— Komornik44 na wsi, to większy pan na co dzień niźli człowiek fabryczny w niedzielę…
— Głupstwa pleciecie, Adamie! — powiedział pan Pliszka, ale mimo to przyniósł wódki, częstował ich i zmuszał do opowiadania o każdej drodze, o każdym drzewie, o polach, o lasach — o wszystkim… I tak się zapalał, tak się interesował tym życiem wsi, że Adam mu rzekł w końcu:
— A bo to pan Pliszka nie może rzucić fabryki! Kupicie sobie gruntu między swoimi i gospodarzem będziecie, a nie takim parobkiem przy fabryce, jak my wszystkie.
Pan Pliszka zirytował się tym projektem tak silnie, że nawymyślał im od głupich chamów i poszedł spać.
Obudził się w nocy, usiadł na łóżku i myślał:
— Wrócić albo co! A może tam kto z moich żyje jeszcze?
Nie spał już tej nocy pan Pliszka, nie spał i nocy następnych… A dnie przechodziły nieubłaganą koleją i przepadały nieubłaganie.
…Były wiosenne, rozśpiewane, przesłonecznione, czarowne.
Pan Pliszka płakał w męce.
…Były zadeszczone, szare, smutne, długie jak żal…
Pan Pliszka płakał z tęsknoty.
…Były zimne, zmęczone i smutne jak maszyny spracowane.
Pan Pliszka!… Ach, pan Pliszka się modlił…
…A noce były jak krzyki tęsknoty.
…A wieczory były jak ciężkie marzenia konających.
…A poranki przychodziły ciche, łzawe, zrozpaczone — a pan Pliszka już nie płakał, już się nie modlił, tylko patrzał w świat — tam!
Ale pan Pliszka odejść nie mógł, bał się fabryki!…
Tak, pan Pliszka bał się fabryki.
Nie mógł się na nic zdecydować, nie śmiał, a przy tym trzymał go jeszcze dziwny lęk.
— Cóż bym tam robił? — zapytywał siebie po tysiąc razy i coraz częściej nocami widziano go zapatrzonym w pole i niebo, ale i coraz częściej nocami siadał przed domem i patrzył na fabrykę, na ciemne kontury murów, co jak zmora dusząca przywarły do ziemi, objęły sobą i ssały nieubłaganie; coraz częściej pan Pliszka czuł w sobie ruch tych sal nieskończonych, ten zgiełk maszyn, te wiry sił i coraz słabszym się czuł, coraz niedołężniejszym, coraz pokorniejszym wzrokiem patrzył na żelazne profile… coraz pokorniejszym… aż pewnej niedzieli, po całych tygodniach tej męki niewypowiedzianej, gwizdnął na psa i poszedł za miasto, daleko, daleko, w pola czyste… tam, gdzie już nie było fabryk, a tylko dachy słomianych domów wychylały się ze zbóż wykłoszonych, gdzie drzewa nie konały zatrute odpływami fabryk, gdzie zboża jak woda falowały w blaskach słońca, tam gdzie łany, niby barchan45 zielony nakrapiany żółtymi ognichami46, rozlewały się jak morze, gdzie wiatr pieszczotliwy, miękki, gził się swawolnie i targał zielone brody wierzb pochylonych, i rozdmuchiwał przekornie czuprynę płowego47 żyta — tam, na wieś prawdziwą… Pan Pliszka się cofnął, uderzył go niemile wiatr, powrócił do jakiegoś podmiejskiego szynku, wypił kieliszek wódki, posiedział i poszedł znowu w pole….
Nie krzyczał już pan Pliszka na Kruczka, nie zabraniał mu szaleć, nie czuł już pogardy do ludzi łażących po miedzach i dróżkach… przeniknęła go głęboka cisza majowego popołudnia.
Usiadł nad jakimś rowem pełnym wody, po której skakały żaby, pełnym żółtych kwiatów, pełnym traw i krzaków olszyn, pełnym robaków pełzających po liściach i ziemi, pełnym dziwnego, cudownego życia…
Pan Pliszka zdjął czapkę, było mu bardzo gorąco.
Skowronki jakby pijane wiosną śpiewały nad nim, a tam w puszczach żytnich ćwierkały kuropatwy, zwoływały się, woda tak dziwnie, tak słodko szumiała. Słońce przypiekało, aż żaby wychylały swoje okrągłe oczy spod wody i nukały głucho, monotonnie… sennie… a ze wszystkich stron płynął szum, chrzęst; płynęła słodka muzyka chrząszczyków, przepiórek, płynęły ciepłe, upajające zapachy macierzanki, ziemi rozgrzanej, zapachy złotego słońca…
Panu Pliszce zaczęło się w głowie kręcić.
Ale siedział i patrzył, i słuchał, i czuł, i brał coraz potężniej w siebie emanacje tej wiosny i tych pól.
— Jezus mój najsłodszy! — szepnął bezwiednie i zaczął szukać po kieszeniach chustki. — Jezus mój, Jezus! — powtarzał i szukał wciąż chustki, a łzy ciężkie, jak ziarna pełne, całym różańcem spływały mu po twarzy; nie wiedział o tym, nie wiedział już nic, tęsknota szeroka jak te pola objęła mu serce i szarpała boleśnie, nie do wytrzymania!
— Panie! panie!… co to wam?
Wzdrygnął się, Józef siedział obok niego z harmonijką.
— A tobie, chamie, co do tego! — krzyknął i chciał się porwać i iść; nie miał sił, pozostał.
A Józef odsunął się nieco i zapatrzony w obłoki, co jak białe gołębie krążyły po błękitach, grał zapamiętale.
A dusza pana Pliszki uległa już zupełnie.
Wieczór nadchodził, dzwony kościelne biły ponieszporne48 hymny, głos leciał po zbożach i trawach, że aż drgały źdźbła i ptaki milkły. Ziemia okrywała się rosą, przysłaniała się ciszą i mrokiem… cichła. Słońce kładło się za lasy, zboża się pochyliły jakby w zadumaniu… szmer wody przycichł, wiatr uwiązł w lasach, wieczór nadchodził…
— Noga mnie tak bolała, że wytrzymać nie mogłem — tłumaczył pan Pliszka, gdy powracali do domu.
— Pójdę, dosyć mam tego, pójdę! — powiedział sobie stanowczo.
Ale rano w fabryce nie śmiał już tego powtórzyć, czuł wyraźnie dzisiaj, że fabryka go nie puści, że te bydlęta żelazne patrzą na niego groźnie, że te mury…
Nie, nie puści…
A tymczasem nocami, w marzeniu już był tam, u swoich; już chodzi po chatach panów braci, wita się, raduje, odnajduje wszystkich i jest mu tak dobrze, tak strasznie dobrze.
O, dosyć mu tej męki, dosyć.
— Jutro pójdę, żeby nie wiem co, pójdę — powiedział.
I przyszło w końcu to jutro, pan Pliszka czekał wieczoru, nie miał odwagi odchodzić w dzień.
Nie zwierzył się z tym planem nikomu.
I w nocy, gdy już w izbach wszyscy spali, wstał po cichu z łóżka, spakował w tłumok49 rzeczy i czekał tylko świtu, bo pociąg odchodził rano.
Kruczek niespokojnie obwąchiwał tłumok i patrzył mu w oczy.
— W świat pójdziemy, do swoich, w świat! — powiedział mu cicho.
Pan Pliszka siedział w oknie pomiędzy rozkwitłymi fuksjami, czekał świtu, a patrzył na fabrykę, która olbrzymią, czarną plamą leżała w szarej, smutnej nocy.
Deszcz mżył drobny i ciepły.
— Jutro już tam będę! — myślał pan Pliszka i serce zrywało mu się z szalonej radości.
Cień fabryk jakby zolbrzymiał i jakby pękł, i rozlewał się szeroko — na świat cały.
Pana Pliszkę noga zaczęła boleć dokuczliwie.
Przymknął oczy, bo kominy fabryki wychyliły się z ciemności i były tak blisko, tuż nad nim, jakby się pochylały… jakby chciały go chwytać.
— Winda!
Drgnął gwałtownie, ten krzyk rozległ się w nim, a jemu wyraźnie się zdawało, że to z fabryki głos dochodzi.
— Nie dam się, nie. — Wyskoczył przez okno, zarzucił tłumok na plecy i ruszył drogą.
Ale musiał przechodzić wzdłuż całej fabryki.
— Winda!
— Jezus, Maria! — Przycisnął się do parkanu i z przerażeniem patrzył na czarne, straszne okna fabryczne.
Wydało mu się, że te okna czuwają, że tam w ich głębi widzi całą ciżbę poskręcanych, potwornych maszyn, że wszystkie się skłębiły i patrzą na niego.
Cisza była śmiertelna, deszcz spływał sznurami drobnych paciorków i szeleścił ledwie dosłyszalnie wśród liści.
Bielało już nieco, wyraźnie, coraz wyraźniej spostrzegał fabryki; wszędzie stały, ze wszystkich stron wyrastały, czaiły się w zmrokach, a zagradzały drogę… Szara, deszczowa kurzawa oblewała je jeszcze i mroki przysłaniały, ale one rosły w tym świtaniu ponurym, potężniały, podnosiły szyje coraz wyżej… coraz groźniej!
— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!
Ruszył galopem prawie, przebiegł z zamkniętymi oczami obok fabryki i odetchnął aż po polach pod lasem, który mu zagrodził drogę, a że czuł się strasznie zmęczony, usiadł na jakimś zagonie i odpoczywał.
Był już kawał drogi od domu, ale fabrykę widział dobrze.
Było już coraz jaśniej.
Zerwał się, gdzieś daleko na drugim końcu miasta zadrgał świst fabryczny.
Pan Pliszka porwał się i wszedł śpiesznie w las.
A świsty szły za nim jak psy i gryzły go w samo serce… o, jeden… drugi… dziesiąty, co chwila, co sekunda, co mgnienie wołały przenikliwie głosy fabryk!
Obejrzał się, w deszczowych mgłach już się jarzyły elektryczne słońca i wykwitały nad miastem.
— Jezusie najsłodszy! Jezusie! — bełkotał przerażony.
Przyśpieszał kroku, chciał uciec, za wszelką cenę chciał uciec, ale te głosy biegły za nim, huczały w lesie, przedzierały się przez gęstwę drzew, przez mgły, przez oddalenie i znajdowały go, i biły w jego duszę, przenikały ją strachem, skowytem dzikim buntu i rozpaczy.
Naraz i potężny głos jego fabryki rozdarł bolesnym dźwiękiem powietrze, ach, tak znał ten głos, tak znał!