Za darmo

Godzina

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

W cóż się obróciło zaczarowanie jednej istoty w drugą istotę?

Gdzież są słowa wyznań, gdzież są te prawdy czyste i proste, na które czekała wieczność? Gdzież się podziały uśmiechy i westchnienia wznioślejsze, niż słońce, księżyc i gwiazdy? Jakimże sposobem przestało istnieć to, co było bardziej rzeczywiste, niż trwałość gleby, morza i gór, bardziej ważne, niż byt wszystkiego, co jest do końca świata?

Jakby odpowiedź wzniosły się z głębi ducha wyziewy grobu. Towarzystwo zdruzgotanej ręki i żal wstrząsający raz za razem, napełnił ciało. Młodzieniec przytulił do siebie rękę, którą miał stracić za chwilę, i drżącemi wargami szeptał do niej puste dźwięki miłosne, wyzute z dawnego znaczenia. Oczy, zapuszczone w czarną ziemię, ujrzały dzieło straszliwe, którego świętokradzko dotknęły się były lekkie i strojne słowa. W dalekiem podglebiu taiła się sprawa, krew lodem ścinająca. Korzenie wzdęte od żywych, pulsujących soków, ruchliwe białe nici miękko obejmowały w dziedzińcu śmierci zgniłą głowę tego, co zasnął.

A na ten widok wszystka władza opuszcza ręce i głowę. Bezsilne palce próżnię dokoła siebie znalazły, zamiast podpory. Na ciemię głowy zwalił się ciężar skał. Przed oczy falami spłynęła i osiadła sfera mroku i wśród boleści przelatującej dzień cofnął od nich zwolna wylękłą swoją białość. Wyszły z łona ciemności nieprzeliczone szeregi krzyżów żółtych o równem ramieniu i przestrzeń napełniły. Myśli rozpierzchły się, upadły i obróciły w proch. Wtedy zetknęła się z czołem, z ustami i piersią wiadomość, krócej trwająca, niż jeden jęk, o czemś innem, innem nad wszelkie ludzkie wyrazy, o łonie chmury płynącej, o zdarzeniu, co za chwilę przez jeden błysk źrenicy trwać będzie. Krew żył runie w bramę zdradziecko zatrzaśniętą i bezwładne serce zwali się i zgruchoce pod jej naciskiem, jak dom, zepchnięty z przyciesi i wyważony z węgłów przez trzęsienie ziemi. Pękną żyły ze zgrzytem, jakoby szyny z żelaza i świszczącymi ruchy polecą dokądś rozszarpane naczynia. W tem rozbiciu i końcu świata z najeżonymi włosami, z oczyma, rozłamującemi orbity swoje, on, sam jeden, z wrzaskiem, który więdnie na wargach, zerwie się, żeby iść!

Dźwigając na piersiach łańcuch gór, wyciągniętemi rękoma szukać będzie ręki swego żywota…

Na chwilę wzmógł się.

Przytulił twarz do pnia brzozy i objął go lewą ręką. Zagasłe oczy szukały…

Ostatnie, samotne ich spojrzenie przywarło do wątłych liści. Młode liście zasepleniły, drgnęły młode konary – i tajemnicze westchnienie spłynęło, jak ciężka łza z wiszących gałęzi.

Ale co wyrzekły w mowie swej, co wyrzekły…

Wówczas tak się stało, jakby ktoś z trudem nadchodził w udręczeniu, w pośpiechu, nie mając chwili jednej na przełknięcie śliny. A z twarzy istoty tej nie można było rozpoznać, tylko niejaki jej obraz snuł się przed źrenicami. Młodzieniec słyszał szorstki szelest nóg bosych, prędko, raz za razem sunących po kamiennym chodniku. Wytężywszy wzrok w głąb siebie, ujrzał z mozołem siedmioletnią dziewczynę w szmacisku rozdartem na plecach, która dźwigała na lewej ręce małe, śmierdzące dziecko. Rączka jego czerwona nieruchomo trzymała się za szyję siostry. Oczy dwojga marzydeł wytężone i rozwarte stanęły przed nim, świecąc się pośród ciemności, jak płomienie gromnic.

SIOSTRA MARTA

ukazuje się na zakręcie uliczki. Szybko nadchodząc, mówi.

Już czas! Czekają…

MŁODZIENIEC

wstaje z ławki.

Nareszcie.

SIOSTRA

Niech pan tylko będzie dobrej myśli…

MŁODZIENIEC

Jestem dobrej myśli.

SIOSTRA

Jutro będziemy się wspólnie wyśmiewać z bieżącej godziny.

MŁODZIENIEC

O tak, tak… Gdyby jednakże… Czynię cię, siostro, wykonawczynią mego testamentu.

SIOSTRA

idąc tuż za nim, mówi zcicha.

„Wzywaj mię w dzień utrapienia…”

MŁODZIENIEC

Czuję w sobie wczorajszą siłę.

SIOSTRA

Wczorajszą…

MŁODZIENIEC

Nie mogę tego wyrazić słowami… Wcale nie wiem, co to jest i jak się nazywa. Może to spokój, może męstwo, może wielka minuta bohaterów, a może niski, niewolniczy upadek twarzą na ziemię…

Siostra zatrzymuje się we drzwiach szpitala.

Młodzieniec wstąpił na schody ciasne, wydeptane schody z cegły, kręto idące w górę.

Uśmiech wesoły, wyniosły, wspaniały, pański zakwita na jego wargach. Oczy przymrużone i zasłane łzami nie widzą nikogo, oprócz widziadła dziewczynki z chłopcem na ręku, która przed nim szybko biegnie, szeleszcząc bosemi nogami. W głębi korytarza, którego ściany gną się i chwieją, otwarto drzwi. Staje w nich jeden z asystentów w białym fartuchu.

Młodzieniec wchodzi na salę, zgrabnym i wytwornym ukłonem witając profesora i lekarzy zebranych dokoła operacyjnego stołu.