują rozmowę. Atmosfera jest przyjazna. Trwa aż do przybycia Welwla, kontrolera, który wraca właśnie z uroczystości obrzezania u kasjera.

Z miejsca robi krzyk:

– A niech was szlag trafi w przód i środek. Znowu pokręciliście, znowu poplątaliście? Wasze szczęście, że jestem dziś w dobrym nastroju po uroczystości u kasjera Motka. To ci była uroczystość, powiadam wam. Niech go szlag. Na próżno nie siedzi przy kasie. Ja bym też tak chciał. To lepiej niż być kontrolerem. Uganiasz się jak pies. Żydzi, co tu się u nas dzieje? Znowu katastrofa? Znowu zderzyliście się? Gdzie wasze oczy? Pasażerowie – czort z nimi! Szczęście, że wagony są całe. A teraz, rozjeżdżajcie się, każdy w swoją stronę. Reb Kasrielu kochany, weź, za przeproszeniem, i odwiąż konia z przodu, zaprzęgnij go z tylnej strony wagonu i jedź z powrotem na dworzec. Reb Azriel zaś pojedzie za tobą.

– A dlaczego to los padł na mnie – odpowiada Kasriel. – Niech Azriel przeprzęgnie konia i jedzie z powrotem do miasta, a ja pojadę za nim.

– Reb Azrielu – odzywa się kontroler – bądź łaskaw, zrób to i jedź do miasta z powrotem.

– Figa z makiem! – powiada Azriel. – Wolę, aby Kasriel pojechał z powrotem na dworzec. Nic mu nie będzie.

– Gdybym nawet miał skonać, to nie zrobię tego. Choć bij, zabij, nie zrobię tego! Nie ruszę się z miejsca – odpowiada Azriel.

– To ci nieszczęście – wtrąca się Żydówka. Chwyta koszyk z jabłkami i wyłazi czym prędzej z tramwaju. – To ci para. I jeszcze płać im. Gdybym poszła na piechotę, dawno byłabym już w mieście. Sześć razy zdążyłabym obrócić tam i nazad. Ot i wymyślili sobie trambudę.

Chyba, pomyślałem sobie, trzeba wziąć nogi za pas i popielgrzymować do miasta. Biorę walizkę i ruszam, za przeproszeniem, na piechotę. Z tyłu nadjeżdżają furmani. Słychać gwizd, huk i śmiech.

– A co? Wielmożnemu panu nie chciało się jeść postnego chleba? Nie chciało się jechać ze zwykłym bałagułą na zwyczajnej furmance? Zachciało się wam trambudy? Jeszcze szczęście, żeście uszli cało, że nie zrobili z was jajecznicy. Właź pan wraz z walizką, do której chcesz budy. My wszyscy mamy spółkę. Trzymamy sztamę. Co Bóg da, to do spółki. Aby razem. Wio! Wio!

Włażę ze swoją walizką do budy i z wielką pompą wjeżdżam do Kasrylewki.

Rozdział II. Kasrylewskie hotele

– Jeśli chce pan mieć tanie i wygodne locum, to zawiozę pana na przyzwoitą stancję – rzekł do mnie mój bałaguła i zawiózł do dwukondygnacyjnego domu. Dom był zaniedbany. Ze ścian odpadał tynk. Na wywieszce widniał następujący, dużymi literami wymalowany napis: „Hotel Turkalia”. Mój bałaguła stuka batem w drzwi i krzyczy donośnym głosem:

– Noach! Noach! Gdzie ty, u licha, przepadłeś? Otwieraj! Sprowadziłem ci „jelenia”.

Na ten okrzyk otwierają się drzwi i ukazuje się w nich Żydek, którego zwą Noachem. Jest portierem w tym hotelu. Bez ceregieli chwyta moją walizkę i taszczy ją po schodach na piętro. Tu dopiero zadaje mi pytanie:

– A pan szanowny życzy sobie pokój ze śpiewem, czy bez?

– Co to za śpiew? – pytam.

– Aktiejorów. U nas mieszkają aktiejorzy żydowskiego trejatru. Po przeciwnej stronie korytarza zatrzymał się kantor34 z Litwy z dwunastoma chórzystami. Przyjechali na sobotę. Powiadają, że niezgorszy nawet kantor. Istny skarb z tego kantora.

 

– Bardzo możliwe – powiadam – że istny skarb z tego kantora, ale ja wam go daruję. Dajcie mi lepiej pokój bez śpiewu.

– Jak sobie pan życzy – powiada do mnie portier Noach. – Mogę dać inny pokój. Wybór do was należy. Ale nie miejcie potem do mnie pretensji, jeśli tam nie będzie tak całkiem.

– Co znaczy – pytam – nie tak całkiem?

– Dla przykładu, tam może was coś gryźć.

– Kto – powiadam – może mnie gryźć?

– Kto może was gryźć? – odpowiada portier. – Ja was nie będę gryzł. Niedawno temu, na święto Pesach35 przeprowadzono dezynsekcję, ale niewiele pomogło. Nawet nafta nie pomogła.

– Skoro tak – powiadam – to niech już będzie ze śpiewem.

I portier Noach wprowadza mnie do ciemnego pokoju, w którym unosi się jakiś dziwny zapach świeżo garbowanej skóry, zgniłych ogórków i machorki. Nie zdołałem rozejrzeć się, na którym to świecie jestem, Noach zerwał się i zaczął coś okładać pięściami. A robił to tak, jak wygładza się poduszkę ścieląc komuś łoże. W czasie tej czynności gada do siebie i obrzuca kogoś straszliwymi przekleństwami:

– Ty frajerze jeden! Ty kocurze morski! Ty zielone ucho! Rogu wołowy! Zaraz ci zasunę w twój cyferblat. Zęby ci z dziąseł powyrywam. Z całego świata przyprowadzają do nas ludzi, a ty w tym czasie pakujesz się do łóżka ze swoimi buciorami. Rozłożył się jak u swego ojca w winnicy. Cie choroba. Ładny mi lokaj. Nie raczył nawet otworzyć okiennic. Co, nie mogłeś nastawić samowara? Oczyścić buty aktiejorom? Sprzątnąć u kantora i jego chórzystów? Mojsze-Mordechaj, spływaj! Idź do cholery.

Wtedy dopiero spostrzegłem barczystego młodzieńca w dużych, grubo smarowanych butach. Zrozumiałem, skąd pochodził ów zapach… Ciosy, które dostał od portiera, nie wywarły na nim wielkiego wrażenia. Wytarł wargi i nic. Jakby nie o niego chodziło. Otworzył okiennice, spojrzał na mnie i roześmiał się.

– Popatrzcie no – powiada do mnie portier – może pan wie, z czego ten rechocze? Rozpiera go widocznie przyjemność od mego bicia, które dostał na czczo. Mojsze-Mordechaj, zmiataj do jasnej cholery! Ach, ty paskudny chłopie! Bułkojadzie! Makaroniarzu zatracony!

Mówiąc to zdziela go po karku i wyrzuca za drzwi.

– Całkiem przyzwoity facet – powiada potem – ciut tylko leniwy. Mocny ma sen – bez bicia za żadne skarby się nie obudzi. Haruje biedaczysko jak koń. Co zarobi, oddaje siostrze. Ledwom wskórał, aby sobie buty sprawił. Co panu podać do herbaty? Świeże pieczywo, obwarzanki, suche ciasteczka z makiem albo też kasrylewskie naleśniki?

I Noach portier robi w tył zwrot i znika.

– Wujku, pan już po modlitwie? – jakiś facet wsuwa głowę w drzwi.

– Co to pana może obchodzić? – powiadam.

– Mam do pana prośbę – mówi tamten.

– A kto pan jest?

– Żyd – powiada facet – obcy, nietutejszy. Chciałem na chwilę pożyczyć tałes36 i tefilin37. Mój ukradli nie dalej jak wczoraj, tu na tej stancji.

Otwierają się szeroko drzwi i wsuwa się jeszcze jedna głowa. Bez czapki. Przemawia naraz w kilku językach.

– Różne towary. Panie, mam pończochy. Dobre pończochy. Mam rękawiczki zimowe. Z najlepszego materiału. Tanio, prawie za pół darmo. Jak Boga kocham – mówi po polsku, rosyjsku, niemiecku i po żydowsku. – Niech pan sobie kupi pończochy. Nawet pół tuzina. Niech Bóg da panu zdrowie.

Nie wiedziałem, z kim mówię. Często mi się zdarza, że napotykam dziedzica, gadam do niego przez całą godzinę po żydowsku i wtedy obrywam. Dlatego też spróbowałem zagadnąć po polsku, po rosyjsku i po niemiecku. Dzięki Bogu, znam parę języków.

– Pary dobrych rękawiczek, ciepłych rękawiczek, nie weźmie pan? Ja sam, jak pan mnie tu widzi, byłem kiedyś wielkim kupcem. Jeździłem na największe jarmarki. Do Jarmolinca, Proskurowa i do Połtawy. Więc, znaczy się, pan nic nie chce? A może kawałek mydła? Grzebyk, prima sort, też nie? Dziękuję panu za utarg. Moje dzieci się ucieszą. A może kupi pan szczoteczkę? A może krawat? Mam bardzo ładny. A może jeszcze pół tuzina pończoch. Sprzedam taniej. Nie chce pan? No, to wszystkiego dobrego.

Żyd bierze czapkę i odchodzi. Zjawia się inny. Ten już w czapce.

– Kup pan, wujku, u mnie pończochy. Dobre, tanie pończochy.

– Nie potrzebuję pończoch, dziękuję.

– Co znaczy – powiada Żyd – że nie potrzebuje pan pończoch? Przecież dopiero co kupił pan pół tuzina u tamtego. Ja też jestem Żydem. Teżem biedak obarczony licznym potomstwem. Z dwóch chłopców jeden chodzi do szkoły rosyjskiej, drugi terminuje u rzemieślnika, młodsi zaś chodzą do chederu. Dziękuję panu. Życzę zdrowia. Niech Bóg pana wynagrodzi.

Po nim wchodzi następny Żyd. Wysoki, chudy, z twarzą, na której widoczne jest przerażenie.

– Jeśli pragnie pan zrobić dobry i miły Bogu uczynek, to weź pan ode mnie resztę pończoch. Przez to zaoszczędzi pan sobie postu w Tisza b'Aw38. Pozostało mi kilka tuzinów par.

– Nie potrzebuję pończoch. Już mam ich dosyć.

– Daję je panu poniżej własnych kosztów – powiada Żyd. – Nie będę się targował. Ile pan da, tyle będzie. Oby Bóg za to dał panu zdrowie na długie lata. Mam syna, który kończy w tym roku gimnazjum. Chce studiować medycynę. „Nie będziesz ojcze – tak powiada do mnie – musiał więcej harować. Wtedy harował będę ja, a ty sobie odpoczniesz.” Tak powiada mój syn. Ale póki co, trzeba go podtrzymywać, wspierać pieniędzmi, aczkolwiek już, bez uroku, sam trochę zarabia. Dziesięć karbowańców na miesiąc. Bądź pan zdrów. Życzę powodzenia.

Wchodzi Żydówka. Mówi z przyśpiewem.

– To pan jest tym gościem z Jehupca?

– Owszem i co z tego?

– Słyszałam, że pan przybył do Kasrylewki kupić pończochy. No i przyniosłam panu kilka tuzinów na próbę. Mam fabrykę pończoch. Od dziesięciu lat produkuję pończochy.

– Kto pani powiedział – pytam – że ja kupuję pończochy? Nie przyjechałem po pończochy. Nie potrzebuję ich.

Żydówka jednak nie słucha tego, co mówię i robi swoje. Miele językiem. Istny młyn.

– Moje pończochy słyną w całej Kasrylewce. Niech pan popatrzy, co to za pończochy. Co pan powie na przykład na tę parę?

– Na miłość boską! – krzyczę – Nie potrzebuję pończoch!

– Oto leżą przecież – powiada ona – u was na stole!

– Te pończochy to ja sam przywiozłem na sprzedaż.

Towarzyszę Żydówce do samych drzwi. Zamykam je na klucz w obawie, że znowu ktoś przyniesie mi pończochy. Nagle ktoś puka.

– Kto tam?

– To ja – odpowiada ktoś zza drzwi.

– Co za „ja”? – boję się otworzyć drzwi. Znowu mogą się pojawić sprzedawcy pończoch. – Kto puka?

– Dawid – rozlega się głos zza drzwi.

– Jaki Dawid?

– Dawid Szpan.

– Co za Dawid Szpan?

– Dawid Szpan. Komisjoner.

– W jakiej sprawie? Może pończoch?

– Pan potrzebuje pończoch? Już lecę do sklepów i przynoszę.

– Nie! Nie! Nie potrzebuję pończoch.

Otwieram drzwi i natykam się na Noacha.

Jest obładowany bułkami, obwarzankami, ciastkami, plackami i naleśnikami.

– Dla kogo tyle prowiantu?

– Co się pan będzie martwił? Psom się tego, uchowaj Boże, nie wyrzuci. Są, bez uroku, tacy, co zjedzą. Ja sam mam sześć gęb w domu. Ponadto dwie obce sieroty. Powiedz pan lepiej, co z pana za dziwne stworzenie? Pan potrzebuje pończoch i nic mi o tym nie mówi? To aż trzeba było prosić Dawidka Szpana?

– Kto go prosił – powiadam – aby przyniósł pończochy?

– Nie wiem, kto prosił – powiada Noach. – Ja go na pewno nie prosiłem. Dawidek-złodziej przyniesie panu takie pończochy, że będzie na co patrzeć! Kasrylewskie pończochy!

Przy tych słowach wchodzi masywny Żydek o czerwonych policzkach. Twarz spocona, fajka-cybuch w ustach. Bez zbędnych ceregieli biorę go za rękę i pokazuję mu drzwi.

– Idź pan sobie do wszystkich diabłów wraz ze swoimi pończochami. Nie potrzebuję pończoch.

– Na litość boską! – portier Noach jest przerażony. – Kogo pan wyrzuca? To przecież nasz gospodarz, właściciel hotelu.

– Ach, tak. Proszę wybaczyć – witam go serdecznie i przystawiam mu krzesło. – Myślałem, że pan jest tym Żydem, który poleciał po pończochy. Masz ci nieszczęście. Zarzucono mnie pończochami. Istny potop pończoch. Siadajcie. Bardzo proszę.

– Dziękuję, chętnie – powiada do mnie gospodarz. Siada na krześle i pyka fajkę.

– Skąd Żyd przybywa? Może z Jehupca? Mam tam znajomka. To znaczy mój znajomek już właściwie nie mieszka w Jehupcu. Już dawno temu stamtąd wyjechał. Obawiam się, że już będzie osiemnaście lat, jak się wyprowadził z Jehupca. Może nawet dziewiętnaście. Przeprowadził się do Odessy, do krewnych, którzy mają tam skład pszenicy. Dwa składy – jeden w Odessie, drugi w Mikołajewsku. Odeski interes niczego sobie. Dobrze prosperuje. Mikołajewski jest teraz bity, nawet bardzo. Bije go na głowę Teodozja. A wszystko przez to, że w Teodozji zbudowano port. Teodozja stała się dziś miastem, co się zowie. W Teodozji też mam znajomych. Powiadają, że to piękne miasto.

Widzę, że zapowiada się na długą historię. Na historię bez końca. Udaje mi się wtrącić:

– O co to chciałem pana zapytać? Aha! Już wiem. Dlaczego pan nazwał swój hotel „Turkalią”?

– Pamiętam jeszcze Teodozję – odpowiada gospodarz. – Pamiętam ją jako miłe miasteczko. Ja sam, rozumie pan, jestem stamtąd. Tamtejszy, besarabski. Pochodzę z Besarabii39, z małego miasteczka Dubosady. To znaczy urodziłem się w Bełcu. A pan szanowny był kiedyś w Bełcu? Fajne miasto z tego Bełca. Ale nie umywa się do Kiszyniowa.

– Tere fere kuku – wtrąca się portier Noach. – Może pan z gospodarzem rozmawiać trochę głośniej. Słuch ma popsuty. Głuchy jak pień.

Przysuwam się jak najbliżej do gospodarza i krzyczę mu wprost do ucha:

– Pytam się, dlaczego wasz hotel ma tak dziwną nazwę.

– Czemu pan tak krzyczy? Nie jestem głuchy. Dziwna nazwa, powiada pan? Co w niej dziwnego? „Italia” jest dobra? „Portugalia” to dobrze? A „Turkalia” pochodzi od Turka. A więc, na czym to ja się zatrzymałem? Na Kiszyniowie. A ludzie? U nas, w Besarabii, słyszy pan, to zupełnie inni ludzie. I jada się tam zupełnie inaczej. Gdy zasiadają do stołu, to zaczynają od wspaniałych ryb ze wspaniałej rzeki. Po tym – dobry, tłusty kawałek kade. Po nim zaś podają na dużym talerzu wspaniałą mamałygę40, którą kroją wszerz długą nicią. Potem podają świeże i gorące pampuszki41. Zapija się je prawdziwym winem besarabskim. Zakąskę do tego stanowi nahut, czyli cudowny groch.

30bałaguła – furman. [przypis tłumacza]
31reb – skrót hebrajskiego słowa rabi, które jest tytułem uczonego, rabina itp. U Żydów wyraz reb przed imieniem własnym oznacza szacunek dla osoby, do której zwracają się oni w ten sposób lub o której mówią. Młodszy wiekiem zawsze tak mówi do starszego. [przypis tłumacza]
32Agada – część Talmudu zawierająca legendy i mity. [przypis tłumacza]
33cheder – dosł.: „pokój”; nazwa szkoły dla początkujących, w której żydowscy chłopcy po ukończeniu piątego roku życia uczyli się czytania po hebrajsku modlitw oraz poznawali Pismo Święte. [przypis tłumacza]
34kantor – śpiewak prowadzący modły przed pulpitem w bożnicy. [przypis tłumacza]
35Pesach – dosł.: „przeskoczyć, ominąć”; nazwa świąt wielkanocnych, pochodząca stąd, że według Biblii dziesiątą plagą, którą Bóg doświadczył Egipcjan przed wyzwoleniem Żydów z ich niewoli, było uśmiercenie egipskich niemowląt pierworodnych płci męskiej, czego dokonując Pan Bóg omijał (przeskakiwał) te domy, w których mieszkali Żydzi (pomazane uprzednio krwią baranka). W święta te Żydom nie wolno spożywać chleba, bułek ani żadnego pieczywa wypiekanego na drożdżach. Ponadto nie wolno używać naczyń, w których gotuje się przez cały rok, gdyż zachodzi obawa, by nie zjeść czegoś, co nie jest przaśne. Używa się więc wtedy specjalnych naczyń oraz jadła dozwolonego przez ściśle przestrzegane przepisy religijne. Pesach jest też nazwą ofiary religijnej w formie uczty, libacji sakralnej. [przypis tłumacza]
36tałes – dosł.: „narzuta”; szata liturgiczna, wełniana biała chusta w niebieskie lub czarne pasy, w którą owijają się żonaci mężczyźni podczas modlitwy porannej oraz w czasie innych, ściśle określonych przez przepisy religijne nabożeństw. [przypis tłumacza]
37tefilin – dosł.: „modlitwy”; nazwa dwóch skórzanych pudełeczek zawierających wypisane na pergaminie modlitwy – przepisy, które mężczyźni od trzynastego roku życia wkładają na głowę i lewą rękę podczas modlitwy porannej w dni powszednie. [przypis tłumacza]
38Tisza b'Aw – dosł.: „dziewiąty dzień miesiąca Aw”; w tym dniu w 70 r. n.e. Rzymianie zburzyli Jerozolimę wraz ze świątynią. W r. 586 p.n.e. w tym samym dniu miesiąca Aw, król babiloński Nebuchadnezar zburzył pierwszą świątynię jerozolimską. W czasie Tisza b'Aw obowiązuje post taki, jak w Jom Kipur. Wszystkie inne posty obowiązują Żydów obojga płci tylko od trzynastego roku życia. [przypis tłumacza]
39Besarabia – kraina historyczna, obecnie stanowiąca część Mołdawii i Ukrainy. [przypis edytorski]
40mamałyga – potrawa z mąki kukurydzianej. [przypis tłumacza]
41pampuszki a. pampuchy – placki drożdżowe gotowane na parze. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora