Za darmo

Kasrylewka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przy tej okazji gospodarz oblizuje się i dodaje mi apetytu do jedzenia. W czasie, gdy gospodarz opowiada o potrawach besarabskich, rozlega się śpiew litewskiego kantora:

 
I cieszę się z twe-
go królestwa stra-
żnicy soboty, głosiciele
jej rozkoszy.
 

A chór rozdziela się na dwie grupy. Jedna grupa śpiewa:

 
Turarirł! Turarirł!
Turarirł! Turarirł!
 

Druga grupa podtrzymuje:

 
Pim-pom!
Pim-pom!
Pim-pom!
 

Z kolei z drugiej strony słychać śpiew aktiejorów:

 
Nóżki, ach nóżki,
I nóż-ki!
I ży-we
Nóż-ki, ach nóżki!
Taki rok na mnie.
 

Również posługacz, który czyści buty za moimi drzwiami, raz po raz pluje w szczotkę i zawodzi piosenkę:

 
Mam ja teściową,
Ma ona zię-zię-cia,
Bije on jej córkę
I drży przy tym zięć.
 

Tuż po śpiewie słychać głos Żydówki, która klnie i beszta swego męża. To gospodyni szuka we wszystkich pokojach naszego gospodarza. Nie przestaje kląć. Wyrzuca z siebie jakieś dziwne i nietypowe przekleństwa. Wszystkie niemal kończą się rymami:

– Cholerę w bok. Zmartwień na rok. Udar do głowy i cios mu morowy. Niechaj ogień go pali. Niech płomień go smali!

– Pan będzie jadł z gospodarzem i gospodynią? Czy też w restauracji – pyta mnie portier Noach.

– W restauracji! W restauracji!!

Rozdział III. Kasrylewskie restauracje

„Koszer – Tu są smaczne, świeże i koszerne potrawy – Sara Indyk.” Przeczytawszy takie ogłoszenie wspinam się czym prędzej po stromych, śliskich schodach na drugie piętro czerwonej, nagiej kamienicy. Nie zwracam uwagi na to, że zapachy dochodzące z kuchni nie są zbyt przyjemne dla nosa. Pusty żołądek nie przebiera.

– Gdzie tu można zobaczyć Sarę Indyk? – pytam o to starego Żyda o żółtej twarzy, który siedzi na podłodze i reperuje stary, sfatygowany materac.

– Daleko – odpowiada stary i klepie materac tak mocno, że aż zaczyna się z niego wydobywać zielony dymek.

– Wyjechała?

– Wyjechała! – stary kiwa przy tym głową. – Wyjechała na zawsze!

– Umarła? Sprawiedliwe są wyroki opatrzności.

Wypowiadam to dosyć szybko i chcę się wycofać.

– Tak, umarła. W wigilię święta Pesach minie sześć lat od jej śmierci. Uwierz mi panie, że jej dotąd nie zapomniałem. Ani na chwilę. Jak zresztą można było ją zapomnieć? A jak gotowała? Jak piekła? Jak potrafiła obchodzić się z ludźmi? A jak potrafiła rozmawiać z człowiekiem. Jak potrafiła dostosować się do moich wariackich wybryków? Nie mogę tego zrozumieć do dziś. Czyż muszę panu to opowiadać? Pan ją chyba znał?

– Skąd – powiadam – mogłem ją znać? Jestem przecież po raz pierwszy w Kasrylewce.

– No to – powiada tamten – czemuś pan o nią pytał?

– Wcale nie o Sarę pytam. Pytam, czy tu mieści się restauracja „Sara Indyk”. Taki jest napis na ścianie. Chcę coś zjeść.

– Coś zjeść? To czemu pan od razu nie mówi? Rachelo! Rachelo!

Wnet zjawia się sympatyczna ciemna brunetka o czarnych, śmiejących się oczach. Rękawy ma zakasane. Na rękach, twarzy, fartuchu bieli się mąka.

– Co znowu? – czarnooka, pełna wdzięku kobietka wyciera rękawem nos. – Nie dadzą człowiekowi przesiać mąki! Co chwila tylko Rachelo! Rachelo!

– Ten pan chce coś zjeść – stary wypowiada to głośno i nie przestaje klepać materaca.

– Coś zjeść? – kobietka zadaje pytanie z dziwnym jakimś przyśpiewem, podobnym do tego, z jakim w bożnicy czyta się rozdziały z Biblii. Wytrzepuje fartuch i prószy mi w oczy mąką. – A co chciałby pan zjeść?

– A co pani ma? – staram się wypowiedzieć to w jej tonacji.

– A co pan chce? – mówi w tej samej tonacji, z przyśpiewem.

– Co ja chcę? No, powiedzmy, ryby. Macie może faszerowane?

– Po targu rybnym? Też mi pomysł.

– To niech będzie barszcz – powiadam – skoro nie ma ryb.

– A gdzie pan to widział, aby po południu był barszcz? Barszcz trzeba ugotować. Wie pan coś o tym?

– Wszystko trzeba – powiadam – ugotować.

– Dobrze, że pan przynajmniej wie – powiada ona. – Dobre i to.

– Sztuki mięsa też nie ma?

– A skąd miałoby się wziąć? Było i zostało zjedzone.

– No to – powiadam – niech będzie bulion.

– A z czym ma być bulion? Z grysikowymi kostkami, z macą42, czy też z migdałami?

– Niech będzie, z czym pani chce. Grunt, żeby był bulion.

– A kiedy chce pan mieć ten bulion?

– Co znaczy kiedy? Natychmiast!

– Co znaczy – powiada ona – natychmiast! Przecież pan chciałby zapewne, aby bulion był z kury. Jaki bowiem smak ma bulion bez kury? A kurę trzeba najpierw złapać, potem zanieść do rytualnego rzeźnika, oskubać, spreparować, posolić, oblać wrzątkiem, wymoczyć i postawić na ogień. Daj Boże, abym zdążyła przed nocą.

– W takim razie niech pani poda byle co. Może być kawałek mięsa, troszkę zupy, jajecznica z kilku jaj. A może ma pani coś słonego?

– Dziwny Żyd – zwraca się do starego. – Wszystko by chciał… Śledzie, jeśli ma pan ochotę, mogę zrobić.

– Niech będzie śledź, aby szybko.

– A jak pan sobie życzy? Z cebulką?

– Z cebulką!

– I z octem też?

– Z octem też!

– Z oliwą też?

– Tak, z oliwą też!

Jeszcze raz strzepuje fartuch, podkasuje rękawy i idzie po śledzie. Za chwilę wraca.

– A jak pan woli, żeby śledzie były z mleczem czy z ikrą?

– Niech będzie jaki bądź. Aby był.

– Wędzone rybki zje pan?

– Czemu nie?

– A głowacze odeskie?

– Z największą przyjemnością!

– Nie wiem jednak, czy już są. Zdaje mi się, ich jeszcze nie ma. A może już są? Nie! Jeszcze za wcześnie. Mimo to jednak pójdę zobaczyć, czy już są.

Rachela wychodzi i zaraz wraca.

– A na żydowską kiełbasę ma pan chrapkę?

– Och – odpowiadam – jeszcze jaką! Niech pani kupi bez zastanowienia kiełbasę. Bardzo lubię kiełbasę.

– Pan zapewne ma na myśli warszawską kiełbasę?

– Oczywiście. Naturalnie, że warszawską.

– Jeśli tak, to, za przeproszeniem, będzie pan łaskaw pojechać po nią do Warszawy. Tam pan już się jej naje do woli. U nas w sprzedaży jest kiełbasa kasrylewska. Z naszej kasrylewskiej masarni. Trzeba mieć do niej żelazne zęby! Nożem jej nie ukroisz. Chyba, że siekierą. Czort wie, co oni tam pchają do środka, że jest taka twarda. Zdarzyło się, że kiedyś przebito kiełbasę i znaleziono w niej gwóźdź. Widocznie wkładają do niej gwoździe, aby więcej ważyła.

– A może starczy już tego gadania? – stary zaczyna się denerwować. – Idź i przynieś, i niech będzie koniec.

– Co to znaczy idź i przynieś? Trzeba przecież wiedzieć, co przynieść! Każdy ma przecież swego konika, swoje wariactwa. Oto ty, na przykład, lubisz smażone ryby. Inny znów nie znosi smażonych ryb, a lubi pieczone. Albo taki przykład. Są u nas goście, którzy każą sobie ugotować móżdżek i zjadają go z siekaną cebulką i smalcem. Ale są również tacy, którzy w dzień powszedni zamawiają pieczeń z wysuszonymi ząbkami czosnku. A są i takie żarłoki, które duszę sprzedadzą za nadziewaną kiszkę z farfelkami… I są również tacy, którzy za nic, nawet gdyby ich ozłocono, nie wzięliby do ust marynowanego w occie mięsa..!

– Proszę pani – przerywam jej – niech będzie, co będzie, byleby pani przyniosła. Jestem śmiertelnie głodny.

Rachela wychodzi i stary odzywa się do mnie:

– Ta ci ma gadane!

– To wasza córka?

– Jaka tam córka. To moja druga żona. Co tu gadać! Z całą pewnością to już nie to, co tamta. Tamta, wieczny jej pokój, była kobietą, jakiej dziś nie znajdziesz. To znaczy, ja tej obecnej też nie mam nic do zarzucenia. Haruje, nieboraczka, rzetelnie. Nie ma lekkiego życia. Ten materac, nad którym ślęczę, to cała nasza pościel. W dodatku jestem chorowity i kapryśny. Trzeba być z żelaza, aby wytrzymać ze mną i z moimi wariactwami. To znaczy, z natury ja nawet jestem dobry, ale jeśli jakimś słowem mi dopieką, to nie ręczę za siebie. Nikt nie może być wtedy pewny swego życia. Co mi tylko wpadnie do ręki, to zaraz leci, gdzie popadnie. Taki jestem wybuchowy! Czy pan myśli, że nie uprzedzałem o tym mojej żony przed ślubem? Powiedziałem jej otwarcie, że słodyczy u mnie nie zazna. Będzie musiała się zadowolić suchym kawałkiem chleba. O mleku i mięsie mowy być nie może. A co się tyczy harowania, to będzie musiała tyrać za trzech.

– Dlaczego więc wyszła za pana?

– Co znaczy – dziwi się stary – dlaczego? Z jakiego powodu? A mieszkanie to pies?

– Jakie mieszkanie – powiadam – ta kamienica do pana należy?

– Nie! – stary śmieje się. – Mam na myśli restaurację, która należy do mnie. To już interes zaprowadzony. Funkcjonuje od wielu lat. I jak by nie prosperowała źle, to jednak, bądź co bądź, dom. Gdyby pan zobaczył moją Rachelę, jak ładnie ubrana wychodzi na spacer, wziąłby ją pan za hrabinę. Bez uroku, piękna z niej kobieta! Prawda, teraz już trochę przybladła. Gdyby pan ją widział parę lat temu.

– Ile ma pan dzieci?

– Te, te, te! W tym cała bieda, że nie mam dzieci. Napije się pan? Dam panu trochę spirytusu.

– Z największą przyjemnością!

– Naleję panu – powiada do mnie stary – do ciemnego kieliszka. Wyciąga zza pazuchy butelkę i małą czarkę. Nalewa mi trochę spirytusu. Mała wypita czarka zaostrza jeszcze bardziej mój apetyt. Czuję, że nie wytrzymam.

 

Wchodzi Rachela. Klepie się po sukience i powiada:

– Niech mnie piorun trzaśnie. Zupełnie zapomniałam, że w domu nie ma bułki. Nie ma kawałka chleba. Jakie pieczywo pan lubi? Kołacz żydowski, bułkę francuską, czy też zwyczajny chleb?

– Co prędzej pani zobaczy, to proszę kupić. I niech pani, bardzo o to proszę, więcej nie pyta, co ja lubię. Ja wszystko lubię.

– Kapryśny gość – powiada Rachela. – Przebiera i kaprysi, bardziej nawet niż mój mąż, który codziennie miałby ochotę na świeży chleb. Starego pieczywa nie weźmie do ust. A czy może być codziennie świeży chleb? Na to może sobie pozwolić chyba tylko Kobylański.

– Ano, idź już, idź! – stary ją pogania. – Widzisz przecież, że człowiek umiera z głodu.

Rachela wychodzi po pieczywo, a na jej miejsce wchodzi jakaś wysoka Żydówka o jednym oku. Jedną rękę wsunęła za stanik, drugą drapie się w ucho.

– Reb Mojsze-Jankiel, co robić? Poradź mi – wysoka Żydówka błagalnie zwraca się do starego. – U mego Szmulika znowu ucho nawaliło.

Nadchodzi Rachela z pieczywem i zabiera się do przyrządzania śledzi. Wysoka Żydówka nie przestaje paplać o tym, jak jej Szmulikowi cieknie z ucha. Boi się, że bez lekarza znowu się nie obejdzie. Jest w kropce. Nie wie, do którego lekarza iść. Do którego by nie poszła, z góry wie, że pieniądze będą wyrzucone. Kasrylewscy lekarze bowiem, oby szlag ich trafił, to znani krwiopijcy. Kasrylewski lekarz, jeśli dacie mu mniej niż jeden złoty rubel, to wam forsę rzuci w twarz. A niech go. Profesora odstawia.

– Niech pan da jałmużnę biednemu, choremu człowiekowi – słowa te wypowiada Żyd o sinej twarzy. Wyciąga małą, wychudłą rączkę. Zda się, że została ona stworzona po to, aby żebrać. – Daj pan jałmużnę dla obłożnie chorego.

Przerywam swoją ucztę. Płacę za niedokończone jedzenie i wyrywam z „restauracji” tam, gdzie pieprz rośnie.

Rozdział IV. Kasrylewskie wino i kasrylewscy pijacy

„Po takim obiedzie nie zaszkodziłoby wypić szklankę wina”. Tak sobie właśnie pomyślałem, gdy nagle zobaczyłem szyld z następującym hebrajsko-żydowskim napisem: „Tu się sprzedaje po przystępnej cenie wino gronowe, miód i piwo”. Schodzę w dół do ciemnej piwnicy. Pośród beczek i beczułek, wiader i butelek zauważam w kącie rosłego młodzieńca z przewiązaną opuchniętą twarzą. Stoi nad korytem i tasakiem rozbija rodzynki.

– A gdzie – pytam go – podziewa się gospodarz?

– Gospodarz? – powtarza młodzieniec, jednocześnie nabiera pełną garść rodzynek, pakuje sobie w usta i z apetytem zajada.

– Gospodarz jest w kamerze43. Robi „wimorozig”.

– Co znaczy – pytam – robi „wimorozig”?

– Pan chce wiedzieć – powiada do mnie młodzieniec – jak się robi „wimorozig” u nas, w Kasrylewce? Bierze się rodzynki i rąbie się tasakiem. Porąbane pakuje się do dużej beczki. Nalewa się wody z Gniłopiatki, dodaje chmielu i tedy wino zaczyna grać. Powstaje wtedy taki odór, że można się udusić. Następnie wlewa się dwa wiadra spirytusu, wsypuje taki specjalny proszek, który kosztuje jeden rubel za cały pud44. Potem dla oczyszczenia przepuszcza się to całe wino przez chłopską koszulę i kredą pisze się na beczce: „Wimorozig Akerman”. A jeśli chce pan, aby wino było czerwone, to do tego samego „wimoroziga” dodaje się trochę kolorku i wypisuje się kredą na beczce „Zmirowska Teodozja” albo „Węgierska Malaga”. A kasrylewscy smakosze żłopią tę ciecz i palce liżą. Ale sza, oto nadchodzi gospodarz. Oby kopyta wyciągnął.

Zauważywszy nadchodzącego gospodarza młodzieniec zabiera się z całych sił do rąbania rodzynek.

– Pan w jakiej sprawie? – przede mną staje gospodarz. Jest niewysokiego wzrostu, rudy. Głos ma ochrypły. Jedno oko mu się nie zamyka. Odnoszę wrażenie, że w czasie snu także.

– Chciałbym wypić szklaneczkę wina.

– Pojedynczą czarkę wina? – gospodarz dłubie sobie w uchu i patrzy przy tym w sufit.

– Pojedynczą czarkę wina.

– To po co wlazł pan do piwnicy? Dlaczego nie wszedł pan na górę? Wyłaź pan, za przeproszeniem. W prawo!

Wyłażę z piwnicy, biorę kurs na prawo i trafiam do ciemnego pokoju, pełnego dymu i brudu. Znajduje się w nim kilka kulawych krzeseł. Siedzą na nich Żydzi, palą papierosy i ciągną „wimorozig”. Nie śpiewają, nie krzyczą, nie uderzają rękoma w stół i nie wyczyniają żadnych brzydkich kawałów.

Co więc robią? Siedzą i żłopią swój „wimorozig”. Palą papierosy, cicho wzdychają i, postękując, rozmawiają. Przy jednym ze stolików siedzi dwóch Żydów. Głowy mają opuszczone, widać, że już zabrakło im słów. Nagle jeden z nich zrywa się:

– Co powiesz Szymonie-Dawidzie na ten „wimorozig”?

– A co mam powiedzieć na ten „wimorozig”? – mówiący te słowa wygląda na wyrwanego z głębokiego snu. – To nie „wimorozig”. To boski napój. To nektar. To ci dopiero „wimorozig”.

– Trzeba by było go zapytać, czy na Pesach będzie miał taki sam.

– Już się teraz martwisz? Do świąt jeszcze daleko. Innych zmartwień nie masz? Tylko „wimoroziga” ci brakuje?

– A co? I tak marny mój los.

– Tak, marny twój los. Już przez samo to, że musisz przesiadywać tu całymi dniami, ukrywając się przed żoną, która domaga się pieniędzy na urządzenie soboty.

– Nie przypominaj mi żony. Już lepiej, żebyś mnie zastrzelił. Co ja jej mogę dać? Tylko zmartwienia i troski. Biada mi! Po stokroć biada!

– A czy ty uważasz, że mnie jest lepiej? I mój los marny, i mnie biada.

– Wiem, że i tobie nie lepiej. Biada nam obydwom. No to cyk. Lechaim45. Obyśmy zdrowi byli.

Przy innym stoliku też siedzi dwóch Żydów. Jeden w całej kapocie, a drugi w podartej. Ten w całej mówi, drugi zaś patrzy mu w oczy i przytakuje kiwając głową.

– Rozumiesz już, w jaki sposób Lewi-Icchok umie kombinować w interesach? Lewi-Icchok potrafi zakręcić, pokręcić, wkręcić siebie i wkręcić drugiego. Sam zaś potrafi się wykręcić w odpowiednim momencie. Ja zaś, kiedy przystępuję do interesu, lubię rzecz dokładnie rozważyć. Sza! Powoli! Tylko bez pośpiechu!… Gdy tylko wyniucham, jak sprawy stoją, zaczynam się rozglądać, rozważać. Może to, może tamto. Może tak, a może siak. Co mi zaszkodzi. Jak by tam nie było, jak to się mówi, dobrze i godzinę pożyć. Jeśli jednak dostrzegam w oczach partnera niedobry błysk, wiem, że jest krucho, że jest nietęgo, to co robię? Robię krok w bok i sza! Niech to się dzieje beze mnie. Jeśli los zechce, to mi już teraz nie ucieknie. A jeśli trzeba interweniować i zabiegać, to się będzie zabiegało. Jeszcze jest na świecie Petersburg. Wiemy już, do których drzwi należy kołatać, wiemy, które drzwi się otworzą. Wiemy, co jest grane. Wiemy, jak trzeba gadać. Znamy ten język. A jeśli trzeba napisać, to znajdzie się takiego, co napisze. Najważniejsze, żeby było cicho. Żeby było cicho, sza – dla ilustracji ugryzł się we własną pięść i zaniemówił.

Przy innym stoliku siedzi kilku Żydów w różnych kapotach. Na głowie mają czapki różnego kroju. Wszyscy gadają naraz. Ich słowa zlewają się w jedno, powstaje mieszanka słowna o handlu, polityce, „wimorozigu”, o dawnych latach, dzisiejszych dzieciach. O lekarzach, o tramwaju, o podatku mięsnym i o tym, jaki szlag powinien trafić ojców naszych kasrylewskich bogaczy. Nie da się utrwalić na papierze tego, o czym mówią. A z boku stoją zupełnie obcy ludzie. Ci nie piją „wimoroziga”. Przyszli tu ot, tak sobie. Ciekawi są, o czym tu się mówi. Przy okazji pogrzeją się trochę.

Ale oto przy stole rozsiadła się grupa Żydów, sączących wino i śpiewających, proszę sobie wyobrazić, nie po żydowsku. Śpiewają jednak cicho, składnie, w płaczliwej tonacji, w jakiej się śpiewa Psalmy. Tekst jest przeplatanką słów ukraińskich i żydowskich:

 
Abramku! Abramku!
Owinu ty nasz!
Czemu ty nie prosisz
Elohenu nasz!
Albo nas wykopit,
Albo nas wyprosit,
Learcejnu naszu
Lezemlu naszu?
 

Gdy dochodzą do wykopit, wzmacniają głos. Melodia nabiera akcentu burzy i grozy. Gdy dochodzą do wyprosit, nagle miękną. Pochylają głowy i podnoszą ręce jak, nie przymierzając, pobożny kantor w Straszne Dni46 na podium. Przy słowach learcejnu naszu, lezemlu naszu zaczynają szlochać. Płaczą rzęsistymi łzami, zupełnie jak dzieci…

– Hej, hej – krzyczy ktoś i wyrywa się z tej grupy. Jest to Żyd, któremu czapka zsunęła się już zupełnie z głowy. Oczy kleją mu się do snu, a język plącze między zębami. – Co by to było, gdyby nam na przykład ni z tego, ni z owego, oddali Ziemię Izraela? Aha Jenkl, wyobrażasz to sobie? I co powiesz na to? Ty przecież znasz się trochę na tym.

– Erec Izrael47? – powiada Jenkl i wyciąga swoją długą szyję, aby poskrobać się pod kołnierzem. – Mówisz o Ziemi Świętej? Ach, byłoby to całkiem niezłe. – Powiadają, że coś w tej sprawie robią ci, no, jak ich tam nazywają? No, ci, ci…

– Syjoniści? – wtrącił się trzeci z grupy. – Ale to wszystko guzik! Nic z tego nie będzie.

– Dlaczego? Przecież w tym coś musi być. Musi być jakiś sens!

– Wiem chyba, co mówię. Nie znoszę czczego48 gadania. Wiesz przecież, że jeśli ja coś powiem, to jest to powiedziane.

– Wszyscyście osły! – wtrąca się jakiś rakowaty Żydek w błyszczącej kapocie. Mówi powoli. Cedzi każde słowo. Przykłada palce do nosa, usta wykrzywia na bok i uśmiecha się sam do siebie. Policzki mu płoną. – Durnie z was! Jakem Żyd. Skończone osły. Patrzę, przyglądam się wam i nic nie mówię. Przysłuchuję się temu, co mówicie. Syjoniści, szmoniści, wszystko to razem guzik z pętelką. Widzę, że nie macie zielonego pojęcia. Jeśli chcecie, to wam powiem, o co chodzi. A sprawa wygląda tak… Ale słuchajcie uważnie!

Bierze koniec bródki w usta, zamyka oczy i zaczyna rozmyślać. Trwa to bardzo długo. Potem zrywa się jakby ze snu i strzelając palcami zwraca się do gospodarza:

– Bądź pan taki dobry i podaj jeszcze jedną butelkę „wimoroziga”.

Rozdział V. Kasrylewski teatr

Wychodząc z winiarni spostrzegłem afisz, na którym widniały wydrukowane dużymi literami następujące słowa w języku żydowskim:

 
Po raz pierwszy w Kasrylewce!
Teatr Żydowski!
Prawdziwy Adler z Ameryki!
Największy komik świata!
Pękać będziecie ze śmiechu!
Takiej Baby Jachny49 od stworzenia świata nie było!
Drugiego takiego Hocmacha nie spotkacie!
Dziś gramy zupełnie nową operę: Kołdunia50!
Żydzi! Zostawcie wszystko, co macie!
Żydzi! Idźcie do teatru! Żydzi! Czeka was rozkosz!
Prędzej do kas!
Biegnijcie wraz!
 

U dołu afisza sygnatura. Reżyser, dyrygent, dyrektor – Adler we własnej osobie. Ten autentyczny, prawdziwy Adler z Ameryki. Największy komik świata.

 

– Nie wie pan, gdzie się mieści teatr żydowski? – zagaduję pewnego Żyda, który akurat przebiega z paczką towaru pod pachą.

– Żydowski, powiada pan, ale co? – zagadnięty przeze mnie Żyd zatrzymuje się w biegu i obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głowy.

– Teatr żydowski – wyjaśniam.

– Jaki teatr?

– Teatr – wyjaśniam dalej – w którym gra się.

– Kto tam gra?

– Adler – powiadam – gra tam.

– A który Adler?

– Adler, ten prawdziwy Adler.

– Skąd jest ten Adler?

– Z Ameryki.

– Z Ameryki? To co on tutaj robi?

– Gra w żydowskim teatrze.

– A cóż on gra?

– Kołdunię.

– A co to znaczy Kołdunia?

Mam już dość i chcę odejść. Nie puszcza mnie jednak. Chce, abym mu powiedział, co to jest Kołdunia i co to jest „trejater”. Kto to jest Adler, który przyjechał z Ameryki.

Odpowiadam mu, na ile to jest możliwe, dokładnie. Staram się wyjaśnić, co to takiego teatr, co to Kołdunia i kim jest Adler. Mój Żyd wysłuchuje mnie uważnie, kłania się, spluwa i bez pożegnania zmywa się.

– Chano-Bejlo, dokąd to pędzisz?

To jakaś kobieta krzyczy na całą ulicę. Nie wymawia litery r.

– Do tchejotchu – odpowiada kobieta, która również nie wymawia r, oprócz tego zamiast a mówi o. – O, ty nie idziesz do tchejotchu?

– Żeby ją szlag tchafił! Co powiesz na tę moją wielką panią, tę bogaczkę kaschylewską? – żali się pierwsza kobieta. – Moja pani chce, abym akuchat dziś oskubała i zchobiła gęś. A niech jej się zchobi czychak na… I jeszcze jej się zachciało usmażyć ją na smalcu. Oby ją w piekle smażono, Boże mój jedyny! Cały świat wali do tchejotchu, a ja mam być przywiązana do kuchni. Oby ją przywiązano za wszystkie cztechy łapy. Boże kochany!

– Po co jej słuchosz? Zo włosne pieniądze możesz iść, dokąd chcesz.

– Toteż wcale jej nie słucham. Lecę do domu, przebiecham się i z miejsca zasuwam do tchejotchu. Nawet gdyby miała się wściec.

Obydwie kobiety rozchodzą się, ja tymczasem mam z kim pójść do teatru. Kobieta rozgląda się i spostrzega, iż kroczę za nią. Zatrzymuje się, przez chwilę stoi bez ruchu i wnet kieruje się na prawo. Wtedy i ja skręcam w prawo. Wtedy ona w lewo. No to i ja w lewo. Ona zwalnia kroku. Ja w ślad za nią. Wtedy kobieta zaczyna biec. Tak, jak do pożaru.

– Co się stało? – dziwią się ludzie! – Dokąd lecisz? Bój się Boga!

– Jakiś nieszczęśliwy natręt – kobieta wskazuje na mnie. – Nie wiem, kto to jest.

W mig wokół nas tworzy się zbiegowisko. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Zaczynają wytykać mnie palcami. Akurat przejeżdża bałaguła51. Wskakuję do budy i każę się wieźć do teatru.

Przed teatrem pełno młodzieży. Chłopcy i dziewczęta przekomarzają się, śmieją. Padają słówka i słóweczka.

– Przepuśćcie pana dziedzica! – to o mnie. Śmiechu co niemiara.

– Ostrożnie! Jeszcze, nie daj Bóg, zgnieciecie mu kapelusz! – bractwo bawi się moim kosztem.

Ledwo udało mi się przez nie przepchnąć i dopaść kasy. Małe okienko. Proszę o bilet. Bractwo napiera na mnie z tyłu, naciska ze wszystkich stron.

– A pan szanowny jaki chce bilet? – to pytanie zadaje mi kasjer, chudy młodzieniec o długiej szyi.

– A jakie ma pan bilety?

– Są za jeden rubel, za dwa i trzy.

– A droższych nie ma?

Bractwo stojące za mną nie przestaje hałasować.

Kasjer, usłyszawszy moje pytanie, zrywa się z krzesła, wysuwa głowę przez okienko i głośnym krzykiem obrzuca stojących za mną.

– A niech was piorun! Rozejść się! Zaraz zawołam gorodowoja, reb Luzera z sikawką. Chodź pan – powiada do mnie – do bramy. Bractwo rozstępuje się cokolwiek i udaje mi się przez bramę wejść na podwórze. Stoi tam wielka stajnia czy też barak, przez którego deski prześwieca światełko, i z którego dochodzą ludzkie krzyki. Drzwi do baraku są do połowy otwarte. Dwaj potężnie zbudowani młodzieńcy stoją przy nich na straży. Pilnują, aby nikt nie wdarł się do wnętrza bez biletu.

– Ludzie! Pojedynczo! Pojedynczo!

Te okrzyki wznosi Żyd o wyskubanej brodzie, z szablą u boku. Prawdopodobnie to sam Luzer – gorodowoj. Tłum jednak ma go gdzieś i nie przestrzega porządku. Nikt nie chce pojedynczo wchodzić. Każdy chce być pierwszy i wszyscy naraz napierają.

– Przepuść tego goja52 ze szpadą! Nie widzisz, kto to idzie? – ryczy jakiś gość, który na siłę się przepycha. Sypie słówkami i docinkami pod adresem aktorów: „gwizdacz”, „łapserdak”, „zielony agrest”, „pusta kiszka”!

Rozglądam się. Kto to krzyczy? Jakaś znajoma mi mowa. Przyglądam się bliżej – i poznaję. Toż to Noach, portier z mego hotelu „Turkalia”. Za nim nadciąga spora grupa kobiet, chłopców i dziewcząt.

– Co to za kobieta? – pyta jakiś człowiek.

– To moja żona – odpowiada Noach. – Nie znasz mojej żony Sary-Perl? A to są moje dzieci.

– A to?

– To moja teściowa.

– A ta?

– To siostrzyczka mojej żony.

– A co to za młodzieniec?

– To jej narzeczony.

– A kto to jest ta dziewczyna?

– To siostra narzeczonego.

– A co to za młodzieniec?

– A to jest narzeczony siostry narzeczonego.

– A co to za dziewczyna?

– To jest siostra, to znaczy siostra narzeczonego siostry narzeczonego.

– Niczego sobie rodzinkę macie, reb Noach.

– Sól ci w oko! Kamień ci w serce – Noach jest oburzony. – Powiedziałbyś przynajmniej, bez uroku, ty aktorzyno! Ty pajacu! Ty poganiaczu niedźwiedzi! Tfu! Ty gardłowiczu! Ty bułkożerco!

Tuż za portierem Noachem przepycha się w swoich wysokich buciskach posługacz hotelowy. Jeden z dwóch stojących przy drzwiach aktorów szturcha go z tyłu i wpycha do środka.

Po nim przemykają się inni. W większości bez biletów. Wśród nich dostrzegam właściciela mego hotelu „Turkalia”. Towarzyszy mu jakaś bardzo tęga kobieta. Toczy się, jakby była na kółkach. Kołysze się jak kaczka.

– Aha! I pan tutaj? – przez moment zapominam, że jest głuchy jak pień.

– Nie szkodzi – powiada na głos. Odnosi się wrażenie, że z nas dwóch ja jestem głuchy. – Nie najgorzej śpiewają.

– Pan tu po raz pierwszy? – pytam go grzecznie.

– To stajnia reb Lipy – odpowiada. – Przez cały rok trzyma tu konie. Czasem krowy.

– Chodź już! Chodź! – tęga kobieta szarpie go za poły. Wchodzą do środka. Zajmują miejsca w pierwszym rzędzie.

– Hej, aktorzy! Gdzie jesteście? – odzywa się dama w kapeluszu z białym piórkiem, cała w brylantach. Obok niej stoi kawaler, też w kapeluszu. Ma strzyżoną bródkę.

Przyskakuje do niej jakiś aktor. Jest to młodzieniec o wygłodniałej twarzy, w krótkiej marynarce i w brudnej koszuli.

– Madame53 życzy sobie czegoś?

– Co znaczy życzy sobie? Kupiliśmy bilety. Dlaczego nikt nam nie wskaże naszych miejsc?

Aktor o wygłodniałej twarzy bierze od niej bilety i chce ich zaprowadzić do pierwszego rzędu. Tu okazuje się, że wszystkie miejsca są zajęte.

– Państwo wybaczą – zwraca się aktor do chłopca z dziewczyną. – Państwo usiedli nie na swoich miejscach.

Ci nie zwracają na to uwagi. Gryzą pestki i plują do torebki.

– A kto panu powiedział, że siedzimy nie na swoich miejscach! – młody człowiek nie przestaje gryźć pestek.

– Proszę okazać bilety – aktor bierze od nich bilety i pokazuje, gdzie mają usiąść. Są to dalsze miejsca.

– Pan nie będzie mnie uczył, gdzie mam siadać. Co to jest, za przeproszeniem, święte miejsce, bożnica?

Aktor zapuszcza się z nim w długi dyskurs. Młodzieniec i dziewczyna nie ruszają się z miejsca. Nie przestają też gryźć pestek. Aktor o wygłodniałej twarzy próbuje przesadzić inne osoby, ale bezskutecznie. Publika siedzi twardo. Nikt nie chce ustąpić. Choć weź i wyprowadź cały teatr siłą.

Dama z białym piórkiem i brylantami złości się:

– Co to za porządki w kasrylewskim „trejatrze”? Zwrócić pieniądze. Gdzie tu jest gorodowoj?

Nie pozostaje nic innego, jak tylko ekstra dostawić dla niej dwa krzesła. Robi się trochę ciszej.

Powoli zapalają się lampki, zaczynają dymić i wydawać ostry zapach gazu. Pojedynczo pojawiają się przy scenie muzykanci. Nad sceną zwisa białe prześcieradło. Najpierw zjawia się bas – wysoki Żyd o gęstych pejsach54 i złych oczach rozbójnika. Tuż za nim pojawia się bębnista – garbaty Żyd o łysiejącej głowie. Następnie wchodzi trębacz – niski Żyd o grubych wargach. Po chwili – flecista o twarzy gruźlika i trębacz o złodziejskich, rozbieganych oczach. Za nimi trzech młodzieńców ze skrzypcami, zaś na samym końcu pierwszy skrzypek, najstarszy ze wszystkich muzykantów oraz dyrygent. Jest to rudy młodzieniec w białym papierowym kołnierzyku i w krótkiej marynarce. Włosy ma mocno posmarowane brylantyną. Na szyi niebieski krawat. Staje twarzą do publiczności, pstryka wszystkimi palcami i uśmiecha się z daleka do jakiejś dziewczyny w białych rękawiczkach. Kapela zajmuje miejsca. Zaczyna stroić instrumenty. Dyrygent uderza smyczkiem po skrzypcach, trębacz o grubych wargach podaje ton, a za nim robią to wszyscy pozostali i zaczyna się przekomarzanie wszystkich instrumentów. Skrzypce roztkliwiają się, płaczą i szlochają. Trębacz wyciąga „holdir”, „holdir”! – zupełnie jak rozsierdzony indyk. Bas burczy niczym niedźwiedź, zaś flet gwiżdże na wszystkich. W sumie powstaje hałaśliwa mieszanka, jakby na jarmarku sto bab zaczęło gadać naraz, jakby wszystkie kaczki i gęsi zaczęły w jednej chwili kwakać i gęgać.

Pojawia się jakiś młody człowiek w zielonej kapocie. W jednej ręce trzyma plik papierów, w drugiej pół bułki i dzwonko śledzia. Siada na ławeczce, umieszczonej wysoko, naprzeciw sceny i podjada sobie.

– Kto to jest? – słyszę, jak dama z białym piórkiem zadaje pytanie swemu kawalerowi.

– To ich sufler.

– Co to znaczy sufler?

– To znaczy ich podpowiadacz – odpowiada kawaler.

Z drugiej strony prześcieradła dochodzą odgłosy rozmów aktorów.

– A gdzie jest, do wszystkich diabłów, Fradl, nasza primadonna?

– Poszła do szewca. Nie ma w czym wyjść na scenę. Urwał jej się obcas.

– Nie mogła, cholera, pójść przed południem? Ładna mi primadonna!

– Abramku, zdejm spodnie!

– Co, przeszkadzają ci moje spodnie?

– Ładna mi Baba Jachne w spodniach!

– Przecież na wierzchu mam sukienkę. Co to przeszkadza?

– Wiem, że na wierzchu nosisz sukienkę. A co się stanie, jak cię rzucę w ogień? Wtedy lecisz głową w dół i nogami do góry. Wszyscy zobaczą wtedy twoje spodnie.

– Daj lepiej pociągnąć twego papierosa, pętaku jeden.

– Hocmach! Gdzie twoja broda? Dlaczego jeszcze jej nie przykleiłeś? Rywko! Pomaluj sobie twarz kredą? Menasze! Zrób sobie z tyłu garb, będziesz wyglądał bardziej na Żyda. Gdzie są nogi?

– Jakie nogi?

– Kto przyniósł nogi z jatki? Tysiąc razy mówiłem, że jak się gra Kołdunię, trzeba mieć nogi! A niech was piorun, Welwl! Co z ciebie za reżyser, frajerze jeden?

Nagle rozlega się dzwonek i głośne stukanie. To z dzwonkiem w ręku wbiega jakiś osobnik i niemiłosiernie dzwoni. Mija kilka chwil i publiczność znowu zaczyna hałasować. Osobnik z dzwonkiem pojawia się znowu. Powtarza się to jeszcze kilka razy, aż rudy skrzypek budzi się. Wykonuje kilka ruchów głową, raz w górę i raz w dół, poprawia kołnierz z niebieskim krawatem, uderza pałeczką i muzykanci zaczynają grać jakiś „kawałek”. Kończą i wtedy tłum znowu zaczyna hałasować. Muzykanci grają nowy utwór. Tłum się jednak nie uspokaja, dopóki prześcieradło nie idzie w górę i nie zaczyna się sztuka.

Najpierw wchodzi na scenę dziewczyna w ni to sukni, ni to koszuli. Włosy ma rozpuszczone, wygląda jakby ją dopiero co obito i sponiewierano. Śpiewa smutną piosenkę o biednej sierotce na nutę Stoit góra wysokaja. Publiczność podtrzymuje ją na duchu śpiewając: „Sierotka! Sierotka!” Z początku cicho, potem coraz głośniej i głośniej, tak, że dziewczyny już nie słychać. Wówczas któryś z aktorów wskakuje na scenę i prosi publiczność, aby zachowywała się cicho. Tłum milknie, ale nie na długo. Dziewczyna znowu zaczyna śpiewać, a publiczność znowu przyłącza się, śpiewając: „Sierotka! Sierotka!”

42maca – cienkie, przaśne placki, które Żydzi spożywają w święta wielkanocne zamiast chleba, na tę pamiątkę, iż gdy uciekali z niewoli egipskiej, nie zdążyli upiec sobie chleba na drogę, a ciasto bez drożdży, które z sobą zabrali, upiekło się na słońcu. [przypis tłumacza]
43kamera (daw.) – zamknięte pomieszczenie. [przypis edytorski]
44pud – daw. rosyjska jednostka wagi. [przypis edytorski]
45lechaim – toast przy wznoszeniu kielicha, znaczy „na życie”. [przypis tłumacza]
46Straszne Dni (hebr. Jomin Noroim) – tak nazywają Żydzi święta Nowego Roku i Sądnego Dnia, bowiem wówczas – według ich wierzeń religijnych – Bóg sądzi ludzi i wyznacza im los, zgodny z ich dotychczasowymi postępkami. [przypis tłumacza]
47Erec Izrael – Ziemia Izraela. [przypis edytorski]
48czczy (daw.) – jałowy, nic nieznaczący. [przypis edytorski]
49Baba Jachne – odpowiednik polskiej Baby Jagi, postać z dramatu ojca teatru żydowskiego – Abrahama Goldfadena. [przypis tłumacza]
50Kołdunia – tytuł dramatu Abrahama Goldfadena. [przypis tłumacza]
51bałaguła – furman. [przypis edytorski]
52goj – nie-Żyd. [przypis edytorski]
53madame (fr.) – pani. [przypis edytorski]
54pejsy – długie pasma włosów na skroniach, zwieszające się przed uszami, noszone przez ortodoksyjnych Żydów. [przypis tłumacza]

Inne książki tego autora