Za darmo

Kasrylewka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

G. Prządcy złota liczą pieniądze

Jest już bardzo późno. Kasrylewka po wielkiej uczcie purimowej pogrążona jest w głębokim śnie. Tylko dwoje ludzi w mieście czuwa. Naftalemu z długimi nogami i Rywele, zwanej Słodką, ani w głowie spanie. Zamknęli drzwi na klucz, zasłonili okna i zabrali się do liczenia zarobionych pieniędzy. Mają zliczyć to, co zarobili sami starsi i to, co zarobiły ich dzieci przy roznoszeniu prezentów. Szczęśliwy to dla rodziny dzień. Liczą, liczą i doliczyć się nie mogą. To on się pomyli, to jej się zdarza pomyłka. Nie dziw, że złoszczą się na siebie.

– Żeby kobieta do dwóch nie potrafiła liczyć!

– Dlaczego więc ty tego nie zrobisz, mistrzu mój w rachunkach?

– Dobrze, licz ty! Lepiej się na tym znasz!

– O, nie! Ty to lepiej zrobisz!

Niech was chwilowa kłótnia małżonków nie przeraża. Nie pora teraz na kłótnię. Teraz trzeba sporządzić dokładny obrachunek. Trzeba obliczyć co można i co należy kupić za zarobione pieniądze. Po pierwsze, buty dla siebie i ubrania dla dzieci. Dla chłopców kapotki, a dla dziewcząt sukienki. A po drugie, co będzie z macą373 na Pesach? To samo ze smalcem? A dzieża barszczu nie jest potrzebna? A worek kartofli? I co się okazuje? Jak by nie mnożyli wydatków, jak by nie wykazywali wzmożonego apetytu na różne rzeczy, jakimi by się nie okazali żarłokami i marnotrawcami, wychodzi wciąż na to, że starczy pieniędzy na wszystko. Na buty dla siebie, na kapotki dla chłopców, na sukienki dla dziewcząt, na macę, na smalec, na barszcz i na worek kartofli. I zaraz też na twarzach małżonków pojawiają się rumieńce. I oczy im płoną. I serca rosną. I czują, że ten stworzony przez Boga świat doprawdy nie jest najgorszy. I gotowi są przysiąc, że ludzie wcale nie są tacy źli. Żydzi im trochę zazdroszczą tych zarobków, nie mogą znieść, aby ktoś miał jeden taki dobry dzień w roku.

– A niech się ta Kasrylewka spali! Miasto samych zazdrośników!

Naftali wyrzuca te gorzkie słowa, ale Rywele staje w obronie miasta:

– Co ty, przecież to biedni ludzie.

– Biedni? U ciebie wszyscy mają jedno imię – „biedni”! To żebracy! Nędzarze! Kasryliki! Biedacy! Golcy! Pętaki! Włóczędzy!

– Oby nam się ich los nie przytrafił – powiada Rywele z przerażeniem w oczach. Strachliwa z niej, bez uroku, kobieta.

I nagle, nie wiadomo skąd, rozlega się na dworze pianie znajomego koguta, tego kantora374 o zardzewiałym od ciągłego śpiewania głosie. Z początku jego głos brzmi nawet nieźle. Jest w nim siła i wigor, ale potem coraz wyraźniej słabnie, aby wreszcie zakończyć na najniższej oktawie i to przerywanej.

– Ku-ku-ry-ku-u!

Ma się wrażenie, że sam zadaje sobie pytanie:

– Stary durniu, czego ryczysz?

I oto na dworze niebo zaczyna błękitnieć. Budzi się dzień.

Spadkobiercy

A

„Meirowie i Sznejurowie”… Właściwie był tylko jeden Meir i jeden Sznejur. Bracia bliźniacy, tak do siebie podobni, że niemożliwe było odróżnić, który jest który.

Opowiadają, że w okresie niemowlęctwa omal ich nie zamieniono. Może też być, że w istocie do takiej zamiany doszło. A rzecz tak się miała.

Matka bliźniaków, a chcę żebyście to wiedzieli – była kobietą niskiego wzrostu i słabego zdrowia, która bardzo często rodziła. Można powiedzieć, że rodziła i rodziła. Co rok prorok. Długo jednak jej dzieci nie pożyły. Po roku chorób i męczarni umierały. Trwało to tak długo, dopóki nie przestała rodzić. Było już pewne, że koniec z rodzeniem, ale tu zdarzył się cud. Na stare lata Pan Bóg uszczęśliwił ją, i to dwójką naraz. O karmieniu piersią mowy być nie mogło. Zmuszona więc była wynająć mamkę. Co bowiem innego miała do wyboru? Kasrylewski Żyd, choćby najbiedniejszy, nie wyrzuci dziecka na ulicę i nie odda go w cudze ręce, chyba że chodzi o sierotę.

Sznejura powierzyła mamce, a Meirem zajęła się sama. (Sznejur był o pół godziny starszy). A że mamka, oby wam się to nie przytrafiło, również była słabowita, to zarówno Meir, jak i Sznejur niewiele mleka z piersi karmicielek się napili. Toteż obaj byli nieustannie głodni i dniem i nocą ciągle się wydzierali.

Pewnego dnia, podczas kąpania dzieci we wspólnej balii, zaszedł taki wypadek. Rozebrane do naga dzieci siedziały w balii pełnej gorącej wody. Ciałka maluchów przybrały czerwoną barwę i nadęły się jak balony. Odczuwały widocznie ogromną rozkosz z kąpieli, wiadomo bowiem, że prawdziwy Żyd przepada za kąpielą. Obie karmicielki stały nad balią i wciąż dolewały świeżej, ciepłej wody. Dzieci z wielkiej uciechy radośnie piszczały i machały rączkami i nóżkami, zupełnie jak małe żuczki przewrócone brzuchami do góry. Po wykąpaniu dzieci, kobiety zawinęły je w jedno prześcieradło i położyły do jednego łóżka, aby wyschły. Kiedy wyjęły je z prześcieradła i chciały ubrać w koszulki, nijak nie mogły poznać, który z nich Meir, a który Sznejur. I rozgorzał spór.

– Popatrz tylko – mogłabym przysiąc, że ten to Meir, a tamten to Sznejur.

– Co mi tam pleciesz? Właśnie ten jest Sznejur, a tamten Meir. Czy pani tego nie widzi?

– Oby wszystkie moje koszmarne sny na tobie się skupiły. Czyś ty głupia, czy wariatka?

– Ach, Boże jedyny! Czy pani nie widzi, który to Meir, a który Sznejur? Przecież ma pani dwoje oczu!

– Też mi odkrycie! Jasne, że mam dwoje, a nie troje oczu!

Jednym słowem, jedna wskazuje na Meira, że to Sznejur, a druga na odwrót. Ale mężczyźni, jak przystało na mężczyzn, znaleźli na to radę.

– Wiecie co? Spróbujcie maluchom podać pierś do ssania. Wtedy się przekonamy. Ten, który będzie ssał pierś matki, potwierdzi tym samym, że jest Meirem. Ten zaś, który ssał będzie mleko z piersi mamki, będzie niewątpliwie Sznejurem. Proste, co?

Jako poradzili, tak i zrobili. I kiedy tylko przystawiono dzieci do piersi kobiet, te, jak wygłodniałe po wielkim poście pijawki, cmoknęły wargami, dygnęły nóżkami i warczały niczym szczeniaki.

– Oto jeden z boskich cudów. Jakże mądrze urządził Bóg ten świat!

Mężczyźni, mówiąc to, mieli łzy w oczach. Dla samej jednak ciekawości postanowili zmienić dzieciom piersi do ssania. I kiedy Sznejura przystawili do piersi, którą przedtem ssał Meir, a tego drugiego do piersi, którą przed chwilą ssał jego brat, to co się okazało? Zapewne myślicie, że nie zechcieli ssać? Nic podobnego, jeszcze jak ssali!

Od tej chwili zrezygnowano z prób ustalenia, kto jest kim. Przestano rozróżniać dzieci i odtąd nazywano każdego z braci albo Meir-Sznejur, albo Sznejur-Meir. Potocznie mówiono o nich w liczbie mnogiej – Meirowie-Sznejurowie. Jakby było dwóch Meirów i dwóch Sznejurów. Nieraz bywało w chederze375, że zamiast Meira rózgi otrzymywał Sznejur, albo Meir dostawał pasem od rebego376 zamiast Sznejura. I aby żaden z nich nie miał żalu za niesprawiedliwe bicie, rebe wpadł na pomysł. (Tam gdzie Tora377, tam i mądrość).

– Wiecie co, chłopcy – powiedział rebe – kładźcie się obaj. Teraz żaden z was nie będzie miał żalu, ani zazdrości. Nie będzie gadania: „mnie bił, ciebie bił”. Wszystko zostanie w rodzinie…

Dopiero kiedy stuknął im trzynasty rok życia, mieli już za sobą bar-mycwę378, byli odpowiedzialni za własne czyny i stanęli na własnych nogach, uwidoczniła się między nimi różnica. Już na kilometr można było każdego z nich rozpoznać. Nawet w nocy. Istny cud boski. Zaczęła im się sypać bródka (może wskutek tego, że zbyt wcześnie zaczęli palić papierosy). Na policzkach i nad górną wargą Meira wyrosły czarne jak atrament włosy, a u Sznejura czerwonorude jak ogień. Włosy te rosły im w tak szalonym tempie, że kiedy obaj stanęli pod ślubnym baldachimem, mieli taakie brody! Gdzie tam brody! Istne miotły! Jeden miał miotłę czarną, a drugi – czerwonorudą. A wyglądali w nich tak, jakby im te miotły ktoś przykleił.

 

Wielkie zaiste są dzieła Pana Boga i wielkie, bezbrzeżne są jego cuda. Kto bowiem mógłby przewidzieć, co by się stało, gdyby na przykład mieli jednakowe brody, i po ślubie niechcący zamienili się, o zgrozo, żonami? Albo odwrotnie, gdyby ich żony zamieniły się mężami?

Nie wiem, jak to jest u was, w dużych miastach, ale u nas w Kasrylewce do takiej zamiany nigdy jeszcze nie doszło – zapewnia jedna z mieszkanek tego miasta. – U nas jest tak. Skoro tyś moją żoną, to ja jestem twoim mężem. A jak może być inaczej? Jeżeli ty jesteś mężem tamtej, to ja jestem żoną tamtego. A skoro ja jestem żoną tamtego, to ty jesteś mężem tej. I tak jest w porządku. Problem wyłania się wtedy, kiedy mój mąż po namyśle nagle powiada, że nie ma nic przeciwko żonie tamtego. Jemu – powiada – to nie przeszkadza. Co to znaczy? – pytam. A gdzie ja tu jestem? Myślicie, że będę milczała?

Ale, krótko mówiąc, nie o tym chciałem wam opowiedzieć. Właściwa historia, którą chcę wam przedstawić, dopiero się zaczyna.

B

Do tej pory zajmowaliśmy się Meirami i Sznejurami, a ściślej mówiąc – Meirem i Sznejurem. O ich ojcu dowiedzieliśmy się bardzo mało. Jakby, broń Boże, bracia nie mieli tatusia… Taka rzecz może się przytrafić u gojów379, ale nie u nas. U nas, dzięki Bogu, nie ma sierocińca dla podrzutków, gdzie dzieci wyrastają bez rodziców. U nas nigdy się nie zdarzyło, aby dziecko wychowało się, nie wiedząc, kto jest jego ojcem. Jeśli słuchy o czymś takim dotrą do Kasrylewki, to z góry wiadomo, że to się mogło zdarzyć gdzieś w Odessie, w Paryżu, albo w odległej Ameryce. Mogę was śmiało zapewnić, że w Kasrylewce nieślubnych dzieci nigdy nie było. A jeśli nawet komuś się to przytrafiło, to w grę mogła wchodzić tylko jakaś służąca, albo przypadkowo uwiedziona żydowska dziewczyna – ofiara cudzego grzechu.

Jednym słowem, Meirowie i Sznejurowie mieli ojca, i to bardzo porządnego. Nazywał się reb380 Szymszon. Miał wspaniałą brodę, długą i gęstą. Większą od całej twarzy. Zakrywała ją niemal w całości. Z tego powodu przykleili mu przydomek „broda”.

A był nasz Szymszon-Broda… Lepiej nie wiedzieć, kim. Przez całe życie ciężko tyrał, aby zarobić na kęs chleba. Nieustannie borykał się z biedą. Raz, bywało, udało mu się ją pokonać, a raz jej jego. Tak zresztą rzecz się ma ze wszystkimi kasrylewskimi Żydami, którzy nie boją się biedy i nieraz pokazują jej nawet trzy figi…

I żył sobie reb Szymszon-Broda tak długo, aż umarł. A kiedy umarł, pochowali go z należnymi honorami. Całe miasto brało udział w jego pogrzebie. Słychać było krzyki:

– Kto umarł?

– Reb Szymszon.

– Który reb Szymszon?

– Reb Szymszon-Broda.

– Aj, aj, to znaczy, że reb Szymszon-Broda odszedł z tego świata? Błogosławiony niech będzie Sędzia Prawdy.

Mieszkańcy Kasrylewki nie tyle żałowali reb Szymszona, ile tego, że ubył im jeszcze jeden Żyd.

Dziwne doprawdy istoty z tych kasrylewskich Żydów. Nie dość, że nigdy nie najedli się do syta, to jeszcze chcieliby, aby nikt z nich nie umarł. Jedyną ich pociechą jest fakt, że na tym świecie wszędzie się umiera. Nawet w Paryżu… Od śmierci nikt nie potrafi się wykupić. Nawet Rotszyld, który chyba jest możniejszy od samej władzy. Kiedy przychodzi pora umierania, człowiek dostaje zaproszenie, aby się pofatygował i udał się tam… I nie ma rady, musi iść.

Ale wróćmy do naszych Meirów i Sznejurów. Jak długo żył ich ojciec, reb Szymszon-Broda, Meir i Sznejur stanowili jedną nierozerwalną duchową całość. Po jego śmierci bracia stali się swoimi przeciwnikami. Ogień i woda. Jeden był gotów napaść na drugiego, gotów dorwać się do jego brody i wyrwać z niej wszystkie włosy. Interesuje was, dlaczego? Spróbujcie przez chwilę sami odgadnąć, dlaczego synowie już w dzień po śmierci ojca zaczynają się kłócić. Chodzi po prostu o spadek.

Jest prawdą, że reb Szymszon nie pozostawił po sobie ani pól, ani lasów, ani posiadłości, ani domów, ani też żywej gotówki. O biżuterii, srebrach i wartościowych przedmiotach domowego użytku też nie mogło być mowy. Nie dlatego, że był skąpy, albo miał zły charakter. Nie pozostawił, bo nie miał. Ale z tego nie wyciągajcie zbyt pochopnie wniosku, że reb Szymszon niczego dzieciom nie pozostawił. Przeciwnie, zostawił po sobie majątek. Coś takiego, co równe jest pieniądzom, bo w każdej chwili można to coś zamienić na pieniądze. Można to zastawić, można odnająć, można też sprzedać. Tym czymś było „miasto”, czyli honorowe miejsce przy wschodniej ścianie w bożnicy. Pod względem znaczenia było ono drugie, po „mieście” rabina Juzipla. Drugie w kolejności od Arki Przymierza381. Prawda, że mędrcy z Kasrylewki ukuli w swoim czasie porzekadło „lepsza własna wieś poza bożnicą, niż »miasto« wewnątrz bożnicy”. Przy bożej pomocy, jeśli człowiek ma własne „miasto” przy wschodniej ścianie bożnicy, to też można mu pozazdrościć. W każdym razie lepsze to „miasto” niż nic!

Słowem, po reb Szymszonie pozostała „posiadłość”, czyli własne „miasto” w starej kasrylewskiej bożnicy. Zostawiając je reb Szymszon zapomniał o pewnej drobnostce. Nie spisał testamentu i teraz niewiadomym było, komu „miasto” przypadło w spadku.

Szymszon, oby mi wybaczył, widocznie nie spodziewał się śmierci. Całkiem chyba zapomniał, że anioł śmierci stoi za plecami każdego człowieka i pilnuje jego kroków. Gdyby o tym nie zapomniał, sporządziłby testament, albo orzekł w obecności świadków, komu z obu rywali zostawia swój majątek.

Co, myślicie, się stało? W pierwszą sobotę po trzydziestu dniach żałoby wybuchła między braćmi wielka sprzeczka. Meir twierdził, że według prawa „miasto” ojca jemu się należy. On jest bowiem starszy. Sznejur zaś ze swojej strony wysunął dwa argumenty: po pierwsze, nie wiadomo, kto z nich jest starszy. Na podstawie słów matki zostali po urodzeniu zamienieni. Wynikałoby z tego, że on, Sznejur, jest właściwie Meirem, a Meir Sznejurem. Po drugie Meir jest zięciem miejscowego nagida, czyli bogacza, który również jest w posiadaniu „miasta” przy wschodniej ścianie. Teść nie ma syna i jeśli, oby po stu dwudziestu latach, jak Bóg tak zechce, umrze, to „miasto” przejdzie w ręce Meira. Wtedy okaże się, że Meir ma dwa „miasta” przy wschodniej ścianie, a Sznejur nie posiada nawet pół „miasta”. Powstaje zatem pytanie: gdzie tu sprawiedliwość? Gdzie tu ludzkie uczucia?

Usłyszawszy taki argument, teść Meira włączył się do sporu. Był to bogacz całkiem świeżej daty. Z błyskiem w oczach krzyknął:

– A to ci bezczelność! Nie mam nawet pełnych czterdziestu lat i mam zamiar sobie jeszcze długo pożyć, a oni już dzielą się moim majątkiem. A skąd wiecie, że nie będę jeszcze miał syna? Może ja nie, ale moja żona, która jest młodsza, może jeszcze urodzić chłopca. I to nie jednego, ale kilku! Bezczelny łobuz!

Do sporu braci musieli się więc wtrącić mieszkańcy miasta. Zależało im na tym, aby spór załatwić w sposób polubowny, cichy i spokojny. Po naradzie orzekli, że należy wycenić „miasto”, a potem ten z braci, który otrzyma je, wypłaci drugiemu odszkodowanie. Zdawałoby się, że takie orzeczenie jest jak najbardziej sprawiedliwe. Tak, czy nie? Szkopuł jednak był w tym, że żaden z braci nie chciał nawet słyszeć o odszkodowaniu. Okazało się, że nie chodzi im o pieniądze. Pieniądze to głupstwo. W grę wchodził upór, chęć robienia drugiemu na złość.

– Dlaczego ty masz siedzieć na miejscu ojca, a nie ja? – pytali się nawzajem bracia.

Tu już chodziło nie tyle o siebie, ile o przeciwnika. Postępowali zgodnie z zasadą: „sam nie zjem, a drugiemu nie dam”. Znamy przecież powiedzonko: „I tobie i mnie, czyli ni mnie, ni tobie…”. No i bracia robili sobie na złość. Nie o byle co im przecież chodziło. Chodziło im o to, kto kogo pokona.

W pierwszą sobotę Meir przyszedł do bożnicy wcześniej niż zwykle i zajął „miasto” ojca. Sznejur zaś przez cały czas trwania modłów stał na nogach. W drugą sobotę Sznejur wyprzedził brata i zajął miejsce ojca. Meirowi nie pozostało nic innego jak tylko modlić się na stojąco. Trzeciej soboty Meir urwał się z domu całkiem raniutko i w te pędy pobiegł do bożnicy. Zajął miejsce ojca i nakrył tałesem382 głowę, jakby chciał przez to powiedzieć: „No, i zrób mi coś!”. Następnej więc soboty Sznejur obudził się skoro świt i galopem popędził do bożnicy. Zasiadł na miejscu ojca, nakrył głowę tałesem, jakby chciał przez to powiedzieć: „Możesz do mnie pisać na Berdyczów383!”. Meir wyciągnął z tego odpowiedni wniosek, bo w następną sobotę zerwał się przed świtem i zajął miejsce ojca. I tak trwało to w kółko, aż do pewnej soboty, a była to Wielka Sobota, gdy obaj bracia przybyli do bożnicy jednocześnie. Było jeszcze ciemno, kiedy stanęli przed zamkniętymi jej drzwiami. Nie odzywając się, popatrzyli na siebie oczami prawdziwych zbójów. Widać było, że gotowi są skoczyć sobie do oczu. Stali naprzeciw siebie, jak dwa szykujące się do skoku oszalałe koguty. Tak chyba stali kiedyś w polu pierwsi na świecie przeciwnicy – biblijni Kain i Abel.

C

I oto widzimy, jak przed drzwiami bożnicy stoją zapiekli w gniewie dwaj bracia, Meir i Sznejur. Proszę jednak nie zapominać, że obaj pochodzą z dobrego domu, są, jak to się mówi, dobrze wychowanymi młodzieńcami, a nie jakimiś tam, nie przymierzając, skorymi do rękoczynów gojami. Obaj czekają na szamesa384 Azriela, który wnet przyjdzie i otworzy drzwi bożnicy. Wtedy dopiero okaże się, kto z nich jest szybszy i jako pierwszy zajmie „miasto” ojca. Czekają więc. Minęło dziesięć minut, a im wydaje się, że to wieki. I oto nareszcie pojawia się szames Azriel z kluczem w ręku. Nie może się jednak dobrać z kluczem do zamka, bo jeden z braci trzyma prawą nogę przy drzwiach, a drugi lewą. I żaden z nich nie chce ustąpić. Azriel zażywa tabaki i próbuje ich mitygować385. Jest to Żyd o potężnej kołtuniastej brodzie.

 

– No, i co z tego będzie? Jeśli będziecie tu tak uparcie sterczeć jak te dwa capy, nie dam rady otworzyć drzwi. Przez was bożnica może być zamknięta przez cały dzień. Powiedzcie sami, czy ma to jakiś sens?

Słowa szamesa odniosły chyba skutek, bo obaj bracia cofnęli się o krok. Jeden do tyłu na prawo, a drugi do tyłu na lewo. Powstało wolne przejście. Azriel wsadził klucz do zamka, odsunął zasuwę i drzwi stanęły otworem. W tej samej chwili obaj bracia gwałtownie ruszyli do przodu.

– Ostrożnie! Powoli! Jeszcze zwalicie na ziemię spokojnego Żyda!

I nim Azriel zdążył dokończyć zdanie, już leżał pod ich nogami. Nie swoim głosem zawołał:

– Uważajcie, jeszcze stratujecie Żyda, ojca dzieci!

Bracia jednak nie przywiązywali żadnej wagi do jego słów. W głowie mieli tylko „miasto”, honorowe miejsce ojca w bożnicy. Obaj rzucili się w kierunku wschodniej ściany. Wielkimi susami przeskoczyli ławki i pulpity i jednocześnie dopadli „miasta”. Obaj usiedli, podparłszy się plecami o ścianę, a nogami o podłogę. Jeden złapał drugiego za brodę i zgrzytając zębami warknęli:

– Prędzej dostaniesz cholery, nim będziesz siedział na tym miejscu.

Tymczasem szames Azriel podniósł się, wyprostował kości i podszedł do braci. Obaj leżeli na podłodze i ciągnęli się za brody. Szames Azriel zaczął z nimi po dobremu:

– Fe, moglibyście się wstydzić! Dwaj bracia bliźniacy, synowie jednych rodziców, wyrywają sobie nawzajem włosy z brody. I to gdzie? W Świętym Przybytku! A fe!

Zaraz jednak Azriel spostrzegł się, że jego słowa są rzucane na wiatr. Gorzej! Jego morały działały jak oliwa dolewana do ognia. Obaj bracia tak się dali porwać furii, że w ręku jednego i drugiego znalazły się całe garście włosów z brody przeciwnika. Czarne Meira w rękach Sznejura i rude Sznejura w rękach Meira. Policzki obu pokryły się siniakami, a jednemu z nich krew pociekła z nosa.

Dopóki w grę wchodziły tylko brody, policzki, ciosy i szturchańce, Azriel mógł jeszcze starać się przemawiać im do rozsądku, mógł im prawić morały, ale kiedy zobaczył krew, nie wytrzymał. Krew, jeśli nawet tylko z nosa, zalatuje już czymś złym i brzydkim. Nie przystoi to Żydowi. Tfu! I nie zastanawiając się skoczył do przedsionka bożnicy, nabrał wody do wiadra i oblał obu zwaśnionych braci.

Od kiedy świat jest światem, zimna woda jest najlepszym środkiem na doprowadzenie człowieka do przytomności. Człowiek może płonąć gniewem, może być rozsadzany przez złość, ale wystarczy jeden kubeł zimnej wody, aby oprzytomniał. Zimna woda ostudza namiętność, odświeża rozsądek i przywraca zdolność logicznego myślenia.

I zimna kąpiel zaaplikowana przez Azriela odniosła skutek. Bracia, jakby obudzeni z koszmarnego snu, natychmiast oprzytomnieli. Spojrzeli sobie w oczy i zawstydzili się. Tak samo, jak kiedyś w raju Adam i Ewa, którzy skosztowali owocu z zakazanego drzewa wiadomości, i nagle zauważyli, że są nadzy. Tejże soboty, wieczorem, po hawdale386 udali się w towarzystwie wielu Żydów do rabina Juzipla. Postanowili oddać sprawę w jego ręce i pod sąd ludzki.

373maca – cienkie, przaśne placki, które Żydzi spożywają w święta wielkanocne zamiast chleba, na tę pamiątkę, iż gdy uciekali z niewoli egipskiej, nie zdążyli upiec sobie chleba na drogę, a ciasto bez drożdży, które z sobą zabrali, upiekło się na słońcu. [przypis tłumacza]
374kantor – śpiewak prowadzący modły przed pulpitem w bożnicy. [przypis tłumacza]
375cheder – dosł.: „pokój”; nazwa szkoły dla początkujących, w której żydowscy chłopcy po ukończeniu piątego roku życia uczyli się czytania po hebrajsku modlitw oraz poznawali Pismo Święte. [przypis tłumacza]
376reb – skrót hebrajskiego słowa rabi, które jest tytułem uczonego, rabina itp. U Żydów wyraz reb przed imieniem własnym oznacza szacunek dla osoby, do której zwracają się oni w ten sposób lub o której mówią. Młodszy wiekiem zawsze tak mówi do starszego. [przypis edytorski]
377Tora – dosł.: „nauka”; nazwa Biblii, w szerokim pojęciu oznacza wiedzę, nauki religijne. [przypis tłumacza]
378bar micwa – dosł. „syn przepisów”. Każdy chłopiec w dniu swoich trzynastych urodzin staje się pełnoletni wobec obowiązujących przepisów religijnych. W tym dniu nakłada po raz pierwszy tefilin i odtąd odpowiada za wszystkie swoje postępki. Podczas tej ceremonii wygłasza przemówienie, w którym popisuje się znajomością Pisma Świętego lub Talmudu. Następnie jego ojciec publicznie dziękuje Bogu, że wybawił go od poniesienia kary za grzechy syna, za którego dotąd był odpowiedzialny wobec Stwórcy. [przypis tłumacza]
379goj – nie-Żyd. [przypis edytorski]
380reb – skrót hebrajskiego słowa rabi, które jest tytułem uczonego, rabina itp. U Żydów wyraz reb przed imieniem własnym oznacza szacunek dla osoby, do której zwracają się oni w ten sposób lub o której mówią. Młodszy wiekiem zawsze tak mówi do starszego. [przypis tłumacza]
381Arka Przymierza – tu: szafa ołtarzowa, Aron Hakodesz, we wschodniej ścianie bóżnicy, gdzie przechowywane są zwoje Tory. [przypis edytorski]
382tałes – dosł.: „narzuta”; szata liturgiczna, wełniana biała chusta w niebieskie lub czarne pasy, w którą owijają się żonaci mężczyźni podczas modlitwy porannej oraz w czasie innych, ściśle określonych przez przepisy religijne nabożeństw. [przypis tłumacza]
383pisz na Berdyczów – powiedzonko z kresów wschodnich: pisz tam, gdzie listy nie dochodzą, przen.: nie zmienisz mojego postępowania. [przypis edytorski]
384szames – tak nazywano sługę bożnicy, synagogi oraz żydowskiej gminy wyznaniowej; właściwie jest to woźny bożnicy, gminy lub rabina. [przypis tłumacza]
385mitygować – hamować, odwodzić od gwałtownego zachowania. [przypis edytorski]
386hawdala – dosł.: „odróżnienie”; modlitwa odmawiana nad winem w sobotę wieczór lub w wieczory ostatniego dnia świąt. Modlitwą tą żegnają Żydzi kończące się właśnie święto i „odróżniają” dzień świąteczny od dni powszednich. [przypis tłumacza]

Inne książki tego autora