Za darmo

Czerwone i czarne

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Julian zdumiał się tym, co uczynił. „To nic – mówił sobie – jeśli chcę wspiąć się wyżej, trzeba będzie spełnić gorsze niesprawiedliwości i jeszcze umieć je ukryć pod sentymentalnymi frazesami. Biedny Gros! To on zasługiwał na krzyż, ja go dostałem i muszę postępować w duchu rządu, który mnie nim obdarzył”.

XXXVIII. Jaki order wyróżnia człowieka

Twoja woda nie chłodzi, rzekł spragniony geniusz. – Jest to wszelako najchłodniejsze źródło w całym Diaz-Bekir.

Pellico.

Jednego dnia Julian wracał z uroczej wioski Villequier nad Sekwaną. Pan de la Mole interesował się tym majątkiem, ponieważ ze wszystkich jego posiadłości ta jedna należała do słynnego Bonifacego de la Mole. Julian zastał w pałacu margrabinę z córką: przybyły właśnie z Hyères.

Julian stał się już skończonym dandysem i paryżaninem. Przywitał pannę de la Mole ozięble. Zdawał się zgoła nie pamiętać czasów, kiedy go tak wesoło wypytywała o szczegóły upadku z konia.

Pannie de la Mole wydał się wyższy i bledszy. Postawa jego, wzięcie51 nie miały nic prowincjonalnego; rozmowa natomiast trąciła jeszcze nadmierną powagą, była zbyt rzeczowa. Mimo tego racjonalizmu nie było w nim nic płaskiego; czuło się tylko, że ten młody człowiek jeszcze zbyt wiele rzeczy bierze na serio. Ale czuło się zarazem, że jest to człowiek zdolny poprzeć to, co mówi.

– Brak mu lekkości, ale nie sprytu – rzekła panna de la Mole, żartując z ojcem z krzyża, który wyrobił Julianowi. – Norbert prosi cię o krzyż przez półtora roku, a przecież to jest la Mole!…

– Tak, ale Julian ma nieoczekiwane koncepty; rzecz, która owemu la Mole nie trafiła się nigdy.

Oznajmiono księcia de Retz.

Matyldę ogarnęło niezwyciężone ziewanie; odnajdywała starożytne złocenia i gości ojcowskiego salonu. Widziała z góry przenudny obraz życia, jakie ją czeka w Paryżu. A w Hyères żałowała Paryża!

„Mam dziewiętnaście lat! – myślała – to wiek szczęścia, mówią wszystkie te dudki o złoconych brzegach”. Spojrzała na dziesiątek tomów z nowymi poezjami, nagromadzonych w czasie jej nieobecności na konsoli w salonie. Na swoje nieszczęście miała więcej rozumu od panów de Croisenois, de Caylus, de Luz i innych przyjaciół. Wyobrażała sobie wszystko, co jej powiedzą o pięknym niebie Prowansji, o poezji, Południu, etc., etc.

Piękne oczy, w których odbijał się wyraz nudy i, co gorsza, zwątpienia o możliwości zabawy, zatrzymał się na Julianie. „Ten przynajmniej jest nieco inny”.

– Panie Sorel – rzekła owym jasnym, ostrym głosem, niemającym nic kobiecego, którym wszelako posługują się kobiety z wielkiego świata – panie Sorel, czy pan będzie dziś na balu u księcia de Retz?

– Pani, nie miałem zaszczytu być przedstawionym księciu. – (Zdawałoby się, że te słowa i ten tytuł ranią usta dumnego plebejusza).

– Zalecił memu bratu, aby pana przyprowadził; niech pan przyjdzie, opowie mi pan coś o Villequier; jest projekt, aby się tam wybrać na wiosnę. Chciałabym wiedzieć, czy zamek jest możliwy do mieszkania i czy okolica w istocie tak piękna, jak mówią. Tyle jest rzeczy przechwalonych!

Julian milczał.

– Niech pan przyjdzie na bal z bratem – dodała oschle.

Julian skłonił się. „Zatem nawet na balu mam obowiązek składać raporty wszystkim członkom rodziny! Czyż nie jestem płatnym rządcą?” (Zły humor Juliana wzrastał.) „Kto wie jeszcze, czy to, co powiem pannie, nie będzie krzyżowało zamiarów ojca, matki. To istny dwór udzielnego księcia. Trzeba by być zupełnym zerem, a mimo to dogodzić wszystkim”.

„Niesympatyczna dziewczyna! – myślał, patrząc za oddalającą się panną, którą matka wezwała, aby ją przedstawić paru przyjaciółkom. – Przesadza każdą modę; suknia spada jej z ramion; jest jeszcze bledsza niż przed podróżą… Cóż za bezbarwne włosy, tak nieprawdopodobnie jasne, rzekłby kto, iż światło przechodzi przez nie na wskroś… Co za duma w ukłonie, w spojrzeniu! Cóż za ruchy królowej!”

Panna de la Mole skinęła na brata w chwili, gdy opuszczał salon.

Hrabia Norbert zbliżył się do Juliana.

– Drogi Sorel – rzekł – czy chce pan, abym cię wziął z sobą o północy na bal do księcia de Retz? Polecił mi wyraźnie, bym pana przyprowadził.

– Wiem dobrze, komu jestem winien tyle łaski – rzekł Julian, kłaniając się do ziemi.

W przystępie złego humoru, nie mogąc znaleźć nic do zarzucenia uprzejmemu, a nawet serdecznemu tonowi Norberta, zaczął nicować własną odpowiedź. Wydała mu się uniżona.

Przybywszy na bal, Julian zdumiał się wspaniałością pałacu Retzów. Nad wjazdem rozpięty był olbrzymi namiot z karmazynowej materii usianej złotymi gwiazdami, nie można wyobrazić sobie nic wytworniejszego. Pod tym namiotem dziedziniec zmienił się w gaj pomarańcz oraz kwitnących oleandrów. Ponieważ doniczki były starannie zakopane, zdawało się, że oleandry i pomarańcze wyrastają z ziemi. Droga, którą wjeżdżały powozy, wysypana była piaskiem.

Całość wydała się naszemu parafianinowi niesłychana. Nie miał pojęcia o takiej wspaniałości; w jednej chwili rozbujana jego wyobraźnia zapomniała o wszystkich kwasach. W powozie, kiedy jechali na bal, Norbert był wesół, on zaś widział wszystko czarno; ledwie wjechali w dziedziniec, role zmieniły się.

Norbert był wrażliwy jedynie na kilka szczegółów, których wśród takich przepychów nie podobna było dociągnąć do całości. Szacował w myśli cenę każdej rzeczy i w miarę jak dochodził do pewnej cyfry, Julian zauważył, że staje się niemal zazdrosny i markotny.

Co się tyczy Juliana, wszedł do pierwszej sali zachwycony, pełen podziwu i prawie wylękły ze wzruszenia. Przy drzwiach do drugiej sali tłoczono się tak, że nie podobna było posuwać się naprzód. Dekoracja tej wielkiej sali odtwarzała Alhambrę w Grenadzie.

– Nie ma co, trzeba przyznać że to królowa balu – mówił jakiś młody elegant z wąsikami, którego łokieć wbijał się w pierś Juliana.

– Panna Fourmont, która całą zimę była najpiękniejsza – odparł sąsiad – czuje, że zeszła na drugi plan: popatrz, jaką ma minę.

– W istocie, stara się być piękną za wszelką cenę. Patrz, patrz na ten luby uśmiech, z jakim tańczy w kontredansie swoje solo. Na honor, to nieopłacone!

– Panna de la Mole czuje doskonale swój triumf, ale umie nad nim panować. Rzekłbyś, że boi się podobać temu, z kim rozmawia.

– Brawo! To wysoka szkoła.

Julian czynił daremne wysiłki, aby ujrzeć tę czarującą kobietę; gromadka wyższych od niego mężczyzn zasłaniała mu widok.

– Wiele jest kokieterii w tym szlachetnym umiarkowaniu – podjął młodzian z wąsikami.

– A te wielkie, niebieskie oczy, które się opuszczają tak wolno w chwili, gdy tuż, tuż, miały się zdradzić – dodał sąsiad – Na honor, bardzo sprytnie!

– Patrz, jak piękna Fourmont wygląda przy niej pospolicie – rzekł trzeci.

– Ten skromny wyraz oczu mówi: „Ileż uroków rozwinęłabym dla pana, gdybyś był godny mnie!”

– A kto może być godny boskiej Matyldy? – rzekł pierwszy. – Jakiś panujący książę, piękny, rozumny, przystojny, bohaterski i mający nie więcej niż dwadzieścia lat.

– Syn naturalny cara rosyjskiego… któremu, na intencję tego małżeństwa wykrojono by jakie księstwo, albo po prostu hrabia de Thaler ze swą miną przebranego parobka..

Zrobiło się miejsce koło drzwi, Julian mógł wejść.

„Skoro uchodzi za takie cudo w oczach tych lalusiów, warta jest, aby się jej przyjrzeć. Zrozumiem, co jest doskonałością w oczach tych ludzi”.

Gdy jej szukał wzrokiem, Matylda spojrzała na niego.

„Obowiązek mnie woła” – rzekł sobie Julian; ale zły humor wyładował się tylko w tym wyrażeniu. Posunął się wiedziony ciekawością; silnie wycięta suknia Matyldy zabarwiła tę ciekawość uczuciem przyjemności, co prawda w sposób mało pochlebny dla jej miłości własnej. „Świeża jest” – pomyślał. Kilku młodych ludzi – Julian poznał tych, których rozmowie przysłuchiwał się we drzwiach – znajdowało się między nim a Matyldą.

– Pan spędził w Paryżu całą zimę – rzekła – prawda, że to najpiękniejszy bal w tym roku?

Nie odpowiedział.

– Ten kadryl pomysłu Coulona doprawdy prześliczny; i odtańczony znakomicie.

Młodzi ludzie obrócili się, aby ujrzeć, kto jest ów szczęśliwiec, z którego margrabianka chce koniecznie wycisnąć odpowiedź. Odpowiedź nie była zachęcająca.

– Nie mogę sądzić o tym, pani; życie spływa mi przy biurku; to pierwszy tak wspaniały bal, który oglądam.

Młodzi ludzie z wąsikami osłupieli ze zgorszenia.

– Jest pan filozofem, panie Sorel – podjęła panna żywiej – patrzysz na te bale, festyny, jak mędrzec, jak Jan Jakub Rousseau. Szaleństwa te raczej dziwią cię, niż pociągają.

Jedno słowo ugodziło wyobraźnię Juliana i wypędziło z jego serca wszelką iluzję. Usta jego przybrały wyraz przesadnej może wzgardy.

– Jan Jakub jest dla mnie głupcem, kiedy sili się wyrokować o wielkim świecie; nie rozumiał go i mierzył go duszą lokaja i parweniusza.

– Stworzył Umowę społeczną – rzekła Matylda ze czcią.

– Głosząc republikę i obalenie monarchii, parweniusz ten pijany jest ze szczęścia, jeżeli jaki książę raczy zmienić kierunek poobiedniej przechadzki, aby odprowadzić któregoś z jego przyjaciół52.

 

– Ach, tak, książę de Luksemburg w Montmorency odprowadzający pana Coidet w stronę Paryża… – podchwyciła panna de la Mole z przyjemnością i upojeniem pierwszych rozkoszy erudycji. Była pijana swą wiedzą, coś jak członek akademii, który odkrył istnienie króla Feretriusza. Oko Juliana pozostało przenikliwe i surowe. Matylda miała chwilę entuzjazmu, chłód partnera oblał ją zimną wodą. Zdumiała się; zwykle to ona działała w ten sposób na drugich.

W tej chwili margrabia de Croisenois zbliżył się skwapliwie do panny de la Mole. Zatrzymał się na chwilę o trzy kroki, nie mogąc się przedostać. Patrzał na nią, uśmiechając się z tej przeszkody. Obok niego stała młoda margrabina de Rouvray, kuzynka Matyldy. Wspierała się na ramieniu męża, którego zaślubiła dopiero przed trzema tygodniami. De Rouvray, również bardzo młody, promieniał szczęściem człowieka, który zawarłszy małżeństwo z konwenansu, sklecone przez dwóch rejentów, znalazł w żonie doskonałą piękność. De Rouvray miał zostać księciem po śmierci wiekowego stryja.

Gdy margrabia de Croisenois, nie mogąc przebić tłumu, patrzał na Matyldę z roześmianą twarzą, ona wiodła swymi wielkimi oczami koloru nieba po nim i po jego sąsiadach. Czy może być coś pospolitszego niż ta cała grupa? Ten Croisenois chciałby mnie zaślubić; jest grzeczny, dworny, doskonale wychowany, jak de Rouvray. Ci panowie byliby bardzo mili, gdyby nie byli tak straszliwie nudni. On także będzie mnie prowadził na bal z tą ograniczoną i zadowoloną z siebie miną. W rok po ślubie mój powóz, konie, suknie, zamek o dwadzieścia mil od Paryża, wszystko to będzie tak wytworne, jak tylko może być; wszystko, co trzeba, aby doprowadzić do rozpaczy jakąś parweniuszkę, taką hrabinę de Roiville na przykład; a potem?…

Matylda nudziła się już w wyobraźni. Margrabia de Croisenois zdołał do niej dotrzeć i zagadnął ją; ale, pogrążona w zadumie, nie słyszała. Szmer jego słów mieszał się z gwarem balu. Wiodła machinalnie okiem za Julianem, który oddalił się z twarzą pełną szacunku, ale dumną i niechętną. W kącie, z dala od krążącego tłumu, ujrzała hrabiego Altamira skazanego na śmierć w ojczyźnie, znanego już czytelnikowi. Za Ludwika XIV jakaś jego krewniaczka zaślubiła księcia Conti; wspomnienie to ubezpieczało go nieco przeciw policji Kongregacji.

„Tylko skazanie na śmierć wyróżnia człowieka od innych; to jedna rzecz, której się nie da kupić. Ba, mimo woli urodziłam paradoks! Szkoda, że mi nie przyszedł do głowy wówczas, kiedym go mogła z honorem spożytkować”. – Matylda miała zbyt wiele smaku, aby wsuwać w rozmowę dowcip ukuty zawczasu; ale miała też nadto próżności, aby nie podziwiać samej siebie. Wyraz zadowolenia spłoszył z jej twarzy wrażenie nudy. Margrabia de Croisenois, który ją ciągle zabawiał, przypisał sobie ten rezultat i podwoił wymowę.

„Co mógłby najsurowszy krytyk zarzucić temu konceptowi? – myślała Matylda. – Odpowiedziałabym mu tak: tytuł barona, wicehrabiego można kupić; order dostaje się; brat właśnie go dostał, a cóż takiego zrobił? Stopień – można uzyskać. Dziesięć lat służby lub pokrewieństwo z ministrem wojny i ot, jest się majorem jak Norbert. Wielki majątek!… to jeszcze najtrudniejsze, tym samym najbardziej godne uwagi. Zabawne! To zupełnie przeciwnie niż powiadają książki… Ba! majątki można zdobyć, żeniąc się z córką Rotszylda.

Stanowczo, mój aforyzm jest głęboki. Wyrok śmierci to jedyna rzecz, o którą nikomu nie przyszło na myśl się ubiegać”.

– Zna pan hrabiego Altamira? – spytała pana de Croisenois.

Wyglądała na osobę tak nieobecną duchem i pytanie to miało tak mało związku z tym, co biedny margrabia prawił jej od pięciu minut, iż grzeczny kawaler zmieszał się. Był to wszakże rozumny człowiek i zażywający wielkiej opinii w tej mierze.

„Matylda jest nieco ekscentryczna – pomyślał – to wada; ale poza tym małżeństwo z nią daje tak piękną pozycję! Nie wiem, jak on to robi, ten stary la Mole; ale to fakt, że ma kapitalne stosunki we wszystkich partiach: ten człowiek nie zatonie. Zresztą ta ekscentryczność Matyldy może uchodzić za głębię, za duszę. Przy urodzeniu i majątku dusza nie jest śmiesznością; owszem, przynosi zaszczyt! Matylda posiada zresztą, o ile zechce, to połączenie dowcipu, rozumu i ironii, które stanowią najwyższy urok rozmowy…”

Ponieważ trudno jest robić dobrze dwie rzeczy na raz margrabia odpowiadał bezmyślnie, jakby wydając lekcję:

– Któż nie zna poczciwego Altamira? – I opowiedział historię jego nieudanego, śmiesznego, niedorzecznego spisku.

– Bardzo niedorzeczne – rzekła Matylda jakby do samej siebie – ale w tym był czyn. Chcę widzieć człowieka; przedstaw mi go pan – rzekła do zgorszonego margrabiego.

Hrabia Altamira był jednym z najzagorzalszych wielbicieli dumnej i wzgardliwej urody panny de la Mole; była to jego zdaniem jedna z najpiękniejszych kobiet w Paryżu.

– Jakaż by ona była piękna na tronie! – rzekł do pana de Croisenois i pozwolił się zaprowadzić bez oporu.

Nie brak w świecie ludzi, którzy chcieliby wpoić przekonanie, że nie ma nic równie niesmacznego niż spisek w XIX wieku; to trąci jakobinizmem. A cóż może być szpetniejszego niż jakobinizm nieudany?

Spojrzenie, jakie Matylda wymieniła z panem de Croisenois, żartowało sobie nieco z Altamiry; ale słuchała go z przyjemnością.

„Spiskowiec na balu to ładny kontrast – myślała. Altamira, ze swym bujnym czarnym wąsem, wydał się jej podobny do spoczywającego lwa; ale spostrzegła niebawem, że duszę jego wypełniało tylko jedno: użyteczność, podziw dla użyteczności.

Wyjąwszy to, co mogło dać jego krajowi parlament i konstytucję, młody hrabia niczego nie uważał za godne swej uwagi. Opuścił z przyjemnością Matyldę, najładniejszą kobietę na balu, bo ujrzał wchodzącego peruwiańskiego generała. Zwątpiwszy o Europie takiej, jak ją urządził Metternich, biedny Altamira pocieszał się myślą, że Stany Zjednoczone, wzmógłszy się w potęgę i w siłę, zdołają zwrócić Europie wolność, którą im przesłał Mirabeau53.

Tłum elegantów z wąsikami otoczył Matyldę. Spostrzegła, że nie oczarowała Altamiry i czuła się dotknięta jego odejściem; widziała, jak czarne oko jego błyszczy podczas rozmowy z generałem. Panna de la Mole spoglądała na młodych Francuzików z ową głęboką powagą, której żadna z jej rywalek nie była zdolna naśladować. „Który z nich – myślała – umiałby się narazić na skazanie na śmierć, nawet z najkorzystniejszymi widokami?”

To szczególne spojrzenie czarowało dudków, niepokoiło zaś ludzi inteligentnych. Lękali się, że panna wystrzeli nagle jakim ironicznym słówkiem, na które trudno będzie znaleźć odpowiedź.

„Urodzenie daje mnóstwo przymiotów, których brak raziłby mnie: widzę to na Julianie – myślała Matylda – ale poraża te właściwości duszy, które prowadzą na śmierć”.

W tej chwili ktoś mówił koło niej:

– Ten hrabia Altamira to młodszy syn księcia de San-Nazaro-Pimentel; jeden z tych Pimentelów próbował ocalić Konradyna, ściętego w 1268. To jedna z najstarszych rodzin w Neapolu.

„Oto – pomyślała Matylda – ładne potwierdzenie mojej zasady: urodzenie odejmuje siłę charakteru, bez której człowiek nie narazi się na śmierć! Jest mi przeznaczone pleść dziś niedorzeczności. Skoro tedy jestem tylko kobietą jak inne, trzeba tańczyć!” Uległa prośbom margrabiego de Croisenois, który od godziny błagał o galopadę. Aby się pocieszyć po niepowodzeniach w filozofii, Matylda chciała być czarująca; pan de Croisenois odszedł upojony.

Ani taniec, ani chęć podobania się jednemu z najprzystojniejszych mężczyzn na Dworze, nic nie zdołało rozerwać Matyldy. Budziła same zachwyty, była królową, widziała to, ale było jej to obojętne.

„Jakże czcze życie wiodłabym z człowiekiem takim jak Croisenois! – mówiła sobie, gdy ją odprowadzał na miejsce w godzinę później… – Gdzież znajdę przyjemność – dodała smutnie – jeżeli po pół roku nieobecności, nie znajduję jej na balu, budzącym zazdrość wszystkich kobiet w Paryżu? Otaczają mnie hołdy najwykwintniejszego towarzystwa. Z miasta jest tutaj zaledwie kilku parów i może paru Julianów. A mimo to – dodała z rosnącym smutkiem – los mi dał wszystko: ród, majątek, młodość, wszystko, wyjąwszy szczęście!

Najwątpliwsze54 jeszcze z moich zalet, to te, o których mówiono mi cały wieczór. Inteligencja, wierzę; wyraźnie boją mnie się wszyscy. Skoro odważę się puścić na temat serio, po pięciu minutach rozmowy dobijają zdyszani, jakby robiąc wielkie odkrycie, do rzeczy, którą powtarzam im od godziny. Jestem piękna, mam ten talizman, za który pani de Staël byłaby oddała wszystko, a mimo to faktem jest, że umieram z nudów. Czemuż miałabym się mniej nudzić, zmieniwszy swoje nazwisko na tytuł margrabiego de Croisenois?

Boże! – dodała niemal bliska płaczu – czyż to nie jest człowiek doskonały? To arcydzieło hodowli naszego wieku; nie można nań spojrzeć, aby natychmiast nie znalazł na zawołanie czegoś miłego, dowcipnego; jest odważny… Szczególny jest ten Sorel – pomyślała i wyraz nudy w jej oczach ustąpił podrażnieniu. – Oznajmiłam mu, że życzę sobie z nim mówić i nie raczy się pojawić!”

XXXIX. Bal

Przepych toalet, blask świec, woń perfum; tyle pięknych ramion, biustów; bukiety, upajające melodie Rossiniego, malowidła Ciceri! Głowę tracę!

Podróże Uzerlego.

– Jesteś nie w humorze – rzekła margrabina do córki – ostrzegam cię, że to nieładnie wygląda na balu.

– Głowa mnie po prostu boli – odparła Matylda ze wzgardliwą minką – za gorąco tu.

W tej chwili, jakby dla usprawiedliwienia słów panny de la Mole, stary baron de Tolly zasłabł i zemdlał; trzeba go było wynieść. Przypuszczano apopleksję, niemiły wypadek.

Matyldy to nie obeszło. Miała tę zasadę, aby nigdy nie patrzeć na starców i na wszelkie rzeczy smutne.

Poszła tańczyć, aby uniknąć rozmów o apopleksji, niegroźnej zresztą, bo na trzeci dzień baron znów wypłynął.

„Ten Sorel nie przychodzi” – powtórzyła w myśli jeszcze raz, przetańczywszy. Szukała go niemal wzrokiem i spostrzegła go w drugim salonie. Rzecz osobliwa, zdawałoby się, że stracił ten wyraz niewzruszonego chłodu, który mu był tak właściwy; nie miał już miny angielskiej.

„Rozmawia z hrabią Altamira, ze skazańcem! – pomyślała. – Oko jego płonie posępnym ogniem, wygląda na przebranego władcę; spojrzenie jeszcze dumniejsze niż zwykle”.

Julian zbliżył się, wciąż rozmawiając z Altamirą; wpatrywała się weń bacznie, studiując jego rysy, aby odnaleźć w nich owe wysokie przymioty zdolne pozyskać człowiekowi zaszczyt śmierci na rusztowaniu.

– Tak – mówił Julian do hrabiego Altamira, przechodząc koło panny de la Mole – Danton to był człowiek!

„O nieba! Byłby on Dantonem? – pomyślała Matylda. – Ale on ma rysy tak szlachetne, a ten Danton był straszliwie brzydki…”

Julian był jeszcze dość blisko, bez namysłu zawołała go; miała tę świadomość – nie wolną od dumy – że zadaje pytanie jak na młodą pannę dość osobliwe.

– Nieprawdaż, Danton był rzeźnikiem? – rzekła.

– Tak, w oczach niektórych osób – odparł Julian z wyrazem ledwie ukrywanej wzgardy i z okiem jeszcze rozpromienionym rozmową z Altamirą – ale nieszczęściem dla ludzi dobrze urodzonych był adwokatem w Mérysur-Seine; to znaczy, pani – dodał złośliwie – zaczął tak jak wielu parów, których tu widzę. To prawda, Danton miał olbrzymią wadę w oczach pięknych kobiet, był bardzo brzydki.

Ostatnie słowo wyrzekł szybko, dziwnym i z pewnością niezbyt grzecznym tonem.

Julian czekał chwilę lekko pochylony, z wyrazem dumy i pokory zarazem. Zdawał się mówić: „Płacą mi za to, bym pani odpowiadał, a ja żyję z tej płacy”. Nie raczył podnieść oczu na Matyldę. Ona ze swymi pięknymi oczami, w tej chwili nadmiernie rozszerzonymi i utkwionymi w Juliana, wyglądała jak jego niewolnica. Wreszcie, skoro milczenie przeciągało się zbyt długo, spojrzał na nią, jak służący patrzy na pana, pytając o rozkazy. Mimo że oczy jego spotkały wzrok Matyldy wciąż utkwiony w nim z tym samym dziwnym wyrazem, oddalił się z wyraźnym pośpiechem.

 

„On, tak rzetelnie piękny – rzekła wreszcie do siebie Matylda, ocknąwszy się z zadumy – z takim zapałem wysławia brzydotę! Nigdy nie myśli o sobie samym! To nie Caylus ani nie Croisenois. Ten Sorel ma coś z miny mego ojca wówczas, gdy tak dobrze udaje Napoleona na balu”. Zapomniała zupełnie o Dantonie. „Stanowczo, nudzę się dziś straszliwie”. Ujęła pod ramię brata i ku jego wielkiemu niezadowoleniu zmusiła go, aby się z nią przeszedł trochę po salach. Przyszła jej ochota posłuchać dalszej rozmowy skazańca z Julianem.

Tłum był ogromny. Udało się jej przydybać ich w chwili, gdy o dwa kroki przed nią Altamira zbliżał się do tacy, aby sięgnąć po lody. Rozmawiał z Julianem na wpół doń zwrócony. Spostrzegł ramię w haftowanym rękawie sięgające również do tacy. Haft zwrócił widocznie jego uwagę, obejrzał się, aby sprawdzić, do kogo należy ta ręka. W jednej chwili szlachetne i szczere jego oczy przybrały lekki odcień wzgardy.

– Widzisz tego człowieka – rzekł z cicha do Juliana – to książę d'Araceli, ambasador***. Dziś rano domagał się mego wydania u ministra spraw zagranicznych, pana de Nerval. O, tego tam, który gra w wista. Pan de Nerval dość byłby skłonny mnie wydać, dostarczyliśmy wam bowiem paru spiskowców w 1816. Jeśli mnie oddadzą w ręce memu królowi, zawisnę na szubienicy w ciągu dwudziestu czterech godzin. I to jeden z tych ładnych paniczyków z wąsikami ucapi mnie za kark.

– Nikczemni! – wykrzyknął Julian półgłośno.

Matylda nie traciła ani słowa. Nuda pierzchła.

– Nie tak znów nikczemni – odparł hrabia. – Ot, wspomniałem o sobie, aby ci dać żywy przykład. Popatrz na księcia d'Araceli; co parę minut spogląda na swoje złote runo; nie może się nasycić rozkoszą, że widzi to cacko na swej piersi. Ten biedny człowiek jest w istocie anachronizmem. Sto lat temu złote runo było zaszczytem, ale wówczas przeszłoby wysoko nad jego głową. Dziś między ludźmi z urodzeniem trzeba być takim Aracelim, aby się zeń czuć dumnym. Wywieszałby całe miasto, aby je dostać.

– Za tę cenę je dostał? – spytał Julian wzruszony.

– Niezupełnie – odparł chłodno Altamira – ot, kazał może wrzucić do rzeki ze trzydziestu bogatych właścicieli, którzy uchodzili za liberałów.

– Co za potwór! – dorzucił Julian.

Panna de la Mole, która przechyliła głowę z najżywszym zainteresowaniem, była tak blisko niego, że piękne jej włosy dotykały niemal ramienia Juliana.

– Jesteś bardzo młody! – odparł Altamira. – Mówiłem ci, że mam siostrę w Prowansji; jest jeszcze ładna, dobra, łagodna, wzorowa matka, obowiązkowa, nabożna bez dewocji.

„Do czego on zmierza?” – myślała panna de la Mole.

– Żyje szczęśliwie – ciągnął dalej hrabia Altamira – tak samo żyła i w 1815. Ukrywałem się wówczas u niej w majątku jej koło Antibes; otóż dowiedziawszy się o straceniu Neya, zaczęła tańczyć!

– Czy podobna? – rzekł Julian osłupiały.

– Zaciekłość partyjna! – odparł Altamira. – W XIX wieku nie ma już prawdziwych namiętności; dlatego Francuzi się tak nudzą. Praktykują największe okrucieństwa, ale bez okrucieństwa.

– Tym gorzej! – rzekł Julian. – Kiedy się popełnia zbrodnie, trzebaż bodaj czynić to z przyjemnością; to tylko jest w nich dobrego i jedynie w ten sposób można je po trosze usprawiedliwić.

Panna de la Mole, zapominając zupełnie o etykiecie, wcisnęła się prawie między Juliana a Altamirę. Brat, którego trzymała pod ramię, przyzwyczajony jej ulegać rozglądał się, jak gdyby się zatrzymał z powodu tłoku.

– Masz słuszność – rzekł Altamira – wszystko się dziś robi bez przyjemności, bez świadomości, nawet zbrodnie. Mógłbym ci wskazać na tym balu jakich dziesięciu ludzi, którzy przed sądem boskim staną jako mordercy. Zapomnieli o tym i świat również! Wielu z nich wzrusza się do łez na widok psa, który złamie nogę. Kiedy się ich odprowadza na wieczny spoczynek na Père-Lachaise, jakiś mówca obwieszcza, że jednoczyli wszystkie cnoty szlachetnych rycerzy i opowiada o wielkich czynach ich praszczura, kędyś za Henryka IV. Jeśli mimo uczynności księcia Araceli nie powieszą mnie i jeśli będę kiedy cieszył się swoim majątkiem w Paryżu, zaproszę cię na obiad z jakim dziesiątkiem morderców powszechnie szanowanych i wolnych od wyrzutów sumienia. My dwaj na tym obiedzie będziemy jedyni ludzie bez plamy krwi; ale ja będę przedmiotem wzgardy, prawie nienawiści, jako krwiożerczy potwór i jakobin, ty zaś po prostu jako człowiek z ludu, intruz w wykwintnym towarzystwie.

– Najzupełniejsza prawda – rzekła panna de la Mole.

Altamira popatrzył na nią zdumiony; Julian nie raczył spojrzeć.

– Zauważ, że rewolucja, na której czele się znalazłem – ciągnął hrabia – zawiodła jedynie dlatego, że nie chciałem strącić paru głów, ani też rozdzielić między naszych stronników kilku milionów znajdujących się w kasie, od której miałem klucz. Król, który pała dziś żądzą powieszenia mnie, a który przed buntem nazywał mnie po imieniu, dałby mi wielką wstęgę swego orderu, gdybym był strącił te głowy i rozdał te pieniądze; wówczas osiągnąłbym choć połowę celu i kraj mój miałby bodaj jakąś konstytucję… Tak toczy się świat: to partia szachów…

– Wówczas – wykrzyknął Julian z płomieniem w oku – nie umiał pan grać; dziś…

– Straciłbym te głowy, chcesz powiedzieć, i nie byłbym żyrondystą, jak mi to kiedyś dałeś do zrozumienia?… Odpowiem ci – rzekł Altamira smutnie – wówczas, kiedy zabijesz człowieka w pojedynku, co jest jeszcze mniej szpetne niż oddać go w ręce kata.

– Na honor! – rzekł Julian. – Kto chce osiągnąć cel, godzi się na środki; gdybym zamiast być niczym miał jakąś władzę, kazałbym powiesić trzech ludzi, aby ocalić czterech.

Oczy jego wyrażały ogień przekonania oraz wzgardę dla pospolitych sądów ludzkich; spotkał się z oczami panny de la Mole stojącej tuż obok i pogarda ta, miast zmienić się w wyraz uprzejmy i dworny, jak gdyby zdwoiła się jeszcze.

Dotknęło ją to, ale nie było już w jej mocy zapomnieć Juliana; oddaliła się z urazą, pociągając za sobą brata.

„Muszę się napić ponczu i dużo tańczyć – rzekła sobie – postaram się wybrać najświetniejszego partnera i zrobić furorę. Wybornie, oto ów sławny impertynent, hrabia de Fervaques”. Przyjęła zaproszenie, zaczęli tańczyć.

„Pokażę ci – myślała – kto ma ostrzejszy języczek; ale aby sobie zadrwić z hrabiego, muszę go rozgadać”. Niebawem reszta tancerzy udawała tylko, że tańczy kontredansa: nie chcieli tracić ani jednej z ciętych replik Matyldy. De Fervaques mieszał się; znajdując jedynie gładkie słówka w miejsce myśli, nadrabiał minami; Matylda, podrażniona poprzednim zajściem, dopiekała mu okrutnie. I zrobiła sobie wroga. Tańczyła do rana, wreszcie opuściła bal śmiertelnie znużona. Ale w powozie resztka sił, jakie w niej jeszcze zostały, obróciła się przeciw niej: uczuła się smutna i nieszczęśliwa. Julian wzgardził nią, ona zaś nie mogła nim gardzić.

Julian był w zachwycie. Bezwiednie upojony muzyką, kwiatami, pięknością kobiet, wykwintem, a zwłaszcza, ponad wszystko inne, swoją wyobraźnią, która roiła o odznaczeniach dla niego a wolności dla całego świata, rzekł do hrabiego:

– Co za piękny bal! Niczego tu nie brak.

– Brak myśli – odparł Altamira.

I fizjonomia jego wyrażała ową wzgardę, która jest tym dotkliwsza, im bardziej maskowana grzecznością.

– Wszak pan tu jesteś, hrabio. Czy to nie jest myśl, i to myśl w stanie buntu?

– Jestem tu dla mego nazwiska. Ale wasze salony nienawidzą myśli. Trzeba, aby była na wyżynie piosenki z wodewilu: wówczas może liczyć na nagrodę. Ale człowiek, który myśli, którego słowa tchną energią, świeżością, nazywa się tu cynikiem. Czyż nie tym przydomkiem jeden z sędziów ochrzcił Couriera? Wtrąciliście go do więzienia, wraz z Bérangerem. Wszystko, co się u was wznosi nieco wyżej duchem, Kongregacja oddaje na pastwę policji, z aprobatą wykwintnego świata. Tak, wasze zmurszałe społeczeństwo ceni przede wszystkim pozory. Nie wzniesiecie się nigdy ponad junactwo: będziecie mieli Muratów, nigdy Waszyngtonów. Widzę we Francji jedynie próżność. Człowiek myślący samodzielnie łatwo się może wyrwać z czym nieostrożnym; cóż za hańba dla gospodarza domu!

Przy tych słowach kareta hrabiego, który odwoził Juliana, zatrzymała się przed pałacem. Julian oczarowany był spiskowcem. Altamira powiedział mu wielki komplement, widocznie z głębokiego przekonania:

– Pan nie posiadasz lekkości francuskiej, rozumiesz znaczenie użyteczności.

Przypadkowo przed dwoma dniami Julian widział tragedię Kazimierza Delavigne Marino Faliero. „Czy Izrael Bertuccio nie miał więcej charakteru niż wszyscy ci szlachetni Wenecjanie? – powiedział sobie nasz zbuntowany plebejusz – a jednak to są ludzie, których szlachectwo sięga roku 700, na wiek przed Karolem Wielkim, gdy najwyższa śmietanka z balu księcia de Retz ledwo, ledwo zdołałaby się wywieść z XIII wieku. I ot! pośród tej szlachty weneckiej, tak wielkiej przez swe urodzenie, wraża się w pamięć jedynie Izrael Bertuccio.

Rewolucja niweczy wszystkie tytuły dane przez kaprys społeczny. Wówczas człowiek zdobywa sobie po prostu to stanowisko, jakie mu daje jego odwaga wobec śmierci. Nawet inteligencja jednostki traci swą władzę.

Czym byłby dziś Danton, w tym wieku Valenodów i Rênalów? Nawet nie byłby podprokuratorem… Co mówię? Zaprzedałby się Kongregacji, byłby ministrem; bo ostatecznie ten wielki Danton kradł. Mirabeau także się sprzedał. Napoleon ukradł miliony we Włoszech, inaczej byłby osiadł na mieliźnie nędzy jak Pichegru. Jeden La Fayette nie kradł nigdy. Czyż więc trzeba kraść, trzeba się sprzedawać?” – myślał Julian. Pytanie to stanęło w poprzek rozumowań. Resztę nocy spędził na czytaniu dziejów Rewolucji.

51wzięcie – sposób bycia, zachowanie. [przypis edytorski]
52Głosząc (…) przyjaciół – [por.] Rousseau, Wyznania. Cz. II. [przypis autorski]
53Stany Zjednoczone (…) Mirabeau – Stronica ta, pisana 25 lipca 1830, drukowana była 4 sierpnia. [przypis redakcyjny]
54najwątpliwsze – dziś: najbardziej wątpliwe. [przypis edytorski]