Za darmo

Czerwone i czarne

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

LXXV

– Nie mogę wypłatać zacnemu księdzu Chas-Bernard tego figla, aby go wzywać – rzekł do Fouquégo – biedaczysko, nie mógłby trzy dni jeść obiadu. Ale staraj się znaleźć jakiego jansenistę, przyjaciela księdza Pirard i nienależącego do kliki.

Fouque czekał z niecierpliwością tego wynurzenia. Julian dopełnił przyzwoicie wszystkich obowiązków, jakie na prowincji człowiek jest winien opinii. Dzięki księdzu de Frilair, mimo złego wyboru spowiednika, Julian był w swej kaźni protegowanym Kongregacji, gdyby miał więcej sprytu, mógłby się wymknąć. Ale zatrute powietrze więzienia wywierało swój skutek; inteligencja słabła. Tym radośniej odczuł powrót pani de Rênal.

– Mój pierwszy obowiązek to ty – rzekła, ściskając go. – Uciekłam z Verriéres…

Julian nie miał wobec niej małostek ambicji; opowiedział wszystkie swoje słabości. Była dlań dobra i słodka. Wieczorem, ledwie opuściwszy więzienie, sprowadziła do ciotki owego księdza, który rzucił się na Juliana niby na żer; ponieważ marzeniem klechy było wcisnąć się w łaski młodych pań z wyższego towarzystwa, pani de Rênal skłoniła go z łatwością, aby się udał odprawić nowennę w Bray-le-Haut.

Żadne słowo nie zdoła wyrazić upojeń, szału miłości Juliana.

Przy pomocy złota, posługując się na wszystkie strony nazwiskiem ciotki, osoby bogatej i znanej z dewocji, pani de Rênal uzyskała wstęp do więzienia dwa razy dziennie.

Kiedy Matylda dowiedziała się o tym, zazdrość jej doszła do obłędu. Ksiądz de Frilair powiedział jej wręcz, że wpływy jego nie sięgają tak daleko, aby depcąc pozory, mógł się jej wystarać o prawo odwiedzania kochanka więcej niż raz dziennie. Matylda kazała śledzić panią de Rênal, chciała znać każdy jej krok. Ksiądz de Frilair rozwijał wszystkie zasoby zręczności, aby dowieść pannie de la Mole, że Julian jest jej niegodny.

Wśród tych udręczeń kochała go tym bardziej i co dzień prawie robiła mu straszne sceny.

Julian dokładał wysiłków, aby do końca zachować się poprawnie wobec biednej dziewczyny, którą tak bardzo naraził; ale co chwila ponosiła go szalona miłość do pani de Rênal. Kiedy za pomocą nieszczerych perswazji nie mógł przekonać Matyldy o niewinności odwiedzin rywalki, powiadał sobie: „Ostatecznie koniec dramatu jest już bardzo bliski; niech mi to posłuży za wymówkę, jeśli nie umiem lepiej udawać”.

Panna de la Mole dowiedziała się o śmierci margrabiego Croisenois. Pan de Thaler, ów bogacz, pozwolił sobie na niewłaściwą uwagę z powodu zniknięcia Matyldy. Croisenois poprosił go, aby ją odwołał: Thaler pokazał mu anonimowe listy zawierające tak kunsztownie zestawione szczegóły, że nie podobna było biednemu margrabiemu nie dojrzeć prawdy.

Pan de Thaler pozwolił sobie na grube żarciki. Pijany bólem i wściekłością, Croisenois zażądał tak ciężkiego zadośćuczynienia, że milioner wolał pojedynek. Głupota odniosła triumf; jeden z ludzi najgodniejszych miłości znalazł śmierć w niespełna dobę.

Śmierć ta wywarła dziwny i chorobliwy wpływ na zwątloną duszę Juliana.

– Biedny Croisenois – rzekł – był to w istocie rozsądny i zacny człowiek; mógł mnie znienawidzić wówczas, kiedy w salonie matki dopuszczałaś się dla mnie takich nietaktów; mógł szukać ze mną zwady; nienawiść, która następuje po wzgardzie, bywa zazwyczaj wściekła.

Śmierć pana de Croisenois zmieniła wszystkie poglądy Juliana na przyszłość Matyldy; przez kilka dni dowodził jej, że powinna przyjąć pana de Luz. Jest to człowiek nieśmiały, nie nadto jezuita, z pewnością się wybije. Ambitniejszy od pana de Croisenois, nie posiadając mitry w rodzie, nie będzie się wzdragał przed małżeństwem z wdową po Julianie Sorel.

– I to wdową, która gardzi wielką miłością – odparła zimno Matylda – dożyła bowiem tego, iż po pół roku kochanek jej przełożył nad nią inną kobietę, sprawczynię wszystkich ich nieszczęść.

– Jesteś niesprawiedliwa, odwiedziny pani de Rênal to świetna broń dla paryskiego adwokata, który będzie prowadził apelację; odmaluje obraz mordercy otoczonego staraniami swej ofiary. To może wywrzeć wrażenie, kiedyś może ujrzysz mnie bohaterem jakiego melodramatu, etc., etc.

Wściekła i bezsilna zazdrość, poczucie nieszczęścia bez nadziei (przypuściwszy nawet ułaskawienie Juliana, jak odzyskać jego serce?), wstyd i ból, że bardziej niż kiedykolwiek kocha niewiernego, wtrąciły pannę de la Mole w ponure milczenie, z którego nie mogły jej wyrwać ani nadskakiwania księdza de Frilair, ani szorstka prostota Fouquégo.

Co się tyczy Juliana, z wyjątkiem chwil, które mu zagarniała Matylda, żył miłością, prawie nie myśląc o przyszłości. Dzięki osobliwemu działaniu tego uczucia, wówczas gdy jest bardzo silne i szczere, pani de Rênal podzielała niemal jego beztroskę i pogodę.

– Niegdyś – mówił Julian – kiedy mogłem być tak szczęśliwy w czasie naszych przechadzek po lasach Vergy, wyobraźnia wiodła mą duszę w urojone krainy. Miast przyciskać do serca to cudne ramię, które było tak blisko moich warg, rwałem się w przyszłość; duchem byłem w odmęcie walk, które mi trzeba było stoczyć, aby zbudować olbrzymią fortunę… Umarłbym, nie zaznawszy szczęścia, gdybyś mnie nie odwiedziła w tym więzieniu.

Dwa wypadki zmąciły to spokojne życie. Spowiednik Juliana, mimo iż jansenista, nie zdołał się uchronić od wpływu jezuitów i bezwiednie stał się ich narzędziem.

Oświadczył mu jednego dnia, iż, o ile nie chce popaść w okropny grzech samobójstwa, winien użyć wszelkich środków, aby zyskać ułaskawienie. Zważywszy tedy, że duchowieństwo posiada wielkie wpływy w Paryżu, nastręcza się taki sposób; trzeba się nawrócić z wielką ostentacją.

– Z ostentacją! – powtórzył Julian. – Ha! I ty zatem, ojcze, odgrywasz komedię godną misjonarza…

– Wiek twój – odparł poważnie jansenista – wdzięczna powierzchowność, jaką otrzymałeś od Opatrzności, niezrozumiała dotąd pobudka zbrodni, heroiczne wysiłki panny de la Mole dla twego ocalenia, wszystko wreszcie, nawet ta zdumiewająca przyjaźń, jaką okazuje ci twoja ofiara, wszystko uczyniło z ciebie bożyszcze kobiet w Besançon. Wszystkiego zapomniały dla ciebie, nawet polityki…

Twoje nawrócenie znalazłoby echo w sercach i sprawiłoby głębokie wrażenie. Możesz oddać nieoszacowane usługi religii: i ja miałbym się wahać, dla tej błahej racji, że jezuici obraliby tę samą drogę! Tak więc, nawet w tym odosobnionym wypadku, który umyka się ich zachłanności, mieliby wyrządzić szkodę! Nie, to być nie powinno… Łzy wyciśnięte twoim nawróceniem przekreślą zgubny wpływ dziesięciu wydań Woltera.

– A co mi zostanie – odparł zimno Julian – jeśli będę musiał gardzić samym sobą? Byłem ambitny, nie wyrzucam sobie tego; postępowałem zgodnie z duchem epoki. Obecnie żyję z dnia na dzień; ale czułbym się bardzo nieszczęśliwy, gdybym się zniżył do podłości…

Drugie wydarzenie, o wiele dotkliwsze dla Juliana, spowodowała pani de Rênal. Jakaś chytra przyjaciółka zdołała przekonać tę naiwną duszę, że powinna jechać do Saint-Cloud, rzucić się do kolan króla.

Zdobyła się na ofiarę rozstania z Julianem; po takim wysiłku przykrość uczynienia z siebie publicznego widowiska, która w innych okolicznościach wydałaby się jej gorsza niż śmierć, była niczym w jej oczach.

– Pójdę do króla, powiem głośno, że jesteś moim kochankiem; życie człowieka takiego jak Julian powinno przeważyć wszystkie względy. Powiem, że przez zazdrość targnąłeś się na moje życie. Są liczne przykłady, że w takich wypadkach nieszczęśliwi młodzi ludzie uzyskiwali łaskę przysięgłych lub króla…

– Nie chcę cię widzieć, zabronię cię wpuszczać do więzienia – wykrzyknął Julian – i możesz być pewna że nazajutrz zabiję się z rozpaczy, jeśli nie przysięgniesz poniechać wszelkiego kroku, który by nas wydał na łup gawiedzi. To nie twój pomysł, ta jazda do Paryża. Powiedz, co za intrygantka podsunęła ci go?…

Używajmy szczęścia przez tę resztę krótkiego życia. Skryjmy nasze istnienie; zbrodnia moja jest aż nazbyt oczywista. Panna de la Mole ma w Paryżu olbrzymie stosunki; bądź pewna, że zrobi co tylko w ludzkiej mocy. Tu, na prowincji, mam przeciw sobie wszystko, co zamożne i wpływowe. Krok twój podrażniłby jeszcze tych bogatych, a zwłaszcza statecznych ludzi, dla których życie jest tak łatwe… Nie narażajmy się na śmiech Maslonów, Valenodow i tysiąca lepszych może nieco.

Duszne powietrze kaźni stało się Julianowi nie do zniesienia. Szczęściem, w dniu, w którym oznajmiono mu, że trzeba umierać, słońce złociło pięknie przyrodę, Julian zaś miał przypływ odwagi. Przechadzka po świeżym powietrzu była dlań rozkoszą jak przechadzka po lądzie dla żeglarza, który był długo na morzu. „Wszystko idzie dobrze – myślał – odwaga mnie nie zawiodła”.

Nigdy ta głowa nie była równie poetyczna jak w chwili, gdy miała upaść. Słodkie chwile, których kosztował niegdyś w lasach Vergy, cisnęły się tłumnie i z niezwykłą siłą w jego myślach.

Wszystko odbyło się po prostu, przyzwoicie, bez najmniejszej przesady z jego strony.

Dwa dni w przód rzekł do Fouquégo:

– Co się tyczy wzruszenia, za to nie mogę ręczyć; ta szpetna, wilgotna cela nabawiła mnie jakiejś gorączki, w której nie poznaję sam siebie; ale to pewna, że nikt nie ujrzy, bym pobladł ze strachu.

Zarządził zawczasu, aby rankiem ostatniego dnia Fouqué wywiózł Matyldę i panią de Rênal.

– Wsadź je do jednej karety – mówił. – Każ, niech pocztylion puści się z miejsca galopem. Padną sobie w ramiona albo też zmierzą się wzrokiem nienawiści. Tak czy tak, biedne kobiety znajdą chwilową ulgę w swej boleści.

Julian wymógł na pani de Rênal przysięgę, że będzie żyła, aby się zająć synem Matyldy.

– Kto wie? Może doznajemy wrażeń po śmierci? – mówił raz do Fouquégo. – Lubiłbym spoczywać, tak, spoczywać to właściwe słowo, w małej grocie, tam, na górze nad Verrières. Niejeden raz, opowiadałem ci to, schowawszy się na noc do tej groty, obejmując okiem najbogatsze okolice Francji, czułem w sercu płomień ambicji; wówczas żyłem tą namiętnością… Słowem, kocham tę grotę… to fakt, że położenie jej zdolne jest obudzić zazdrość w duszy filozofa… Słuchaj, ta poczciwa Kongregacja wybije monetę ze wszystkiego: jeśli się dobrze zakręcisz, sprzedadzą ci moje zwłoki…

 

Fouqué przeprowadził pomyślnie ten smutny handel. Spędził noc samotnie w swoim pokoju, czuwając przy zwłokach przyjaciela, naraz, ku jego zdumieniu, zjawiła się Matylda. Przed kilku godzinami zostawił ją o dziesięć mil od Besançon. Oczy miała błędne.

– Chcę go zobaczyć – rzekła.

Fouqué nie miał siły, aby przemówić lub wstać. Wskazał palcem wielki niebieski płaszcz na podłodze; w nim było zawinięte to, co zostało z Juliana.

Padła na kolana. Wspomnienie Bonifacego de la Mole i Małgorzaty Nawarskiej wlało w nią snadź nadludzkie męstwo. Drżącymi rękami rozchyliła płaszcz. Fouqué odwrócił oczy.

Usłyszał, że Matylda chodzi żywo po pokoju. Zapaliła kilka świec. Skoro Fouqué zdobył się na to, aby na nią spojrzeć, ujrzał, że umieściła przed sobą, na marmurowym stoliku głowę Juliana i całowała ją w czoło.

Matylda odprowadziła kochanka do grobu, który sobie wybrał. Sznur księży poprzedzał trumnę, ona zaś, bez niczyjej wiedzy, w powozie okrytym kirem, wiozła na kolanach głowę człowieka, którego kochała.

Skoro przybyli na szczyt jednej z wyniosłych gór łańcucha Jura, w nocy, w grocie wspaniale iluminowanej niezliczoną mnogością świec dwudziestu księży odprawiło mszę żałobną. Mieszkańcy wiosek górskich, przez które przechodził kondukt, udali się za nim, zwabieni niezwykłością obrzędu.

Matylda ukazała się w długiej czarnej szacie i po skończeniu ceremonii kazała rozrzucić między lud kilka tysięcy pięciofrankówek.

Zostawszy sama z Fouquém, pragnęła własnymi rękami pogrzebać głowę kochanka. Fouqué omal nie oszalał z boleści.

Staraniem Matyldy dziką tę grotę ozdobiono rzeźbami wykutymi wielkim sumptem we Włoszech.

Pani de Rênal dotrzymała obietnicy. Nie próbowała targnąć się na swoje życie, ale w trzy dni po śmierci Juliana umarła, uściskawszy dzieci.