Za darmo

Malte

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Jest istota najzupełniej nieszkodliwa, skoro widzisz ją na oczy; prawie jej nie spostrzegasz i zapominasz o niej natychmiast. Skoro jednak niewidzialnie w jaki bądź sposób dostanie się do twego słuchu, wówczas tam się rozwija – wypełza niejako – i były wypadki, kiedy dotarła aż do mózgu i w tym narządzie rozwijała się zabójczo, podobnie jak pneumokoki u psa, wchodzące przez nos.

Istotą ową jest sąsiad.

Otóż ja, od czasu jak tłukę się tak samotnie, miałem niezliczoną ilość sąsiadów; górnych i dolnych, prawych i lewych, czasami wszystkie cztery rodzaje równocześnie. Mógłbym po prostu napisać historię moich sąsiadów; byłaby to praca na całe życie. Byłaby to właściwie raczej historia chorobliwych objawów, jakie oni wywołali we mnie. Ale tę mają oni wspólną cechę z wszystkimi podobnymi istotami, że badać ich można tylko na podstawie zaburzeń, które powodują w pewnych tkankach.

Miewałem nieobliczalnych sąsiadów i bardzo regularnych. Przesiadywałem, próbując odnaleźć prawa pierwszego gatunku; nie ulegało bowiem wątpliwości, że i oni mieli prawa. A skoro ci punktualni nagle pewnego wieczora nie zjawiali się, odmalowywałem sobie całe obrazy, co im się mogło wydarzyć, i lampę zostawiałem zapaloną, i trwożyłem się jak młoda kobieta.

Miewałem sąsiadów, którzy właśnie w tym czasie nienawidzili, i sąsiadów zaplątanych w gwałtowną miłość albo byłem świadkiem, jak jedno u nich nagle zamieniało się w drugie w połowie nocy – no i wówczas o spaniu nie było mowy. I w ogóle obserwować można było, że sen to wcale nie jest tak częsta rzecz, jak się wydaje. Moi obaj petersburscy sąsiedzi na przykład niewiele dbali o sen. Jeden z nich stał i wygrywał na skrzypcach, i jestem pewien, że przy tym spoglądał daleko na roztrzeźwione domy, co nie przestawały jaśnieć w nieprawdopodobnych nocach sierpniowych. O drugim, po prawej stronie, wiem wprawdzie, że leżał; za moich czasów w ogóle już nie wstawał. Miał nawet oczy zamknięte; ale nie można było powiedzieć, że śpi. Leżał i deklamował długie wiersze, wiersze Puszkina i Niekrasowa, w takim tonie, jak dzieci przepowiadają wiersze, kiedy im kazano. A mimo muzyki lewego sąsiada właśnie ów z wierszami zasklepił się w mojej głowie i Bóg raczy wiedzieć, co by się tam było wylęgło, gdyby student, który go czasem odwiedzał, nie był pewnego dnia pomylił się co do drzwi. Opowiedział mi historię swego znajomego i okazało się, że historia ta była do pewnego stopnia uspokajająca. W każdym razie była to historia dosłowna, jednoznaczna, na której sczezło liczne robactwo moich domysłów.

Ten urzędniczyna obok wpadł pewnej niedzieli na pomysł osobliwego zadania, które chciał rozwiązać. Przypuścił, że będzie żył bardzo długo, dajmy na to jeszcze pięćdziesiąt lat. Wielkoduszność w ten sposób sobie samemu okazana wprawiła go w przepyszny nastrój. Ale oto chciał sam siebie przewyższyć. Zastanowił się, że te lata można wymienić na dni, na godziny, na minuty, ba, jeśli się wytrzyma, na sekundy – i liczył, i liczył, i wyszła taka suma, jakiej w życiu nie widział. Poczuł zawrót w głowie. Trzeba było trochę przyjść do siebie. Czas jest cenny, tak mawiano zawsze, a on dziwił się, że człowieka, co posiada taką moc czasu, nie strzeże się po prostu. Jak łatwo można go okraść! Potem jednakże wrócił mu dobry, prawie dziki humor; ubrał się w kożuch, aby wyglądać nieco szerzej i wspanialej, i sam siebie obdarował całym tym niesłychanym kapitałem, przemawiając do siebie trochę protekcjonalnie:

– Mikołaju Kuźmiczu – mówił dobrodusznie i wyobrażał sobie, że poza tym jeszcze siedzi sam, bez kożucha, cienki i nikły, na włosiennej kanapie – spodziewam się, Mikołaju Kuźmiczu – mówił – że nie będziecie się zbytnio pysznić ze swojego bogactwa. Pamiętajcie zawsze, że to nie jest najważniejsze, są ludzie ubodzy, zupełnie szacunku godni; są nawet zubożali magnaci i generalskie córki, co po ulicach chodzą i coś sprzedają.

I dobroczyńca przytaczał jeszcze rozmaite, w całym mieście znane, przykłady.

Ten drugi Mikołaj Kuźmicz, ten co siedział na włosiennej kanapie, ten obdarowany, wcale jeszcze nie wyglądał na pyszałka – można było przypuszczać, iż będzie roztropny. I naprawdę wcale nie zmienił skromnego, regularnego trybu życia, a niedziele spędzał teraz na doprowadzaniu swego rachunku do porządku. Ale już po paru tygodniach uderzył go fakt, że wydaje nieprawdopodobnie wiele. Będę się ograniczał, myślał sobie. Wstawał wcześniej, mył się mniej szczegółowo, herbatę pił stojąc, biegł do biura i przychodził o wiele za wcześnie. Wszędzie ciułał czas po trosze. Ale w niedzielę nie zostało nic z tego ciułania. Wówczas pojął, że go oszukano. Nie trzeba było wymieniać, powiedział sobie. Jak to się długo żyje z takiego jednego roku. Ale ot, te przeklęte drobne rozłażą się, nie wiadomo jak.

I zrobił się brzydki wieczór, kiedy siedział w rogu kanapy i czekał na pana w futrze, od którego chciał zażądać zwrotu swego czasu. Postanowił zamknąć drzwi na klucz i nie wypuścić go, zanim nie potrząśnie kiesą.

– W banknotach – miał mu rzec – niech już będą po dziesięć lat.

Cztery papierki po dziesięć i jeden na pięć lat, a resztę to niech już sobie zatrzyma u diabła. Tak, resztę gotów był mu podarować, aby tylko nie powstały trudności. Podrażniony siedział na włosiennej kanapie i czekał, ale ten pan nie przychodził. A on, Mikołaj Kuźmicz, co przed paru tygodniami z taką łatwością widział siebie tu siedzącego, on nie mógł teraz, kiedy naprawdę siedział, wyobrazić sobie tego drugiego Mikołaja Kuźmicza, tego w futrze, wielkodusznego. Bóg raczy wiedzieć, co się z nim stało, prawdopodobnie wytropiono jego oszustwa i teraz już gdzieś siedział pod kluczem. Z pewnością nie jego samego wtrącił w nieszczęście. Tacy szalbierze zawsze pracują na wielką skalę.

Przyszło mu na myśl, że powinna istnieć państwowa instytucja, coś w rodzaju „Banku Czasu”, gdzie by mógł wymienić chociaż część swoich głupich sekund. Przecież ostatecznie sfałszowane nie były. Nigdy o takiej instytucji nie słyszał, ale w księdze adresowej powinno się znaleźć coś podobnego pod literą B, albo może nazywało się to „Dom Czasu”; łatwo było poszukać pod D. Ewentualnie trzeba było także uwzględnić literę K, gdyż przypuszczalnie był to urząd królewski; odpowiadałoby to jego znaczeniu.

Później zapewniał Mikołaj Kuźmicz stale, że w ów sobotni wieczór, chociaż oczywiście był w nastroju nader przygnębionym, nie pił wcale. Był zatem najzupełniej trzeźwy, kiedy zdarzyła się rzecz następująca, o ile w ogóle rzec można, co się tam zdarzyło.

Może zdrzemnął się nieco w swoim kąciku, można by to sobie wyobrazić. Drzemka ta zrazu przyniosła mu prawdziwą ulgę.

– Zacząłem zadawać się z liczbami – dogadywał sobie. – No, nie znam się wcale na liczbach. Ale rzecz oczywista, że nie wolno przypisywać im nazbyt wielkiego znaczenia; są one przecież tylko, że tak powiem, urządzeniem państwowym, gwoli porządku. Nikt przecież liczby nie widział nigdzie, jak tylko na papierze. Było to niemożliwe, aby ktoś na przykład w towarzystwie spotkał siódemkę albo dwudziestkę. Tam ich po prostu nie było. A przy tym zdarzyła się tam ta mała pomyłka, po prostu z roztargnienia: czas i pieniądz, jak gdyby tego nie można było odróżniać.

Mikołaj Kuźmicz śmiał się prawie. Dobrze to było tak przejrzeć własne krętactwa i to zawczasu, to najważniejsze, zawczasu. Teraz będzie inaczej. Czas, tak, to jest drażliwa sprawa. Ale czyż to jego samego dotyczyło, czy i drugim nie mijał czas tak, jak on sam odkrył, w sekundach, nawet kiedy nie wiedzieli o tym?

Mikołaj Kuźmicz niezupełnie zdołał odpędzić uczucie złośliwej radości z cudzego nieszczęścia.

A choćby nawet… – chciał właśnie pomyśleć, gdy wtem stało się coś dziwnego.

Nagle powiało po jego twarzy, przeciągnęło obok uszu, czuł wiew na rękach. Rozwarł oczy szeroko. Okno było szczelnie zamknięte. I kiedy tak siedział z wytrzeszczonymi oczami w ciemnym pokoju, poczynał rozumieć, że to, co w tej chwili odczuwał, było rzeczywistym czasem, który przeciągał. Poznał najwyraźniej wszystkie te sekundeczki, równie letnie, jedną do drugiej podobną, ale prędkie, ale prędkie. Bóg raczy wiedzieć, jakie one jeszcze miały zamiary. Że też właśnie jego to musiało spotkać, jego, który każdy rodzaj wiatru odczuwał jak obrazę. Teraz będę tu siedział, a to będzie wciąż tak przeciągało, przez całe życie. Przewidywał wszystkie te newralgie93, jakich się przy tym nabawić można, i nie posiadał się z wściekłości.

Zerwał się, ale nie koniec był niespodziankom. Pod nogami także było coś jak ruch, nie jeden tylko, lecz kilka dziwnie kłótliwie wahających się ruchów. Zdrętwiał w przerażeniu: czy to mogła być ziemia? Naturalnie: to była ziemia. Ruszała się przecie. W szkole była mowa o tym, przeszło się nad tym dość pośpiesznie, a później chętnie zatajano; nie wypadało mówić o tym. Ale teraz, gdy stał się wrażliwy, począł odczuwać i to. Czy inni odczuwali? Może, ale nie okazywali tego. Prawdopodobnie nie robili sobie z tego nic ci marynarze. Mikołaj Kuźmicz natomiast właśnie na tym punkcie był nieco delikatny, unikał nawet tramwajów. Zataczał się w pokoju, niby na pokładzie, i musiał trzymać się ze wszystkich stron. Na domiar nieszczęścia przypomniało się mu jeszcze coś o pochyłym położeniu osi ziemskiej. Nie, nie mógł znieść tych wszystkich poruszeń. Czuł się okropnie.

Leżeć i cicho być – tak gdzieś czytał. I odtąd leżał Mikołaj Kuźmicz.

Leżał i oczy miał zamknięte. I były czasy niejako mniej ruchliwe, dni, kiedy sytuacja była wcale znośna. A potem wymyślił sobie to z tymi wierszami. Nie uwierzy nikt, jak to pomagało. Kiedy się deklamowało taki wiersz, powoli, z regularnym akcentowaniem rymów, wówczas istniało poniekąd coś stałego, na co można było patrzeć, wewnętrznie, rozumie się. Całe szczęście, że umiał wszystkie te wiersze. Ale interesował się zawsze szczególnie literaturą. Nie skarżył się na swój stan, tak mnie zapewnił student, który go znał dawno, tylko wytworzył się w nim z biegiem czasu przesadny podziw dla tych ludzi, którzy, jak ów student, chodzili i znosili ruch ziemi.

 

Pamiętam tę historię tak dokładnie, ponieważ uspokoiła mnie niewymownie. Mogę zapewnić, że nigdy już nie miałem tak miłego sąsiada, jak ów Mikołaj Kuźmicz, który i mnie z pewnością byłby podziwiał.

Postanowiłem po zdobyciu tego doświadczenia w podobnych wypadkach wprost ruszać na fakty. Przekonałem się, o ile one są proste bardziej i wyzwalające niż domysły. Tak jak gdybym nie był wiedział, że wszystkie nasze zrozumienia są późniejsze, że są to zamknięcia, nic więcej. Zaraz za tym zaczyna się nowa stronica, zaczyna się od czegoś zupełnie nowego, bez przeniesienia. Na co mi się zdało teraz, w obecnym przypadku, tych parę faktów, które można stwierdzić bez żadnego trudu! Wyliczę je zaraz, skoro tylko powiem, co mnie w tej chwili zajmuje: to, że raczej przyczyniły się do tego, iż moja sytuacja bardzo (jak teraz przynajmniej) ciężka, dała mi się jeszcze bardziej we znaki.

Na swoje dobro mogę powiedzieć, że wiele pisałem w tych dniach; pisałem kurczowo. Co prawda, kiedym wychodził, niechętnie myślałem o wracaniu do domu. Chadzałem nawet okrężnymi drogami i w ten sposób traciłem po pół godziny, podczas gdy w tym czasie mogłem pisać. Przyznaję, że to była słabość. Ale skoro byłem w pokoju, nie miałem sobie nic do zarzucenia. Pisałem, miałem swoje życie, a to tam obok mnie, to było życie zgoła inne, z którym nie dzieliłem nic: życie studenta medycyny, co uczy się do egzaminu. Ja żadnych podobnych planów nie miałem, już to samo było różnicą zasadniczą. A i zresztą warunki nasze były jak najbardziej odmienne. To wszystko pojmowałem. Aż do chwili, kiedy wiedziałem, że to przyjdzie; wówczas zapomniałem, że między nami nie ma wspólnoty. Nasłuchiwałem tak, że serce moje zrobiło się zupełnie głośne. Zostawiłem wszystko i nasłuchiwałem. I potem przyszło: nie omyliłem się.

Prawie każdy zna ów łoskot, jaki sprawia pierwsza lepsza blaszana rzecz, dajmy na to wieko od puszki blaszanej, kiedy wysunie się z rąk. Zazwyczaj nawet nie bardzo głośno upada na ziemię, pada krótko, i toczy się po brzegu dalej, a niemiłe staje się właściwie dopiero w chwili, kiedy rozpęd kończy się, a wieko, na wszystkie strony zataczając się, uderza, zanim spocznie.

Otóż więc: to jest wszystko. Taki przedmiot blaszany upadł tuż obok, kulał się, legł, a w tym czasie, w pewnych odstępach, słychać było tupanie. Jak wszystkie szmery rozwijające się częściej, tak i ten łoskot zorganizował się wewnętrznie; odmieniał się, nigdy nie był równy. Ale to właśnie przemawiało za jego prawidłowością. Mógł być gwałtowny albo łagodny, albo melancholijny; mógł niejako przyspieszony mijać albo nieskończenie długo ślizgać się, nim się ułożył spokojnie. A to ostatnie kołysanie zawsze było nieoczekiwane. Natomiast ów tupot, który się w to mieszał, miał coś niemal mechanicznego. On to dzielił zawsze łoskot na inne części, to zdaje się było jego zadanie.

Szczegóły te mogę teraz ogarnąć znacznie lepiej; ten pokój obok mnie jest pusty. Lokator wyjechał do domu na prowincję. Na odpoczynek. Mieszkam na najwyższym piętrze. Po prawej stronie jest inny dom, pode mną nikt się jeszcze nie wprowadził; jestem bez sąsiadów.

W takim usposobieniu dziwię się nawet, że tej sprawy nie potraktowałem obojętniej. Chociaż za każdym razem uczucie mnie ostrzegało. To trzeba było wyzyskać. Nie przestrasz się! – powinienem był sobie powiedzieć – teraz się zbliża! Wiedziałem przecie, że nie mylę się nigdy. Ale to może zależało właśnie od tych faktów, które kazałem opowiedzieć sobie. Od czasu, jak je znałem, stałem się jeszcze bardziej strachliwy.

Odczuwałem to prawie jak coś upiornego, że tym, co wywoływało ten łoskot, był ów mały, powolny, bezszmerny ruch, jakim powieka jego samowolnie opadała i zamykała się nad prawym okiem, gdy czytał. To było istotne w jego historii, ta drobnostka. Kilka już razy musiał omijać egzaminy, ambicja stała się wrażliwa, a z domu naglono go prawdopodobnie w każdym liście. No więc trudno, trzeba się było wziąć do roboty. A tu na kilka tygodni przed rozstrzygnięciem zjawiła się ta słabość; to małe, niemożliwe znużenie, tak śmieszne, jak na przykład to, że roleta okienna nie chce się trzymać u góry. Jestem pewien, iż całymi tygodniami miał przekonanie, że trzeba to umieć opanować. Bo inaczej nie byłbym wpadł na pomysł zaofiarowania mu mojej woli. Pewnego dnia spostrzegłem bowiem, że jego wola się skończyła. I odtąd, skoro czułem, że to już się zbliża, stałem po mojej stronie ściany i prosiłem go, aby brał. I z czasem zrozumiałem, że brał. Może nie powinien był tego czynić, szczególnie jeżeli się zważy, że to właściwie wcale nie pomagało. Przypuśćmy nawet, że przewlekaliśmy trochę całą sprawę, ale mimo to pozostaje pytanie, czy on naprawdę był zdolny wyzyskiwać te momenty, które w ten sposób zdobywaliśmy. A co do moich wydatków: zaczynałem je odczuwać. Wiem, że pytałem siebie, czy to tak może być dalej – tego właśnie dnia, kiedy ktoś przybył na nasze piętro. A takie rzeczy na ciasnych schodach były zawsze połączone z wielkim niepokojem w małym hotelu. Po chwili zdało mi się, że ktoś wchodzi do mego sąsiada. Nasze drzwi były ostatnie w korytarzu, jego drzwi były ukośne i tuż przy moich. Wiedziałem jednakże, iż niekiedy przyjmował u siebie przyjaciół i, jak mówiłem, absolutnie nie interesowały mnie jego stosunki. Być może, iż jego drzwi otwierały się jeszcze kilkakrotnie, że tam ktoś wchodził i wychodził. Za to ja doprawdy nie mogłem odpowiadać.

Otóż tego właśnie wieczora gorzej było niż kiedykolwiek. Nie było jeszcze późno, ale z przemęczenia już się położyłem; uważałem za coś prawdopodobnego to, że będę spał. Wtem zerwałem się, jakby mnie ktoś dotknął. Zaraz potem wybuchło. Coś skakało, toczyło się, rozbijało o coś i zataczało się, i klekotało. Tupot był straszliwy. A w tym wszystkim stukano z dołu, o piętro niżej, stukano wyraźnie i gniewnie w sufit. Nowy lokator naturalnie też był wyprowadzony z równowagi. Teraz: to musiały być jego drzwi. Byłem tak trzeźwy, że mniemałem słyszeć szmer jego drzwi, chociaż obchodził się z nimi zdumiewająco ostrożnie.

Miałem wrażenie, że on się zbliża. Z pewnością chciał zobaczyć, w jakim to się dzieje pokoju. Ale zastanawiała mnie ta naprawdę przesadna jego delikatność. Wszak mógł dopiero co zauważyć, że o spokój nie chodziło w tym domu. Dlaczego na miłość boską tłumił kroki? Przez chwilę miałem wrażenie, że jest pod moimi drzwiami; a potem usłyszałem, bez najmniejszej wątpliwości, że wszedł obok. Bez ceremonii wszedł obok.

I teraz (hm, jakże to opisać), teraz zrobiło się cicho. Cicho, jak kiedy ustaje ból. Osobliwie namacalna, świerzbiąca cisza, jakby się rana goiła. Mogłem usnąć natychmiast, mogłem odetchnąć i usnąć. Tylko zdumienie kazało mi czuwać. Ktoś mówił obok, ale i to należało do ciszy. To trzeba było przeżyć, jaka to była cisza, oddać tego nie sposób. Na dworze też wszystko było jak wyrównane. Usiadłem, nasłuchiwałem – zupełnie jak na wsi. Mój Boże, pomyślałem, jego matka przyjechała. Siedziała przy świecy, dogadywała mu, może on głowę trochę złożył na jej ramieniu. Ona go zaraz spać położy.

Teraz pojąłem te ciche kroki na korytarzu. Ach, że też istnieje coś podobnego! Taka istota, przed którą drzwi zupełnie inaczej ustępują niż przed nami.

Tak, teraz można sobie spać.

Sąsiada mego prawie już zapomniałem. Widzę jasno, że to, co ja do niego czułem, nie było prawdziwym współczuciem. Na dole wprawdzie niekiedy zapytuję przechodząc, czy są od niego wieści i jakie. I cieszę się, jeśli są dobre. Ale ja przesadzam. Właściwie wcale nie potrzebuję tego wiedzieć. To wcale nie ma już nic wspólnego z nim, że czasami odczuwam nagłą chętkę wejścia tam obok. Jeden jest tylko krok od moich drzwi do tamtych, a pokój jest nie zamknięty. Ciekawe by to było, jak się właściwie ma rzecz z tym pokojem. Można bardzo łatwo wyobrazić sobie dowolny pokój – i często zgadza się to mniej więcej. Ten tylko pokój, który się ma obok siebie, jest zawsze zupełnie inny, niezgodny z wyobraźnią.

Mówię sobie, że to ta okoliczność mnie korci. Ale wiem doskonale, że czeka na mnie pewien blaszany przedmiot. Przypuściłem, że idzie tu naprawdę o wieko od puszki, chociaż oczywiście mogę się mylić. To nie niepokoi mnie. To tylko odpowiada mojej skłonności do zwalania wszystkiego na wieko od puszki. Można sądzić, że nie zabrał go z sobą. Przypuszczalnie w czasie sprzątania położono wieko na puszce jak należy. I oto tworzą oboje pojęcie puszki, okrągłej puszki, wyrażonej dokładnie, pojęcie proste, bardzo znane. Mam uczucie, jakbym przypomniał sobie, że na kominku stoją ci oboje tworzący puszkę. Ba, stoją nawet przed lustrem tak, iż trochę dalej powstaje nowa puszka, łudząco podobna, imaginacyjna. Puszka, do której nie przywiązujemy żadnej wagi, po którą jednakże małpa na przykład sięgnęłaby. Racja! Nawet dwie małpy sięgałyby po nią, bo małpa też byłaby podwójna, z chwilą zjawienia się na krawędzi kominka. A więc to właśnie wieczko tej puszki uwzięło się na mnie.

Zgódźmy się na jedno: wieko od puszki, zdrowej puszki, której brzeg nie inaczej wycięty jest jak jego brzeg, takie wieko nie powinno znać innego pragnienia, jak leżenie na swojej własnej puszce. To powinno być ostatecznością tego, co ono zdolne jest sobie wyobrazić; niezrównanym zadowoleniem, spełnieniem wszystkich marzeń. Jest to przecież po prostu ideał, tak cierpliwie i z lekkim wtłoczeniem, równomiernie spoczywać na równoległej wypukłości i czuć w sobie zazębiający się kant, elastyczny i akurat równie ostry, jak się samemu jest na krawędzi, kiedy się leży osobno.

Ach, ale jak to mało wiek istnieje, które to jeszcze doceniają po dziś dzień. Tutaj wyraźnie widać, jak bałamutnie na rzeczy podziałało obcowanie z ludźmi. Ludzie bowiem (jeżeli uchodzi takie zupełnie przelotne porównanie ich z puszkami) nader niechętnie i źle siedzą na swoich zajęciach. Po części dlatego, że nie trafili na właściwe w pośpiechu, po części stąd, że nasadzono ich krzywo i w gniewie, a po części dlatego, że brzegi odpowiadające sobie są powyginane, każdy na inny sposób. No powiedzmy zupełnie śmiało: oni w istocie rzeczy myślą tylko o tym, jakby tu w jaki bądź sposób zeskoczyć możliwie najprędzej, potoczyć się i brzęczeć blaszano. Bo skądżeby się brały wszystkie te tak zwane rozrywki i ta wrzawa przez nie sprawiana?

Na to patrzą rzeczy już od wieków. Nic dziwnego, że się popsuły, że straciły gust do swego naturalnego, cichego celu, a chciałyby swój byt tak wyzyskać, jak widzą, że się go wszędzie wokoło wyzyskuje. Próbują usuwać się swoim zastosowaniem, robią się niechętne i opieszałe – a ludzie wcale się nie dziwią, kiedy je przydybią na wybryku. Oni sami z siebie tak świetnie to znają! Irytują się, bo są mocniejsi, bo mniemają, iż mają większe prawa do urozmaiceń, bo czują, że się ich małpuje; ale folgują im, jak i sobie folgują.

Ale gdzie Jeden jest taki, który się zwarł w sobie, jakiś samotnik, powiedzmy, który tak najokrąglej na sobie chciałby polegać dzień i noc – taki wprost wyzywa protest, szyderstwo i nienawiść zwyrodniałych sprzętów, które w sumieniu swoim podłym ścierpieć już nie mogą, że coś w sobie się zwiera i według swego mniemania dąży.

I łączą się, aby przeszkadzać, straszyć, mącić – i wiedzą, że to potrafią. I już, mrugając ku sobie, rozpoczynają kuszenie, które potem wyrasta dalej w nieskończoność i porywa za sobą wszystkie istoty i Boga samego przeciw temu Jednemu, który może przetrwa: przeciw świętemu.

Jak ja rozumiem teraz te dziwaczne obrazy, w których rzeczy o ścieśnionym i regularnym używaniu porozluźniały się i lubieżnie a ciekawie wzajem siebie próbują, drgając w niewyraźnej sprośności zabawy. Te kotły, co wrzące chodzą dookoła, te tłoki, którym przychodzą myśli, i te bezczynne leje, co w jakąś dziurę cisną się ku własnej przyjemności. I też są już, zazdrosną nicością ku górze wyrzucone, kończyny i członki pod nimi, i twarze, co ciepło w nie womitują94, i dmące siedzenia, które im dogadzają.

A święty wije się i skręca w sobie. Ale w oczach jego było jeszcze spojrzenie, które tę rzecz uważało za możliwą; spojrzał w tę stronę. I już w jasnej toni duszy zmysły osadzają się na dnie. Już modlitwa jego liście traci i z ust mu wystaje jak uschnięty krzew. Serce jego przewróciło się i wylało w mętnię. Własny bicz trafia go słabo, jak buńczuk95 odpędzający muchy. Płeć jego znów jest na jednym tylko miejscu, a kiedy kobieta wyprostowana idzie poprzez tę wyuzdaną niedbałość, z otwartym łonem pełnym piersi, płeć jego wskazuje na nią jak palec.

 

Były czasy, kiedym te obrazy uważał za przestarzałe. Nie dlatego, że o nich wątpiłem. Mogłem wyobrazić sobie, że przytrafiało się to świętym wówczas, tym nierozważnym zapaleńcom, co zaraz z Bogiem zaczynać chcieli za każdą cenę. My już się tego nie spodziewamy po sobie. My przeczuwamy, że On jest za ciężki na nas, że Go odkładać musimy, aby powoli dokonać tej długiej pracy, jaka nas od Niego dzieli. Ale teraz wiem, że pracę tę tak samo się zwalcza jak świętość; że ta walka powstaje dokoła każdego człowieka, który w imię tej pracy jest samotny, tak jak się tworzyła koło samotników Bożych w jaskiniach i pustych gospodach, ongi.

Kiedy się mówi o samotnikach, zawsze przypuszcza się z góry zbyt wiele. Myśli się, że ludzie wiedzą, o co chodzi. Nie, oni nie wiedzą. Oni nie widzieli nigdy samotnika, oni go tylko nienawidzili nie znając. Byli jego sąsiadami, którzy go zużywali, i głosami w sąsiednim pokoju, które go kusiły. Oni przedmioty szczuli na niego tak, iż czyniły wrzawę i zagłuszały go. Dzieci łączyły się przeciw niemu, gdy był wątły i dzieckiem był, a każdym rośnięciem wzrastał przeciw dorosłym. Tropili go w kryjówce niby zwierzynę, a długa jego młodość była bez czasu ochronnego. A gdy nie dał się zgonić i uszedł, krzyczeli o tym, co wychodziło od niego, i nazywali to brzydkim, i obsypywali podejrzeniami. A skoro nie słuchał, stawali się wyraźniejsi i wyjadali mu jedzenie, i wydychali jego powietrze, i pluli w jego nędzę, iżby mu obrzydła. Niesławę nań sprowadzali jak na zarażonego i kamienie ciskali za nim, aby się prędzej oddalał. I mieli rację w starym swoim instynkcie; albowiem on był naprawdę ich wrogiem.

Ale potem, kiedy nie podnosił oczu, zastanawiali się. Przeczuwali, że tym wszystkim działali po jego myśli; że umacniali go w samotnym jego bycie i pomagali mu odosobnić się od nich na zawsze.

I oto zmienili sposób i zastosowali to ostatnie, to najskrajniejsze, ów inny opór: sławę. I od tej wrzawy każdy prawie podnosił oczy i mącił się.

Tej nocy przypomniała mi się ta zielona książeczka, którą w dzieciństwie musiałem kiedyś posiadać, i nie wiem, dlaczego imaginuję sobie, że pochodziła ta książeczka od Matyldy Brahe. Nie interesowało mnie to, że ją dostałem, a przeczytałem ją dopiero po kilku latach, zdaje się w Ulsgaard podczas wakacji. Ale znaczenie miała dla mnie od pierwszej chwili. Była na wkroś pełna związków i ustosunkowań, nawet pod względem zewnętrznym. Zieloność okładki oznaczała coś – i widziało się od razu, że ta książka wewnątrz musiała być taką, jaką była, jakby na skutek umowy; była nasamprzód gładka przed tekstem karta, biało w białym nawodniona, a po tym strona tytułowa, w której widziało się pełno tajemnic. Mogły być chyba w tej książce obrazki, tak to wyglądało; ale nie było żadnych i trzeba było przyznać prawie niechętnie, że i to było w porządku. Niejaką pociechę stanowiło napotkanie w pewnym miejscu wąskiej zakładki, co krucha i nieco skośna, wzruszająca w swej ufności, że jeszcze jest różowa, od Bóg wie jak dawna zawsze leżała między tymi samymi stronicami. Może nie używano jej nigdy, a introligator tu ją umieścił pośpiesznie i pilnie, prawie nie patrząc. A może to i nie był traf. Może tam ktoś przestał czytać i nigdy więcej nie czytał; może w tej chwili do jego drzwi zastukał los, aby go zająć, może poniosło go daleko od wszystkich książek, które przecież ostatecznie życiem nie są. Nie można było poznać, czy tę książkę ktoś czytał dalej. Można też było pomyśleć, że po prostu chodziło o to, aby otwierać książkę wiele razy w tym miejscu i że to się zdarzało niekiedy nawet późno w noc. W każdym razie czułem lęk wobec dwu tych stronic jak wobec zwierciadła, przed którym ktoś stoi. Nie czytałem ich nigdy. Nie wiem w ogóle, czy przeczytałem całą książkę. Nie bardzo była gruba, ale wiele tam było opowieści, szczególnie po południu; wówczas zawsze zjawiała się nowa, której się jeszcze nie znało. Pamiętam już tylko dwie. Powiem jakie: Koniec Griszy Otrepjowa96 i Karola Śmiałego97 upadek.

Bóg raczy wiedzieć, czy byłem wówczas pod wrażeniem. Lecz teraz, po tylu latach, wspominam opis, jak trup fałszywego cara rzucony został w tłum i leżał przez trzy dni rozszarpany i skłuty, i z maską na twarzy. Nie ma naturalnie nadziei, aby ta mała książeczka kiedykolwiek wpadła mi w ręce. Ale to miejsce musiało być dziwne. Miałbym też ochotę odczytać, jak odbyło się to spotkanie z matką. Widocznie czuł się bardzo pewny, skoro ją sprowadzał do Moskwy; jestem przekonany nawet, że on w tym czasie tak silnie wierzył w siebie, iż miał uczucie, jakoby powoływał swoją naprawdę matkę. A ta Maria Nagoj, która w pośpiesznej podróży nadjechała ze swego biednego klasztoru, zyskałaby wszystko, gdyby potwierdziła. Czy wszakże jego niepewność nie zaczęła się właśnie od tego, że ona go poznała? Skłonny jestem uwierzyć że siła jego przemiany polegała na tym, że nie był już synem niczyim.

(To jest ostatecznie siłą wszystkich młodzieńców, którzy odeszli.98)

Lud, który go sobie wypragnął, nie wyobrażając sobie nikogo, nadał mu tym większe swobody i poszerzył granice jego możliwości. Natomiast oświadczenie matki, nawet jako fałsz świadomy, miało jeszcze moc pomniejszenia go; ograniczyło go do zmęczonego naśladownictwa; poniżyło do jednostki, a on nią nie był; zrobiło z niego oszusta. A oto przyszła, łagodząc jego pewność, przyszła jeszcze ta Maryna Mniszech99, która zaparła się jego na swój sposób, jako że nie w niego wierzyła, jak się okazało później, ale w każdego. Nie mogę oczywiście zaręczyć, do jakiego stopnia to wszystko uwzględnione było w tej opowieści. To, mam wrażenie, należałoby opowiedzieć.

Ale nawet pomijając to wszystko, wydarzenie niniejsze bynajmniej nie jest przestarzałe. Można by teraz pomyśleć sobie kogoś, kto wiele starania wkłada w ostatnie chwile; nie myliłby się. Bardzo wiele dzieje się w tych chwilach.

Jak z najgłębszego snu skacze ku oknu i poza okno w podwórze między warty. Nie może się sam podnieść; muszą mu pomóc. Prawdopodobnie noga jest złamana. Oparty o dwu żołnierzy, czuł, że wierzą w niego. Ogląda się, inni też w niego wierzą. Prawie mu ich żal, tych olbrzymich strzelców, źle chyba musi już być: Iwana Groźnego znali w całej jego rzeczywistości – i wierzą w niego. Miałby ochotę ich objaśnić, ale otworzyć usta, to znaczyłoby po prostu krzyczeć. Ból w nodze piekielny, a on tak mało mniema o sobie w tej chwili, że nic nie wie prócz bólu. A potem nie ma czasu. Następują. Widzi Szujskiego, a za nim wszystkich. Zaraz będzie koniec. Ale nagle jego warty zwarły się. Nie dają go. I staje się cud. Wiara tych starych żołnierzy szerzy się – już nikt nie chce iść. Szujski, tuż przed nim, rozpaczliwie woła ku oknu w górze. Nie ogląda się. Wie, kto tam stoi, pojmuje, że robi się cicho, bez żadnego przejścia, cicho. Teraz pojawi się głos, który on zna z tamtych czasów, ten wysoki, fałszywy głos, co się zbytnio natęża. I oto słyszy carową-matkę, która się go zapiera.

Dotąd rzecz toczy się sama, ale teraz – proszę – barda, złotoustego barda! Albowiem od tych paru zdań, co jeszcze pozostały, musi potęga iść ponad wszelkie przeczenie. Czy to się powie, czy nie, przysiąc trza jednak, że między głosem a strzałem pistoletu, w niesłychanym streszczeniu, jeszcze raz była w nim moc i wola: być wszystkim. Bo nie zrozumie się, jakie to wspaniale konsekwentne, że strój nocny mu podziurawili i kłuli go zewsząd, czyli100 natrafią na twardość osoby w nim. I że w śmierci jeszcze nawet maskę miał, przez trzy dni, maskę, której się już był wyrzekł prawie.

Gdy się teraz zastanawiam, wydaje mi się to dziwne, że w tejże samej książce opowieść była o zgonie tego, który przez całe swoje życie jeden był, równy, twardy i nieprzemienny jak granit i coraz to cięższy dla wszystkich, którzy go znosili. Jest obraz jego w Dijon. Ale wiadomo i bez tego, że był krótki, poprzeczny, hardy i rozpaczliwy. O rękach tylko nie pomyślałoby się może. Ręce te są wściekle ciepłe, co wiecznie chciałyby się chłodzić i mimowolnie kładą się na rzeczy zimne, kładą się rozcapierzone, z powietrzem między wszystkimi palcami. W te ręce mogła z impetem strzelać krew, tak jak innym do głowy uderza – a zaciśnięte były w istocie jak głowy wariatów, huczące od szaleńczych pomysłów.

93newralgia – ból powodowany przez nerwy. [przypis edytorski]
94womitować – wymiotować. [przypis edytorski]
95buńczuk – drzewce zakończone pękiem końskiego włosia, kozacki a. tatarski symbol władzy wojskowej. [przypis edytorski]
96Otrepjow, Grisza (1581–1606) – pierwszy z Dymitrów Samozwańców, podających się za zmarłego cara i z pomocą Polski usiłujących przejąć władzę w Rosji. [przypis edytorski]
97Karol Śmiały (1432–1477) – książę Burgundii, pretendent do korony francuskiej, zginął w bitwie pod Nancy. [przypis edytorski]
98To jest ostatecznie siłą wszystkich młodzieńców, którzy odeszli. – w rękopisie jest to dopisek na marginesie. [przypis edytorski]
99Mniszech, Maryna (1588–1615) – żona i współregentka Dymitra Samozwańca I, współpracowała też z jego następcą. [przypis edytorski]
100czyli – czy z partykułą pytajną -li. [przypis edytorski]